Gdybym się miał lepiej i gdyby rodzice się zgodzili,
abym się wybrał do Balbec — jeżeli nie na dłużej, to
przynajmniej na wycieczkę, dla zapoznania się z architekturą
i z widokami Normandii lub Bretanii — owym
pociągiem pierwsza dwadzieścia dwie, w który tyle
razy wsiadałem w wyobraźni, byłbym pragnął zatrzymać
się w najładniejszych miastach; ale daremnie je
porównywałem; jak wybrać między istotami indywidualnymi,
niezamiennymi z sobą: Bayeux, tak dumne
w swojej szlachetnej rdzawej koronce, ze szczytem rozświetlonym
starym złotem jego ostatniej sylaby; Vitré,
którego akcent nad e oprawiał w czarne drzewo starodawny
witraż; słodkie Lamballe, w białości swojej
przechodzące od żółtawej skorupki jajka aż do tonów
perłowoszarych; Coutances — normandzka katedra,
którą jej końcowy dyftong, żółtawy i tłusty, wieńczy
niby wieżą z masła; Lannion — w ciszy wiejskiej turkot
koczobryka, nad którym brzęczy mucha; Questambert,
Pontorson — pocieszne i naiwne, białe pióra
i żółte dzióbki rozdziawione na drodze w tej poetycznej
i obfitej w wodę okolicy; Benodet — nazwa zaledwie
przycumowana, robiąca wrażenie, jakby chciała
wciągnąć rzekę między swoje algi; Pont-Aven — biały
i różowy ruch skrzydła lekkiego czepka, który odbija
się drżący w zielonkawej wodzie kanału; Quimperlé —
od średniowiecza mocniej osadzone między strumieniami,
którymi gaworzy i perli się w siatce podobnej do
tej, którą poprzez pajęczyny witrażu rysują promienie
słońca, zmienione w ostrza oksydowanego srebra!
Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 1: W stronę Swanna, 1913)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz