30 grudnia 2012

niebezpiecznie jest wystawiać człowieka na zbyt trudne dla niego próby. . .

          Doświadczenia koncentracyjnego obozu zrobiły z Bety pisarza. Spostrzegł, że właściwą jego dziedziną jest proza. W swoich opowiadaniach Beta jest nihilistą. Przez nihilizm nie rozumiem jednak amoralności. Przeciwnie, wynika on z pasji etycznej, jest to zawiedziona miłość do świata i ludzi. Opisując to, co widział, Beta chce iść do końca, przedstawić dokładnie świat, w którym na oburzenie nie ma już miejsca. Ludzki gatunek w opowiadaniach Bety jest nagi, odarty z dobrych uczuć, które trwają, dopóki trwa obyczaj cywilizacji. Obyczaj cywilizacji jest kruchy. Wystarczy nagłej zmiany warunków, a ludzkość wraca do stanu pierwotnej dzikości. Ileż złudzeń jest w myśleniu szanowanych obywateli, którzy krocząc po ulicach angielskich czy amerykańskich miast uważają siebie za istoty pełne cnoty i dobroci. Czy jednak, gdyby ich zamknąć w Oświęcimiu, nie zmieniliby się jak inni w zwierzęta? Niebezpiecznie jest wystawiać człowieka na zbyt trudne dla niego próby. Nie zachowa się wtedy dla niego szacunku. Łatwo jest potępić kobietę, która chce swoje dziecko oddać na śmierć, byle ocalić życie. Jest to czyn potworny. A jednak kobieta, która czytając o tym czynie na wygodnej kanapie potępia tamtą nieszczęśliwą swoją siostrę, powinna się zastanowić, czy w niej samej w obliczu zagłady strach nie byłby silniejszy od miłości. Może tak, a może nie - któż to potrafi z góry odgadnąć?

Czesław Miłosz (fragment książki Zniewolony umysł, 1953)

29 grudnia 2012

tymczasem ktoś zaczął cicho skrobać w szybę. . .

– Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty. Diabli wiedzą, jak się te kwiaty nazywają, ale są to pierwsze kwiaty, jakie się wiosną pokazują w Moskwie. Te kwiaty rysowały się bardzo wyraziście na tle jej czarnego płaszcza. Niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor! Skręciła z Twerskiej w zaułek i wtedy się obejrzała. No, Twerską chyba pan zna? Szły Twerską tysiące ludzi, ale zaręczam panu, że ona zobaczyła tylko mnie jednego i popatrzyła na mnie nie to, żeby z lękiem, ale jakoś tak boleśnie. Wstrząsnęła mną nie tyle jej uroda, ile niezwykła, niesłychana samotność malująca się w tych oczach.
(...)
Ona przychodziła, natychmiast wkładała fartuch i w wąskim korytarzyku, gdzie był zlew, którego obecność tam z taką dumą podkreślał nieszczęsny chory, zapalała na drewnianym stole prymus i przygotowywała śniadanie, które zjadali następnie przy nakrytym owalnym stole w pierwszym pokoju. Kiedy zrywały się majowe burze, a tuż za oślepłymi okienkami z szumem płynęła ku ściekowi woda, grożąc zalaniem ich ostatniej przystani, zakochani rozpalali w piecu i piekli sobie w popielniku kartofle. Z kartofli buchała para, czarne łupiny ziemniaczane brudziły palce. W suterenie rozlegały się śmiechy, a drzewa w ogródku po przejściu ulewy gubiły złamane przez wiatr gałązki i białe kiście.
Kiedy skończył się okres burz i nadeszło skwarne lato, w wazonie pojawiły się od dawna wyczekiwane i ulubione przez nich oboje róże. Ten, który nazwał się mistrzem, gorączkowo pracował nad swą powieścią i owa powieść pochłonęła również nieznajomą.
 – Przyznam, że chwilami zaczynałem już być o to zazdrosny – szeptał do Iwana nocny gość, przybyły z zalanego księżycowym światłem balkonu.
Zanurzywszy we włosach szczupłe palce o ostrych paznokciach, czytała w nieskończoność to, co już napisał, a przeczytawszy zaczynała szyć tę właśnie czapeczkę. Niekiedy siedziała w kucki obok najniższych półek albo stała obok najwyższych i wycierała ściereczką setki zakurzonych grzbietów. Wróżyła mu sławę, ponaglała go i właśnie wtedy zaczęła go nazywać mistrzem. Nie mogła się doczekać przyobiecanych ostatnich słów o piątym procuratorze Judei, śpiewnie, głośno powtarzała poszczególne zdania, które jej się spodobały, i mówiła, że w tej powieści jest całe jej życie.
(...) 
Moje lęki zmniejszyły się nieco, w każdym razie na tyle, że nie pobiegłem do gospodarza, tylko wróciłem do pieca. Otworzyłem drzwiczki tak, że żar palił mi twarz i ręce, i szeptałem:
– Domyśl się, że ze mną jest źle... Przyjdź, przyjdź, przyjdź!...
Nikt jednak nie nadchodził. W piecu huczał ogień, o szyby bił deszcz. Wtedy stało się to nieodwracalne. Wyjąłem z szuflady biurka ciężkie egzemplarze maszynopisu powieści i bruliony brudnopisów i zacząłem wszystko to palić. Było to bardzo trudne, ponieważ zapisany papier nie chce się palić. Łamiąc sobie paznokcie darłem zeszyty, stojąc wciskałem je między polana, poruszałem pogrzebaczem ich karty. Od czasu do czasu popiół okazywał się silniejszy ode mnie, tłumił płomienie, ale walczyłem z nim i powieść ginęła, chociaż stawiała zaciekły opór. Migały dobrze mi znane słowa, stronice żółkły powoli, lecz niepowstrzymanie, ale nawet na pożółkłych nadal można było odczytać słowa. Słowa ginęły wtedy dopiero, kiedy papier czerniał, w zapamiętaniu dobijałem je pogrzebaczem.
Tymczasem ktoś zaczął cicho skrobać w szybę. Serce skoczyło mi do gardła, cisnąłem w płomienie ostatni zeszyt i pośpieszyłem, by otworzyć drzwi. Z sutereny do drzwi na podwórko prowadziły ceglane schodki. Potykając się podbiegłem do drzwi i cicho zapytałem:
– Kto tam?
Głos, jej głos, odpowiedział mi:
– To ja...(...)

Michaił Afanasjewicz Bułhakow (fragmenty powieści Mistrz i Małgorzata, 1966)


dmuchnął w powietrze i powstrzymał ową ulewę pieniędzy. . .

– Jak Boga kocham, prawdziwe! Czerwonce, same dychy – radośnie krzyczano z jaskółki.
– Zagraj pan i ze mną takimi kartami! – zaproponował wesoło jakiś tłuścioch w środku parteru.
– Avec plaisir! – odpowiedział Fagot. – Ale dlaczego tylko z panem? Wszyscy chętnie wezmą w tym udział! – I zakomenderował: – Proszę popatrzeć w górę! Raz! – W jego dłoni znalazł się pistolet. Fagot zawołał: – Dwa! – Lufa pistoletu podskoczyła do góry. Fagot zawołał: – Trzy! – Błysnęło, buchnęło i zaraz spod kopuły, nurkując pomiędzy podwieszonymi trapezami, zaczęły spadać na widownię białe papierki.
Wirowały, opór powietrza znosił je na boki, spadały na balkon, do orkiestry i na sceną. Po kilku sekundach coraz rzęsistszy deszcz pieniędzy dosięgnął parteru i widzowie zaczęli wyłapywać papierki.
Wznosiły się setki rąk, widzowie patrzyli poprzez papierki na oświetloną scenę i widzieli jak najprawdziwsze, jak najautentyczniejsze znaki wodne. Zapach także nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości – był to ów niezrównany, najmilszy na świecie zapach świeżo wydrukowanych banknotów. Cały teatr ogarnęła najpierw radość, a potem – osłupienie. Zewsząd huczało słowo “czerwonce”, “czerwonce”, dobiegały okrzyki “ach, ach!” i radosne śmiechy.
Na twarzach milicjantów zaczęło się pomaleńku malować zdziwienie, artyści zaś bezceremonialnie wysuwali się zza kulis.
W ogóle narastało podniecenie i nie wiadomo, czym by się, to wszystko mogło skończyć, gdyby nie Fagot, który znienacka dmuchnął w powietrze i powstrzymał ową ulewę pieniędzy.
Dwaj młodzi ludzie zamieniwszy ze sobą znaczące i rozbawione spojrzenia wstali ze swoich miejsc i udali się prościuteńko do bufetu.

Michaił Afanasjewicz Bułhakow (fragment powieści Mistrz i Małgorzata, 1966)



nie zdążyłem zapytać profesora, co to takiego schizofrenia. . .

– Olej słonecznikowy tyle ma do tego... – nagle odezwał się Bezdomny, który najwyraźniej postanowił wypowiedzieć nieproszonemu cudzoziemcowi wojnę. – Czy nie byliście kiedyś, obywatelu, na leczeniu w szpitalu dla umysłowo chorych?
– Iwan! – cichutko zawołał Berlioz. Ale cudzoziemiec, ani trochę nie urażony, roześmiał się wesolutko.
– Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyknął ze śmiechem, ale wpatrzone w poetę oko nie śmiało się. – Gdzież to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie zdążyłem zapytać profesora, co to takiego schizofrenia. Więc niech już go pan sam o to zapyta, Iwanie Nikołajewiczu.
(...)
(...)odzyskał ją i obudził się z długotrwałego, głębokiego snu Iwan Bezdomny. Przez czas pewien usiłował sobie uzmysłowić, jakim to sposobem znalazł się w nieznanym białym pokoju, w którym był przedziwny stolik nocny z jakiegoś jasnego metalu i białe zasłony, przez które prześwitywało słońce. Potrząsnął głową, przekonał się, że go nie boli, i przypomniał sobie, że jest w lecznicy. Ta myśl pociągnęła za sobą wspomnienie o śmierci Berlioza, ale dziś wspomnienie to nie wywarło już na Iwanie takiego wrażenia. Wyspał się i był teraz znacznie spokojniejszy, umysł miał jaśniejszy. Przez czas pewien leżał nieruchomo w czyściutkim, wygodnym łóżku na sprężynach, potem spostrzegł obok siebie przycisk dzwonka.(...)

Michaił Afanasjewicz Bułhakow (fragment powieści Mistrz i Małgorzata, 1966)


Schizofrenia? "Bo schizofrenia – rozdwojenie / Istoty na kwiat i korzenie, / Poczucie, że te moje czyny /S p e ł n i a m n i e j a, a l e k t o ś i n n y."

muszla wydobyta z różowego, pełnego słońca morza. . .

A teraz patrzył na Esther stojącą obok okna; na jej brązowe włosy, które były teraz złote od słońca tych wszystkich dni, przez które przechodziła; na jej usta, które były niby listki wierzby, i na jej brwi jak skrzydła jaskółki; na jej wąską dłoń, którą obejmowała papierosa tak, iż wątły płomień prześwietlał jej palce i dłoń jej wyglądała niby muszla wydobyta z różowego, pełnego słońca morza.

Marek Hłasko (z powieści Palcie ryż każdego dnia, 1968)


*** / czy to pan wzywał mnie, panie referencie? . . .

Czy to pan wzywał mnie, panie referencie?
Tak koleżanko. Przyszła na panią kolej.
Musi się pani urodzić. Jak wszyscy. Jak każdy.
Wiem, że wolicie nie być, znam was dobrze,
witacie życie krzykiem - niech pani nie przeczy,
zrobi pani to samo całym gardłem,
jakie jej będzie dane.
A przecież gwarantuję nieodrodną śmierć,
w czym nie zawiodłem, jak dotąd, nikogo.
Niech sobie pani idzie już.
Dowód nietożsamości pozostaje u mnie.
Nic nie trzeba brać z sobą, zresztą - między nami -
cokolwiek jest, jest tylko tam.
I to nie tylko jest, ale jest w obfitości!
Świat będzie pani miała nawet za plecami!
Wystarczy go! Na wszelkie ukryte szczegóły!
Widoki przeoczone! Przesłyszane głosy!
Na rozrzutny ciąg dalszy! Pozory! I na mnie!
Bo i ja jestem stamtąd, koleżanko.
Przybywam i ubywam, zjawiam się i znikam
w słowach, które powstają tylko tam.
Przyznaję, że to lżejszy byt
od czekających panią przygód z krwi i kości,
na ogół jednak wszyscy wyciągacie się jakoś,
piszecie nawet wiersze pod trzema gwiazdkami,
chociaż kusa to liczba jak na taki świat.
Niech sobie pani idzie już.
Tylko na miejscu można znaleźć miejsce.
Podczas ziemi. Podczas wody. Podczas słońca
                                                            chwilowego,
które rozpoznawczo błyska
na trawie aż do przesady prawdziwej.
I zwykłej - jak mówią usta.

                                  Wisława Szymborska (czerwiec 1964)

28 grudnia 2012

*** / umarła, i to w taki sposóob. . .

Umarła, i to w taki sposóob,
że gdy jej oddech się skończył,
spakowała swój skromny tobołek
i wyruszyła do słońca.

Jej drobną postać tam u drzwi
aniołowie spostrzec musieli,
skromna ja już nigdy jej nie znalazła
po naszej stronie śmiertelnej.

                                       Emily Dickinson


an die freude. . .

O radości, iskro bogów,
    Elizejskich błoń dziewico,
Wchodzim do twych świętych progów
    Z pełną ogniów twych źrenicą.
Co czas rozprzągł i zwyczaje,
    Czarodziejstwo twoje sprzęga;
Braćmi cały świat się staje,
    Kędy błogi lot twój sięga.

Chór
Obramieńcie się, miliony!
    Pocałunek całej ziemi!
    Bracia, za gwiazdami temi
Ojciec mieszka uwielbiony.

Kto otrzymał z losu ręki
    Skarb najdroższy, przyjaciela,
Kto anioła posiadł wdzięki,
    Z nami radość niech podziela!
Choćby tylko jedno łono,
    Jak świat wielki, nazwał swojem!
Kto nie zdołał, nasze grono
    Niechaj łez pożegna zdrojem.

Chór
Kto zamieszkał sfer ogromy,
    Niech współczuciu hołdy głosi,
    Ono w gwiazdy nas unosi,
Gdzie króluje Nieznajomy.

U przyrody wisząc łona
    Rozkosz piją wszystkie twory;
Złość i dobroć upojona
    W jej kwieciste pędzą tory.
Pocałunek dała z winem,
    W klęskach wierność przyjaciela,
I w rozkoszy cherubinem
    Czerw radosny w niebo strzela.

Chór
Upadacie, miliony?
    Świecie, k’ Stwórcy rwiesz się lotem?
    Szukaj go za gwiazd namiotem!
Tam być muszą jego trony.
 
Radość dźwignią jest i duchem
    W przyrodzenia wiecznym szyku,
Radość toczy koła ruchem
    W wielkim świata godzinniku.
Wywołuje z ziarna kwiaty,
    W głębiach nieba słońca budzi,
Po przestrzeniach pędzi światy
    Niedościgłe szkłami ludzi.

Chór
Jak przez nieba pyszne koło
    Pędzą różne światów wiry,
    Jak do zwycięstw bohatery,
Bracia! drogą w lot wysoko.

Z płomiennego prawd ogniska
    Rzuca mędrcom uśmiech błogi
I na strome cnót urwiska
    Cierpiącego wiedzie drogi.
Na słonecznej górze wiary
    Święta jej chorągiew wionie,
Przez rozpękłych grobów szpary
    Widać ją w aniołów gronie.

Chór
Na świat lepszy cierpcie, młodzi!
    Znoście trudy, miliony!
    Tam nad gwiazdy wyniesiony
Wielki Bóg was wynagrodzi.

Czym ci się odwdzięczyć, bóstwo?
    Pięknie jest się równać z bogi.
Pójdź więc, smutku i ubóstwo,
    Z wesołymi dziel czas błogi!
Zawiść, zemsta niech przepadną,
    Wrogom mir i przebaczenie!
Niech się łzą nie dręczą żadną,
    Z zgryzot wytchnie ich sumienie.

Chór
Bracia, księgę win zedrzyjcie!
    Z całym się jednajcie światem!
    W górze, za gwiazd majestatem
Bóg osądzi, jak sądzicie.

Radość perli się w krysztale;
    Ze krwią złotą winogrona
Litość piją kanibale,
     Bohaterstwo pierś zwątpiona –
Bracia, duszą w lot do Pana,
     Kiedy krąży nektar winny,
Niechaj w niebo tryska piana:
     Cześć ci, duchu dobroczynny!

Chór
Ty, któremu grzmią chórami
     Gwiazdy i serafów pienia,
     Przyjmij toast uwielbienia,
Dobry Boże za gwiazdami!

W klęsk brzemieniu umysł tęgi,
     Pomoc we łzach niewinnemu,
Wiekuistość dla przysięgi,
     Druh, czy wróg, to prawda jemu,
Godność przed mocarzów trony –
     Choćby łożyć życie, mienie –
Dla zasługi wić korony,
     Niech podłości zatracenie!

Chór
Silniej koło święte sprzęgaj!
     I przy wina tego złocie
     Wierność wieczną ślubom, cnocie
Przed gwiazd sędzią zaprzysięgaj!

                              Johann Christoph Friedrich von Schiller (1786)


wierzył, że kiedyś bliźnia dusza. . .

VIII (Rozdział 2)

Wierzył, że kiedyś bliźnia dusza
Musi się złączyć z nim - i trwa
Tęskniąca, smutna; że w katuszach
Upragnionego czeka dnia;
Wierzył, że druh wypróbowany
Za druha da się skuć w kajdany,
Że się nie cofnie jego dłoń,
Oszczercy wytrącając broń;
Że są gdzieś, losem przeznaczeni,
Wybrańcy-przyjaciele, ród,
Co świeci, jak słoneczny wschód,
Blaskami niezwyciężonemi,
Ród wieczny, święty; przyjdzie czas,
Że szczęściem opromieni nas.

IX (Rozdział 2)

Współczucie, dobra ukochanie,
Oburzonego serca gniew
I słodkie sławy pożądanie
Już wcześnie w nim burzyły krew.
Z lirą się w drogę swą wybierał...
Niebo Goethego i Schillera
Wznieciło w nim poezji żar
I płomień duszy, bogów dar,
Wysokim muzom ofiarował.
Szczęśliwy! nie zawstydził ich.
Na zawsze w dumnych pieśniach swych
Uczucia wzniosłe zaczarował:
Prostoty godnej rzewny wdzięk,
Dziewicze sny i czysty dźwięk.

                                  Aleksander Puszkin
                                  (fragment poematu dygresyjnego Eugeniusz Oniegin, 1831)

i oto nagle od zarządcy. . .

LII (Rozdział 1)

I oto nagle od zarządcy
Dostaje list, że z wujkiem źle,
Że wujek jest umierający
I że się z nim pożegnać chce.
Oniegin powziął plan niezwłoczny
I wnet karetą ekstrapoczty
Popędził na wieś. Ziewał, zły,
Że będzie musiał ronić łzy,
Udawać, wzdychać - wprawdzie z zyskiem,
Lecz (jak z początku rzekłem już)
W udręce nudy. Ale cóż?
Przyjechał - było już po wszystkiem.
Na stole sztywny leżał trup:
Dla chciwej ziemi świeży łup.

                                  Aleksander Puszkin
                                  (fragment poematu dygresyjnego Eugeniusz Oniegin, 1831)




jak często w letnią noc, nad newą. . .

XLVII (Rozdział 1)

Jak często w letnią noc, nad Newą,
Gdy zapatrzone w rzeki dno
Jaśnieje przezroczyste niebo,
A gładkich wód wesołe szkło
Lic nie odbija Diany boskiej,
My, wspominając swe miłostki,
Swą miłość dawną - my, bez słów,
I czuli i beztroscy znów,
O, jakżeśmy się upajali
Łaskawej nocy świeżym tchem!
Jak więzień, przeniesiony snem
W zielony las, szumiący w dali,
Tak myśmy, za marzeniem w ślad,
Gonili wiosnę młodych lat.

                                  Aleksander Puszkin
                                  (fragment poematu dygresyjnego Eugeniusz Oniegin, 1831)

a gdzież oniegin? snem zmorzony. . .

XXXV (Rozdział 1)

A gdzież Oniegin? Snem zmorzony,
Do domu jedzie. A już znów,
Łoskotem bębna obudzony,
Petersburg rześki wstał i zdrów.
Wstał kupiec, idzie kramarz dziarski,
Ruch na postoju dorożkarskim,
„Ochtianka" spieszy niosąc dzban,
Śnieg chrzęści... Pełno gwaru, zmian,
Poranek mile szumi, dźwięczy,
Z komina wschodzi dymu słup,
Pod niebo modry wznosząc czub,
i piekarz, akuratny Niemczyk
W kołpaku białym, już nie raz
Odmykał swoje wasisdas.

XXXVI (Rozdział 1)

Lecz on, po balu pełnym wrzawy,
Dzień zmienił w noc, jak wszystkie dni:
Rozkoszy dziecko i zabawy
W błogości niezmąconej śpi.
Obudzi się - południe minie
I czas wiadomym trybem spłynie,
Dziś, jutro, wczoraj - życie wre,
Jednako nudne, chociaż pstre.
Lecz choć rozkoszą mu po brzegi
Napełnił czarę dobry los,
Choć młody, wolny był, bez trosk -
Czy był szczęśliwy mój Oniegin?
W tym wirze uciech, zwycięstw, uczt
Czy znalazł się do szczęścia klucz?

XXXVII (Rozdział 1)

Nie! Wcześnie w nim uczucia zwiędły
I znudził konwenansów szych.
Dla kobiet stał się obojętny,
Nie trwonił już zapałów swych.
W miłości go zmęczyły zdrady,
W przyjaźniach - uczty i biesiady,
Bo trudno przecież dzień za dniem
Pasztety, sery, drób i krem
Zalewać sokiem gron ożywczym
I sypać ostrych słówek sól,
Gdy w sercu mdło, a w głowie ból...
I choć z natury był porywczy,
Lecz pistoletów ani szpad
Nie żądał już, gdy w furię wpadł.

                                  Aleksander Puszkin
                                  (fragment poematu dygresyjnego Eugeniusz Oniegin, 1831)



bywało, jeszcze jest w szlafroku. . .

XV (Rozdział 1)

Bywało, jeszcze jest w szlafroku,
A już mu bileciki ślą.
Co? Zaproszenia? Bez uroku:
Na dziś - w trzech domach mieć go chcą.
Tu bal, tam raut, a tam wieczorek,
I gdzie pofrunie mój amorek?
Od czego zbytnik zacznie dziś?
Drobnostka, wszędzie zdąży iść.
Tymczasem - w modnym boliwarze
I w spacerowym stroju chic,
Zażywa, jak codziennie zwykł,
Przejażdżki miłej po bulwarze,
Aż dźwięczny ozwie się breguet
I sygnał da, że obiad wnet.

XXV (Rozdział 1)

Można rozumnym być człowiekiem,
A przecież o paznokcie dbać.
Zwyczajom, które rządzą wiekiem,
Musimy za wygraną dać.
W obawie krytyki zawistnej
Oniegin był pedantem istnym
W noszeniu się. Powiedziałbym,
Że manię miał na punkcie tym.
Mógł trzy godziny w swym pokoju
Przed lustrem mierzyć nowy frak,
Wychodząc zaś, wyglądał jak
Zalotna Wenus w męskim stroju,
Gdy nocą, która szalem tchnie,
Bogini na redutę mknie.

                                  Aleksander Puszkin
                                  (fragment poematu dygresyjnego Eugeniusz Oniegin, 1831)




eugeniusz oniegin. . .

XLIX (Rozdział 7)

Kimkolwiek jesteś, czytelniku,
Czy przyjacielem mym, czy wrogiem,
W miłym rozstańmy się okrzyku:
Bądź zdrów! Nic więcej dać nie mogę
Nad skromny wiersz: cokolwiek chciałeś
Znaleźć w tej książce, czy burzliwe
Wspomnienia, czy obrazy żywe,
Czy odpoczynku w niej szukałeś,
Czy ciętych słów, czy uchybienia
Stylistycznego, daj ci Bóg,
Byś dla rozrywki, dla marzenia,
Dla serca lub wątroby mógł
Okruszki znaleźć choć ubogie.
Żegnaj - i każdy w swoją drogę!

Żegnaj, pielgrzymie osobliwy,
I ty, mój wierny ideale,
Żegnaj mi, skromny, lecz godziwy
Trudzie mój - tyś mi dawał stale
Możność gawędy śród przyjaciół,
Niepamięć o zgiełkliwym świecie,
Wszystko, co miłe jest poecie.
Długo się romans mój bogacił
Od chwili, gdy Tatiana żywa
Naszła mnie jak w obłocznym śnie,
A z nią Oniegin. Perspektywa
Powieści kryła się we mgle
I patrząc wskroś magiczny kryształ,
Jeszczem niewiele z niej korzystał.

LI (Rozdział 7)

A ci, co chętnie mnie słuchali,
Na pierwsze schodząc się czytanie.
Jednych już nie ma, inni - w dali,
Jak rzekł Saadi w Gulistanie.
Bez nich tu rósł Oniegin młody,
A ta, na której wzorowany
Ideał drogiej mi Tatiany...
O, jakież los wyrządził szkody!
Szczęśliwy ten, kto w życia święto
Nie dopił wina aż do dna,
Kto powieść życia rozpoczętą
Potrafił przerwać tak jak ja,
Kto się z powieścią, kto się z winem
Rozstał, jak ja z mym Onieginem.

                                  Aleksander Puszkin
                                  (fragment poematu dygresyjnego Eugeniusz Oniegin, 1831)


26 grudnia 2012

wiejskie chamy, krnąbrne i konserwatywne, czyli tak zwani kmiotkowie narodowi. . .

KMIEĆ
(śpiewa)

Z głupim człowiekiem nie warto gadać.
Więc stulcie pyski i proszę siadać!

 KMIOTEK
(podśpiewując do niego, ukazując go obecnym palcem wskazującym)

A gdyby przypadkiem zechciał odpowiadać.
To dać mu w mordę i wprost nie dać gadać.

I CZELADNIK
(z zaciśniętymi zębami)

Obyście w złą godzinę tego nie wypowiedzieli, wiejskie chamy, krnąbrne i konserwatywne, czyli tak zwani kmiotkowie narodowi. W zęby wam się zachciało? Cooo?

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy 
(z dramatu Szewcy. Naukowa sztuka ze "śpiewkami" w trzech aktach. 1932)



25 grudnia 2012

żyć, będąc niezdolnym ani do życia, ani do śmierci. . .

— Cel! Pal!I — (Oby tylko nie tam, gdzie już Prepudrech...) Grzmot i ból straszliwy w żołądku, ból na który psychicznie był znieczulony od dawna (od paru minut), pierwszy wielki ból fizyczny w życiu — pierwszy i ostatni. „Na pewno wątroba." A jednocześnie to poczucie rozkoszne, że serca niema i nigdy już nie zabije — nigdy. Jedna z kul, najmędrsza, trafiła prosto w serce. Z uczuciem nieziemskiej rozkoszy, tonąc w czarnym niebycie, przepojonym esencją życia, tem czymś, co nie jest tylko złudzeniem nie dających się pogodzić sprzeczności, tylko tym samym wiośnie, jedynym, a jednak nigdy nieziszczalnym, nawet w samą chwilę śmierci, tylko w nieskończonostkę czasu po niej... Co to znaczy? Przecież już nie on (ale tym razem to naprawdę bez blagi) posłyszał repetowanie, komendę i krzyk tamtego — Maciej krzyczał, również widać boleśnie trafiony, wył coraz słabiej. Nie wiedział już Atanazy, że to było ostatnie jego wrażenie. Skonał w wyciu tamtego — słabło ono tylko w jego uszach... Maciej wył coraz gorzej — musieli łupnąć do niego jeszcze raz. Wracając do poprzedniego: Czyż wymoczek w szklance wody nie czuje tego samego? Czuje, tylko nie umie wyrazić. A my czy umiemy? Także nie. Atanazy żyć przestał nareszcie.
(...) 
Wypuszczono wariatów ze szpitala. Rozbiegli się na wsze strony, każdy według swego upodobania.
(...) 
Tak — lepiej, że niektórzy zginęli, a szczególniej Atanazy. Żyć, będąc niezdolnym ani do życia, ani do śmierci; z świadomością małości i nędzy swoich idei; nie kochając nikogo i przez nikogo kochanym nie będąc; być samotnym zupełnie w nieskończonym, bezsensownym (sens jest tu rzeczą subiektywną) wszechświecie — jest rzeczą wprost okropną.
(...) 
A jednak dobrze jest, wszystko jest dobrze — Co? — może nie? Dobrze jest psia-krew, a kto powie, że nie, to go w mordę!

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragmenty powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


tryumf. . .

10) Nikt nie zmusi mnie abym pięknie brzmiące słowo dwusylabowe: "tryumf", drukował "triumf". Zamienia się ono w ten sposób na jednosylabowe, niezgodne zupełnie z duchem polskiego języka. Niemożna dla jakichś wymagań pisowni zmieniać przyjętego od wieków brzmienia słów, tembardziej, jeśli objektywnie w poprzedniej pisowni brzmią one lepiej. Zdaje się, że to wszystko.

30. X. 1926. 5. /. W.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy 
(fragmenty wstępu do powieści Pożegnanie jesieni, 1927)



24 grudnia 2012

będzie rosnąć ten potwór, aż się sam pożre i wtedy będzie szczęśliwy. . .

Odrodzenia fizyczne przeciwdziałają degeneracji tylko paliatywami — to musi ulec przeważającej sile degenerującej, choćby niezajmowanie się sportem było nawet karane śmiercią. Przyczepność społeczna, stwarzając degenerujące warunki jest nieskończona — siła indywiduum jest ograniczona. Na cóż mamy ten intelekt, będący teraz tylko symptomem upadku? Czy na to tylko, aby, programowo zgłupieć w pragmatyzmie, Bergsonizmie, pluralizmie i programowo zbydlęcieć, w idealnie urządzonym pod względem technicznym — społeczeństwie? Nie — zużyć go jako antydot na mechanizację. Zmienić kierunek kultury, nie zmieniając jej pędu. Zresztą teraz nikt tego nie zatrzyma w inny sposób — będzie rosnąć ten potwór, aż się sam pożre i wtedy będzie szczęśliwy. A potem sam siebie strawi i potem... I co zostanie? Jakaś kupka — Cóż, że automatyczni ludzie przyszłości będą szczęśliwi i nie będą. wiedzieć o swoim upadku. My wiemy teraz za nich i powinniśmy ich od tego uchronić.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


przyjdą rzeczy pozornie okropne, małe wstrętne, ohydne nawet. . .

Ale cierpieć jeszcze będziemy oboje bardzo, bo we mnie jest coś poza mną: jakaś siła mną włada, nad którą nie panuję — widzę tylko jej tajemne drogi rozumem — i cierpiąc — i kiedy ty będziesz cierpiał, wtedy pojmiemy oboje czym jesteśmy razem, jako jedność, poza życiem i śmiercią. (...) — przyjdą rzeczy pozornie okropne, małe wstrętne, ohydne nawet — ja muszę upaść zupełnie i ty też, tylko inaczej i razem ze mną — nie myśl, że cię chcę opuścić: nie rozstaniemy się nigdy — w tym upadku właśnie będziemy iść coraz wyżej, aż tam gdzieś zespolimy się razem w jednego ducha, wszechwiedzącego w męce bez granic i tam (...) i tam, tam dopiero, jak w śmierci, będziemy ponad światem...

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


bogata wewnętrznie. . .

(...)Jesteś zbyt bogata wewnętrznie, żebym mógł mieć do ciebie pretensję, że rozdajesz swoje skarby. Ale gdyby nie to, co było dziś, nie wiem czy byłbym tak bardzo pewnym siebie — uśmiechnęli się do siebie bestialsko.
— Nie myśl że tylko dlatego. Ja cię kocham. To tylko podnieca moją miłość, nie wiem jak to wyrazić: chciałabym cię duchowo pożreć. Tak niedawno to było, a już jestem zła: już teraz chciałabym cię męczyć. Jesteś jedynym na świecie całym. Któż mógł mi dać to. — Wiosenny wietrzyk, ciepły i łagodny jak pocałunek dziecka, muskał ich twarze, gdy spojrzeli na siebie głębokim, bydlęco-tragicznym spojrzeniem, w którym była śmiertelna trwoga o trwałość tych uczuć, tego całego świństwa. Wiedzieli, że rozpoczęli zabawę niebezpieczną, ale stawka, to jest życie całe, nie przewyższała tego co być jeszcze mogło. W najgorszym razie śmierć. A czyż nie gorszą jeszcze byłaby nuda normalnego życia w jakimś „cichym domku", bez tej właśnie kombinacji uczuć?

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


23 grudnia 2012

opowiadanie hłaski, śliczna dziewczyna. . .

Śliczna dziewczyna 

Była to rzeczywiście śliczna dziewczyna. Ludzie przychodzący do tego parku — nawet tacy, którzy czynili to od wielu lat — nie pamiętali, aby zjawiła się tutaj kiedykolwiek choć jedna taka, która mogłaby stanąć koło niej. Ta dziewczyna podrywała wiarę w materialność świata; przechodzący obok ławki, na której siedziała, doznawali wrażenia, iż przeszli pięć kroków w innym świecie. Nawet staruszek, od lat łażący tędy z laską zakończoną szpikulcem, otworzył usta i szedł tak aż do końca alejki. A staruszek ten wiele widział, wiele mógłby powiedzieć o majowych nocach, kiedy — dusząc się ze złośliwej satysfakcji — wypłaszał stąd ubogich kochanków.
 Dziewczyna siedziała na ławce z chłopcem. Chłopiec nie mógł mieć więcej lat od niej — to znaczy dziewiętnaście lub dwadzieścia. Był także ładny, lecz ona gasiła go każdym, nawet najbardziej nieznacznym ruchem lub spojrzeniem. Ta dziewczyna miała w sobie kawał słońca — tak myśleli przechodzący tędy. W pewnym momencie rzekła:
— Późno już. Muszę iść.
— Jak chcesz — powiedział chłopiec. — Mnie tutaj dobrze.
— Zrobisz to, o co cię proszę, czy nie?

właścicielami świata. . .

Z punktu widzenia wyższych formacji ekonomicznych społeczeństwa, uznawanie świata za prywatną własność poszczególnych osób wyda się zupełnym absurdem, tak jak uznanie za czyjąś prywatna własność człowieka. Nawet całe społeczeństwo, naród, czy wszystkie społeczeństwa razem wzięte nie mogą być właścicielami świata. Są tylko jego posiadaczami, użytkownikami, i jak dobrzy rodzice, muszą przekazać go przyszłym pokoleniom, w lepszym stanie.

Karl Heinrich Marx (z dzieła Kapitał, 1867)




zwrotnicę jego życia nastawił jakiś groźny zwrotniczy bóg. . .

 Krupy z szelestem padały na ubrania, Atanazy milczał, a świat cały stawał mu dęba pod czaszką. „Zosia nie żyje", szeptał, ale nie rozumiał tych słów. „To mi da nowy wymiar pojmowania siebie", rzekł w nim ktoś zupełnie zimno. Jeszcze czuł tamtą rozkosz, a tu już trup i to trup Zosi. „Ach — więc ten syn także już nie żyje". Tu jakiś ciężar spadł z niego, zdawało się tu, na tę glinkę przysypaną krupami, jako zupełnie materialna bryła. Górale szeptali między sobą. I dopiero teraz, kiedy ucieszył się prawie, że nie będzie miał syna, zrozumiał nagle, że stracił ją i że zwrotnicę jego życia nastawił jakiś groźny zwrotniczy bóg na ten tor, wiodący ku zniszczeniu najistotniejszemu.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


wokół śnieg padał miarowo. . .

Z szafy wzięła duży bębenkowy rewolwer Atanazego i włożywszy na gołe nogi pół-buciki i narzuciwszy futro wyszła przez boczne schody, minąwszy drzwi do pokoju matki. Nie miała odwagi spojrzeć na nie. Tam było
ocalenie, ale go nie chciała. Było już za późno. Dął wicher, laki sam, ten sam, który niedawno, parę godzin temu, chłodził rozpalony podły łeb Atanazego. Zaczynał kropić deszcz, zmieszany ze śniegiem.
(...)
Gdzieś darły się koty. „Oto oni w tej chwili tak...", pomyślała i uczucie zemsty owładnęło nią zupełnie, zamykając ostatnią możliwość powrotu. Szła tak długo, aż na jakiejś podnoszącej się w górę polanie, na której leżały jeszcze duże płaty mokrego śniegu, siadła zmęczona, spłakana jak bóbr, zła na cały świat i pełna okropnej goryczy. I wiedziała, że jeśli wstrzyma się teraz, jeśli zdoła odwlec tę chwilę do rana, wszystko może się jeszcze zmienić. Nowy podmuch szalonego wichru — i właśnie dlatego, śpiesząc się ze strachu przed tą możliwością, wstała i przyciskając lufę do lewej piersi, z zawziętością taką, jakby strzelała do swego śmiertelnego wroga, wypaliła sobie w serce. Nie uczuła żadnego bólu, ale podcięta, jakby jakimś uderzeniem po nogach, pochyliła się i uklękła. I teraz dopiero pojęła wszystko. Straszliwy żal za życiem zatrząsł jej wnętrzem, rzucając ku sercu całą krew z obwodu. O czemuż to uczyniła...? Serce uderzyło raz i nie napotykając oporu stanęło nagle. Trysnęła fala krwi z rozdartej głównej arterii zalewając wnętrzności i buchając gorącym strumieniem na zewnątrz. Ostatnia myśl była: czy dziecko już umiera i kto umrze pierwszy? Męka tej myśli była tak straszna, że z bezmierną ulgą powitała Zosia bezprzedmiotową czarność, która od mózgu przez wzrok spłynęła na jej ciepłe, rzygające krwią ciało. Umarła. Wicher dął dalej na pustej polanie i nisko przelatywały postrzępione, czarne obłoki, na trochę jaśniejszym tle przesianego gwiezdnego światła — zdawały się ciekawie zaglądać na samotnego trupa.
(...)
Wiatr ustał i padał równo marcowy, mokry śnieg. Łóżko Zosi było puste.
(...)
Zosia leżała przysypana śniegiem, z rozchylone-mi ustami i pół przymkniętymi oczami. Nie było znać na jej twarzy ostatniej walki o życie: spokojna była
1 pogodna. Wokół śnieg padał miarowo, bez wiatru — brał lekki mróz. Nieśli trupa milcząc. Wytrzeźwieli wszyscy — na razie przynajmniej — powiew śmierci zważył w nich wszystkie żądze. Nagle stali się cisi. milczący, głębocy. Każdy robił jakiś rachunek w myśli.
(...)
Naprzeciw nich biegł od willi we fioletowej piżamie i pantoflach rozczochrany, nieprzytomny Atanazy. Zatrzymał się — oni opuścili ciało na ziemię. Właśnie przy drodze był mały grzbiecik gliniasty ze ścieżką — tam ją położyli, na podwyższeniu. Była cisza — w jałowcach syczał lekki jak chuch powiew zrywającego się wschodniego wiatru.


Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragmenty powieści Pożegnanie jesieni, 1927)

jej nogi, rozwalone w dzikim bezwstydzie. . .

(...)i przez tę szparę i drugą, czyli pierwszą, spostrzegła Zosia jakiś ciemno-czerwonawy żar. Podkradła się wiedziona jakimś zupełnie nieświadomym parciem wewnętrznym („duchowym", ale mającym swój jakiś odpowiednik w dolnej części brzucha) i zobaczyła rzecz niewiarogodną: goły zad Atanazego-myśliciela, i opadnięte spodnie od fioletowej piżamy, (nie zdążył zdjąć jej w zapale), a na lewo trochę, skręconą głowę Heli z rozwichrzonymi lokami i dwie gołe jej nogi, rozwalone w dzikim bezwstydzie. Widziała jak nogi te kurczyły się od nieznośnej rozkoszy i widok ten przeszył ją okropnym, ostrym, nieznanym dotąd bólem. Więc on mógł, ten jej Tazio. To był on, na tej „żydówie", (czyż przedtem nie była też żydówką?), jej przyjaciółce! Co za niezrozumiała ohyda. Świat zawalił się nagle, jakby w jakimś trzęsieniu ziemi — nie wiadomo jakim cudem ona żyła jeszcze po tej katastrofie. Już wiedziała wszystko, co dalej być miało. „Tak? On jeszcze to popamięta." Szła wolno korytarzem na zwiotcza łych nogach, niosąc swój brzuch z „tern biednera maleństwem" (tak pomyślała o Melchiorze.). „Nie — ono żyć nie może. Świat jest za okropny.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


wielkość jest w tym, aby być właśnie tym, którym się być ma. . .

Nie dokonałem nic A może potem...
— Tak: potem możemy zrobić wszystko. Tylko teraz nie myśl już. Ja boję się jednego: jak będziesz mnie miał, przemyślisz wszystko i znajdziesz nicość na dnie. Bądź raz mężnym bydlęciem, a nie rym analitykiem bez celu — weź raz twoje życie za łeb. — Nie raziła go dziś wcale zwykła nie smaczność tego, co mówiła.
— Tak — dobrze Może wielkość jest w tym, aby być właśnie tym, którym się być ma, w tym wypełnieniu, w wejściu wszystkiego w odpowiednie miejsce...
— I tego, tego — szepnęła Hela, muskając go rozpalonymi mokrymi ustami po wargach i przejeżdżając delikatnie ręką tam, gdzie prężył się nieświadomy żadnych metafizycznych głębi dyrektor czy dyktator tej całej głupiej farsy. Jak okropny polip zaczajony na przepływające drobne stworzonka morskie, tak on czatował, krwawy i niesyty, na myśli, krążące wokół niego jak komary dokoła płonącej świecy — by potem, obojętny t sflaczały, odrzucić całego człowieka jak niepotrzebny dodatek. I im się zdawało, że są w tern jakieś wyższe wartości, mogące usprawiedliwić zwykłą, ordynarną zbrodnię. A może mieli rację? Może to tylko punkt widzenia zmieniał się? Ale co zostawało stałem w tern wszystkim? Dlaczego musieli razem dopiero...? Bo sami dla siebie pozostawali zawsze dwiema pustkami, których nic zapełnić nie mogło.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


"(...)wokół ojca tysięcy, omdlałego pływającego kwiatu."


22 grudnia 2012

tylko o byciu. . .

Palma na końcu umysłu,
Za ostatnią myślą, wyrasta
W dekoracjach z brązu,

Złotoskrzydły ptak na palmie
Śpiewa obcą pieśń, pozbawioną
Ludzkiego sensu i uczucia.

Wiesz zatem, że to nie z tego powodu
Jesteśmy szczęśliwi lub nieszczęśliwi.
Ptak śpiewa. Jego pióra błyszczą.

Palma stoi na krawędzi przestrzeni.
Wiatr wolno kołysze się w gałęziach.
Opadają rozpłomienione pióra ptaka.

                                         Wallace Stevens

w powtarzającym się śnie. . .

Nie mogła znaleźć słów dość mrocznych
Mówiąc o ciemnej sośnie,
Co skobel w oknie ich sypialni
Sprawdzała wciąż tak nieznośnie.

Niezdarne choć niestrudzone dłonie
Z każdą daremną próbą
Czyniły z drzewa ptaszka za szybą
Zbyt tajemniczą i grubą.

Nigdy nie wdarło się im do pokoju
I tylko żona z trwogą
W powtarzającym się śnie wciąż widziała,
Co te straszne gałęzie mogą.

                                       Robert Frost


szukasz. . .

Szukasz dawności znaków
jeszcze sprzed gór i dolin,
ciągłej zmiany postaci,
zaczynu ludzkiej niedoli,

oddając świadectwa sensu,
wycierpianego spokoju,
początku i końca temu,
co się uciszyć nie może,

i widzisz powstałe znaki
ach, w dziele niszczycieli;
chłód i bladość twarzy
i głębię: czyn ostateczny.

                               Gottfried Benn


oto leżał już, bezsensowny szwedzki trupek na podhalu. . .

Wicher dął na polanie wściekły. Co chwila jakieś drzewo waliło się gdzieś z trzaskiem. Szwed spóźniał się. Oczekiwanie, zamiast osłabiać zwierzęcą silę Atanazego, potęgowało w nim pewność siebie, aż do absolutnej wiary w zwycięstwo. Nie żal mu było nic ohydnego dla niego blondasa, który chciał wydrzeć mu dla zabawy ostatni sens jego życia. Zaczęło się — i skończyło się zaraz. Nim Tvardstrup zdołał się zasłonić, po strasznej kwarcie, którą odparował, (kłucie i rąbanie razem), dostał pchnięcie w szyję, które otworzyło mu arterię carołis, sprowadzając śmierć natychmiastową. Był tak pewnym zwycięstwa, że nie miał czasu uświadomić sobie swojej klęski. Nie spodziewał się biedaczek tak strasznego ataku z punktu i lekceważył sobie przeciwnika. I oto leżał już, bezsensowny szwedzki trupek na Podhalu, z rozwianą w wietrze blond-brodą i wywalonymi w nieskończoność nieba błękitnymi oczami, a nad nim stało również bezsensowne widmo i symbol przewalonego na tamtą, ciemną stronę, jakiegoś, prawie bezosobowego życia, widmo Atanazego Bazakbala, zbytecznego człowieka. Wicher syczał wściekle w gałęziach miotających się świerków i huczał w dalekich przestrzeniach wśród posępnych gór. „Zabiłem go", pomyślał po prostu z nagleni bezmiernym umęczeniem Atanazy. I myśl ta odbiła się złowrogim echem w najgłębszym bebechu jego istoty.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


tam być, trwać wcielonym w ten zakrzepły wir chmur. . .

Wiotkie, różowe „cirrusy", splątane w fantastyczny welon w zenicie, dziwnie nieruchome w stosunku do pędzących jak kule, oderwanych od głównego wału, ciemnych „ganflonów", zdawały się mówić coś tajemniczego o lepszym bycie, gdzie niema miłości, samczych awantur, religijnych kompromisów, społecznych zbrodni i metafizycznej bzdury. Tam być, trwać wcielonym w ten zakrzepły wir chmur, choć sekundę jedną żyć innym istnieniem, niż to przypadkowe pienienie się brudnej pianki, na niewiadomej głębi fali. Pianka rozłazi się, rozkręca, rozwiewa i tyle wie o sobie — aha: na odwrót — czyż nie wszystko jedno? „Mijamy, nie wiedząc o sobie nic: cierpiące, albo głupio szczęśliwe fantomy, pusząc się naszym nędznym, (a mimo to jedynym dla całego bytu) aparacikiem pojęć, który czymże jest wobec nieprzejrzanych przestrzeni niewiadomego w nas i poza nami, niewyrażalnego w psychologistycznym i fizycznym poglądzie i w obu razem, ujętych w metafizyczny system, wykazujący ich niewystarczalność i konieczność przyjęcia obu, jako wynikających z zasadniczych praw Istnienia.
Czyż jest tak zwane szczęście, nie oparte na bydlęcej głupocie albo na jakimś choćby szczytem (ale czym mierzymy tę szczytność?) omamieniu jakąś fikcją, albo wprost na grubej bladze.

 Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


pałac zaległa cisza. . .

   Zacichł gwar wychodzących „drogistów", którzy poszli skończyć wieczór gdzie indziej, zdaje się do Ziezia, gdzie były jakieś „nadzwyczajne dziewczynki". Pałac zaległa cisza. Czasem tylko słychać było świst dalekiej lokomotywy, lub stłumione buczenie i furkot przelatujących automobili. W tę ciszę, jak w miękki futerał włożył się subtelny szept Łohoyskiego:
   — Czy rozumiesz teraz? —- Atanazy kiwnął głową. — My jedni: niema świata poza nami: niema ciał i dusz. Bądź moim, tak, jak ja twoim jestem od dawna. — Szept ten był przyjemny: zaniknęło uczucie wstrętu w wygładzonym, beztreściwym, zdolnym do przyjęcia wszystkiego — od zbrodni do objawień — wnętrzu psychicznym. Na tle niepokoju serca i powierzchownych nerwowych splotów, ten spokój wyższych centrów, zdawał się niepojętym cudem. Łohoyski stanął nad nim i patrzył mu w oczy. — Czy mogę siąść przy tobie? — spytał głosem, który przeniknął Atanazego, jak naoliwiona szpada i wstrząsnął dziwnym, nieznanym dreszczem rozkoszy. „On nie jest kobietą — to jest ten je- 242 dyny, kochany Jędruś" — bezsensowne to zdanie zdawało się kryć w sobie niezmierzoną głębię znaczenia. Dopiero teraz zauważył, że Łohoyski zgolił sobie wąsy. „Kiedy on to zrobił?" — pomyślał leniwie. Wydał mu się pięknym, jak wspomnienie tej nigdy niewyobrażalnej nawet, a w tej chwili byłej jakby gdzieś kiedyś, przyjaźni. „Ach — gdyby wszyscy ludzie mogli być zawsze tacy — jak wspomnienia — kochałbym ludzkość całą, umarłbym dla niej z rozkoszą". Straszne uczucie międzygwiezdnej samotności rozwiało się.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)




odrębnym bytem pepitowych galifetów. . .

Teraz żył, poraź pierwszy może naprawdę, w tym „innym świecie", o którym marzył — nasycał się rzeczywistością aż do najgłębszych fibrów swojej istoty. Gwałtem zwrócił mu głowę w inną stronę, Łohoyski. Z jakimże żalem rozstał się z tym odrębnym bytem pepitowych galifetów samych w sobie: „die Welt der Reiterhosen an und fur sich".
— Nie głupiej tak na jednym punkcie: wszystko jest takie same — mówił zgadując jego myśli Jędrek. I ujrzał Atanazy jakby nie w naszej codziennej, poczciwej, a w jakiejś psychicznie nie-euklidesowej, riemanowskiej przestrzeni cały pokój, jako jedną wielką świątynię dziwności. Przedwieczna („przedwieczna" — co za -okropne słowo!) harmonia absolutnej doskonałości objęła cały świat. Nie było przypadku: jakby pogląd fizyczny wcielił się z całą swoją koniecznością w obraz bezładu tego pokoju, który stal się symbolem wiecznych praw bytu, w tern właśnie swoim przypadkowym, wstrętnym, statycznym zamieszaniu. Planety i Droga Mleczna i wszystkie poza nią krążące mgławice gwiazd i zimnych gazów, wirowały z tą samą matematyczną precyzją, z jaką trwał konieczny nieład, tego jedynego w swoim rodzaju pokoju. Nie oglądał już Atanazy rzeczy, objętych prawem „tożsamości faktycznej poszczególnej" księdza Hieronima — raczej idee ich, trwające w niezmiennym bycie, poza czasem.

 Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)




.

razem zginiemy pięknie. beze mnie zamrzesz w najgłupszy sposób. . .

— Jednym słowem zastępuję ci w tej chwili demoniczną kobietę — zaśmiał się Atanazy z jadem. Bądź co bądź żałował w tej chwili, że nie jest hrabią. „Takiemu zawsze wypada zginąć w tych czasach. Może to zrobić z czystym sumieniem."
— Taziu Taziul Odbierasz mi jedyną wiarę. W ciebie tylko wierzę i to chcesz mi zabrać. Razem zginiemy pięknie. Beze mnie zamrzesz w najgłupszy sposób między tymi babami: ja wiem wszystko: Zosia i tamta, anioł z prawa i demon z lewa. Jedna warta drugiej. A potwory, puste doły, które zasypujemy diabli wiedzą poco, rzucając w nie, co mamy tylko najwartościowszego.
— Nas niema co żałować. Zupełnie dobrze obejdzie się bez nas ludzkość:
— Ludzkość?! A gdzież jest lin ja demarkacyjna między nami, a małpami? Czy to są ludzie, ci, którymi zajmuje się Tempe? Może lin ja przechodzi przeze mnie, przez każdego z nas przejść może, może się zmienia ciągle?
— O tak: to prawda. Zaczynasz mówić banalne nonsensy. Nie widzę, żeby kokaina dodawała ci wiele intelektualnie. Jestem pijany i czuję się daleko wyższym od ciebie.
— Zobaczysz jeszcze, zobaczysz...
— Jeśli raz jeszcze wspomnisz mi o tern, wrócę w tej chwili do domu — krzyknął sztucznie groźnie Atanazy, wiedząc już na pewno, że się nie oprze.
— Do Zosi? Ha ha — nie wrócisz. Nawet gdybym cię teraz chciał oddalić, nie opuściłbyś mnie. Już przeszedłeś tę linijkę: już mnie prosiłeś oto przed chwilą. Ja wiem wszystko: bo cię kocham. — Atanazy poczuł niemiły dreszczyk. Coś oblepiło go nagle, jak ciepły kompres. „Ten demon naprawdę wie wszystko: demon III klasy. Hrabia.

 Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (Pożegnanie jesieni, 1927)




zwierciadeł, odbijających mu jego własną nicość. . .

„Jeśli się żyć w sposób twórczy nie umie, należy się chociaż w twórczy sposób zniszczyć", tak mówił kiedyś zupełnie już psychicznie spotworniały Ziezio. Tempe, Ziezio i Chwazdrygiel stawali mu się żywymi wyrzutami sumienia, ekranami, na których z piekielną wyrazistością, widział swoje bezpłodnie zmarnowane życie. Jakże strasznie zazdrościł wszystkim, którzy są kimś (czy „kimś?") — byle czym, ale czymś. Ale powoli Zosia wchodziła też w krąg tych zwierciadeł, odbijających mu jego własną nicość: gdzieś bardzo głęboko zaczynał ją nienawidzić, ale jeszcze nie przyznawał się do tego przed sobą. Jako przyszła matka stawała się też „kimś", bez względu na to jakiego potwora porodzić miała. Zdobyła tern nad nim jakaś niezrozumiała przewagę i to było też powodem utajonej nienawiści Atanazego. A jednocześnie kochał ją. jako jakieś dobre, poczciwe nawet, skrzywdzone zwierzątko i sprzeczność ta rozszarpywała resztki rdzenia jego sił. I do tego wszystkiego ten przeklęły, nudny jak chroniczne tuberkuliczne zapalenie otrzewnej, ciągły przewrót społeczny, wahający się obecnie między zupełną reakcją, a rewolucją socjalistów-chłopomanów, którzy rośli w siłę z dnia na dzień.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)

żyć jakkolwiek bądź — w „zniszczeniu" czy nie, chciało się jeszcze, bardzo chciało. . .

Atanazy coraz bardziej tracił związek między sobą obecnym, a tym, którym był przed pierwszą zdradą w stosunku do Zosi. Ale kwestia tego „zniszczenia" nie przedstawiała się też zbyt jasno, a nawet, mówiąc otwarcie, była zupełnie ciemną. Przy pomocy jakich środków miało to nastąpić nie miał Atanazy pojęcia — czekał w tym względzie jakichś wyższych objawień ale na razie na próżno. Ale nawet gdyby środki odpowiednie się znalazły, i trzeba by wtedy zaryzykować wszystko, a w razie gdyby i to okazało się nudnym...? Mogło być za późno na cofnięcie się, (ale cofnięcie się z czego?) Na próżno pytał się Atanazy niewiadomych potęg co czynić z coraz bardziej zbytecznym i nieznośnie ciążącym życiem. A żyć jakkolwiek bądź — w „zniszczeniu" czy nie, chciało się jeszcze, bardzo chciało. Otóż to: nie on chciał ale chciało się: protoplazmatycznie, nieomal bezosobowo. „Wszystko jeszcze jest przede mną, powtarzał sobie jeszcze tak niedawno. Bogactwo choćby oscylacji między sprzecznymi stanami zdawało się być niewyczerpanym. Teraz jak nędzny żebrak z zawiścią patrzył na tamtego siebie, widział wyraźnie jak to, co uważał za swój skarb trwały: artystyczne ujmowanie życia, przeleciało mu przez ręce nie wiadomo kiedy.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


 

21 grudnia 2012

gorące, mokre, śmierdzące cielsko. . .

Hela obserwowała go uważnie, jak puchł tak od środka, od najtajniejszych ciemnych, krwawych bebechów, gdzie gorące, mokre, śmierdzące cielsko łączy się z tym małym pępuszkiem, z którego rodzą się potem jak aniołki wzniosłe myśli i wszystko: cały człowieczy świat. Zerwać ten związek, mieć go takim bydlęcym w upadku, słabym w nadmiarze i rozwichrzenia sił, panować nad nim, zniszczyć go w sobie, pochłonąć, nie dać mu być tym nieuchwytnym(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)

po ultraarcykatolicku. . .

Ksiądz Hieronim, zaciągnąwszy Helę do konfesjonału rzucił ją brutalnie na kolana, a sam zapadłszy w mroczną głębię, głośno zadawał pytania. Po czym szeptał długo i nareszcie ustał. — Czołgaj się na brzuchu gadzino przed wielki ołtarz i tam przez 10 minut błagaj Najświętszą Marię Pannę o zmiłowanie — ja ci odpuszczam — puknął dwa razy stojąc, a potem patrzył nie bez pewnego odcienia subtelnego zadowolenia, jak Hela, bokiem, unosząc w górę lewą rękę, na prawym łokciu, brzuchem, pełzła ku ołtarzowi. Azalin i Atanazy byli zachwyceni. Łohojski za filarem łupnął nową dawkę i rżał wewnętrznie z rozkoszy. Stary Bertz z dziwną przyjemnością obserwował tę scenę. Był dumny teraz, że wszystko odbywa się tak po "średniowiecznemu", jak mu się zdawało, tak naprawdę po ultraarcykatolicku. Czuł się prawdziwym katolikiem w tej chwili i łzy napływały mu do oczu z rozkoszy.

 Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)




epoka kryzysów indywidualnych. . .

Była to dziwna epoka kryzysów indywidualnych, na tle kryzysu społecznego. Według tego przeklętego Sajetana Tempe, warstwa ustępująca — może pierwszy raz w historii — tak długo opóźniała swój ostateczny u-padek, broniąc się beznadziejnie, nie tyle wprost, ile przy pomocy kompromisów. Miało to przypominać skazańca, wybłagującego ostatnie sekundy już pod szubienicą. Poza kolosalnymi na pozór różnicami, całe towarzystwo składało się z odpadków kończącej się, „burżuazyjnej kultury", przed która była jedynie próżnia zupełnego wyczerpania i marazmu.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


kiełkobranie. . .

Powoli,
głoska po głosce,
sylaba za sylabą
dorasta się do słowa.
Z niego
myśl pączkująca.
Rozkrzewiające się bujnie
zdania.
Ich sens,
pożywny owoc.
Drążę miąższ urody,
soczyste smaki.
Pod nimi
twarda pestka
rozumienia.
To z niej
kiełkuje
człowiek.

               Helena Raszka


dla świętego spokoju. . .

dla świętego spokoju
zgódźmy się na czarne
mówić białe
załóżmy
że jakoś to będzie
gdy będziemy mówić „tak”
zamiast „nie”

dla świętego spokoju
nie sprzeciwiajmy się
gdy nam za to
będzie ktoś wkładał
do kieszeni srebrniki
(drugą ręką pieszczotliwie
zakładając coś na szyję)

dla świętego spokoju
nie wyrywajmy się
nie rzęźmy gdyż
pętla jeszcze mocniej
może się zacisnąć

                        Józef Baran
 

modlitwa skundlonych. . .

Za ten strach co mam w sobie, za winy i długi
Znowu biegniemy rozliczać się z drugim.

Po co mi patrzeć w lustro i twarz swą spowiadać,
Jeszcze mogę wiatr chwycić i znowu ujadać.

Lepiej jest przecie gonić niźli być gonionym.
Popatrzcie, jak już merdam odważnie ogonem.

Deszcz krew obmyje. Burza się przewali.
Byśmy tylko wytrwali, gnali i szczekali...

                                                       Ernest Bryll


to zdumiewające. . .

To zdumiewające, myślisz niekiedy, że faszystom nie wyrastają
kły i pazury, nie czernieją twarze, że tak niewiele ich różni
od nas: tylko strach, tylko obłęd, który ich wypełnia
szczelnie i bez ratunku. Tylko tyle: wystarczy
chwila zmęczenia, nieuwagi serca, byś się przechylił
w ich stronę.

                                                                       Bronisław Maj
 

19 grudnia 2012

organy, grające andante. . .

W jakie 3 kwadranse dopiero organy, grające Andante z 58-ej symfonji Szymanowskiego, dały znać zrewoltowanej już fagaserji, że państwo ich dopełnili obrządku.
Ksiądz Hieronim, zaciągnąwszy Helę do konfesjonału rzucił ją brutalnie na kolana, a sam zapadłszy w mroczną głębię, głośno zadawał pytania. Poczem szeptał długo i nareszcie ustał.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)

18 grudnia 2012

głos wewnętrzny, który nas powstrzymuje. . .

Lepiej jest czasem jąkać się z nadmiaru wzruszeń niż mówić okrągłymi zdaniami. Głos wewnętrzny, który nas powstrzymuje, kiedy trzeba za wiele wyrazić - jest mądry. Nie jest nieprawdopodobne, że Alfa nie znał tego głosu. Tylko namiętność prawdy mogłaby go uchronić od stania się tym, czym się stał.

Czesław Miłosz (fragment książki Zniewolony umysł, 1953)

ten, który nie widzi jasno drogi przed sobą. . .

Wierzę tylko w takich właśnie, którzy kończą obłędem. A te wszystkie typki pseudo-romantyczne i pseudoklasyczne to śmiecie takie same, jak ci, co dziś jeszcze rządzą tą bachanalją kłamstwa — ze wstrętem o nich myśleć będą nawet przyszli zmechanizowani przedstawiciele szczęśliwej ludzkości.
(...) 
— ...i to mnie przeraża, że zaczyna mnie fascynować ten drugi świat, od którego odwracałem się — i odwracam dotąd ze wstrętem. Możliwem jest, że aby widzieć jego piękność i wielkość, trzeba wyrobić w sobie inne kategorie, nie tylko myślenia, ale uczucia, inne instynkty, choćby na razie zaznaczone. Inaczej nie ma się klucza do syntezy: widzi się pojedyncze, rozdrobnione objawy, które nie zcałkowane, dają fałszywy obraz całości — tak mówił Tempe. To jest właśnie ten mikro-skopiczny pogląd na otaczające życie, którego nie uniknęli nawet wielcy pisarze naszych czasów. Nie ma prawa zabierać głosu, jako prorok, ten, który nie widzi jasno drogi przed sobą. Inaczej mąci tylko, zamiast tworzyć siły, po tej, czy tamtej stronie. Nikt nie ma odwagi mówić wszystkiego do końca, stawiać kropek nad i.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)



jaki on biedny, głupi, daleki ode mnie. . .

Trzymając teraz w obu rękach jego umęczoną głowę, myślała sobie: „Jaki on biedny, głupi, daleki ode mnie, jak jakieś stworzenie innego gatunku, mimo całej, wyjątkowej naprawdę inteligencji. Taki biedny, zagmatwany chłopczyk. Jakże mi go żal strasznie. A czasem, gdy ani się podoba, rozszarpałabym go na strzępki, żeby go już wcale nie było". Tu spojrzała w oczy Atanazego z nagłym błyskiem żądzy, która objawiła się na jej twarzy w postaci przelśnionego, jakby wizją zaświatów, zachwytu. „Ja wszystko dla niego zrobię. On musi być bardzo biedny gdy jest sam. Takim go nie znam i nie poznam nigdy. Takim nie zna się i on sam naprawdę. To jest miłość, to, co myślę, tak: to co myślę, a nie odczuwam — inaczej być nie może.

 Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)



17 grudnia 2012

kryształowe wnętrze brudnego człowieka (karykatura). . .

I

Żałujcie że nie możecie wejść we mnie

Zawsze pozostaniecie na zewnątrz
w tym świecie pozorów i zamętu
gdzie lampa znaczy lampa
a świnia świnia
widzicie mnie ze złej strony
w fałszywym świetle

Dziś otworzę przed wami
wszystkie bramy
prowadzące do mojego wnętrza
są tam cuda
przy których gaśnie słońce
a wiszące ogrody Semiramidy
opadają jak zwiędłe listki

Stańcie w kryształowym wnętrzu
mojego ducha
z otwartymi ustami
i będziecie mówić milcząc
jaki on dobry szlachetny czysty
jaki on wierny mężny prosty
jaki on skromny cichy pokorny

jaki wielki mądry jasny
jaki niewinny niepokalany
on który nie potrzebuje
ani lampy ani słońca
gdyż sam jest światłem

oczom waszym ukaże się
lew i baranek
gołębica i wąż
wół i osioł
myszka i piramida

Prometeusz skowany
po mordzie

to ja jestem
jeden ja jestem
którego widzicie
w plugawej skórze
a wnętrze moje
jako złoto czyste
jak szkło przeźroczyste

Kiedy patrzę w moje wnętrze
nie mogę wyjść z podziwu
czy jest na świecie drugie takie
czyste wnętrze głębokie wnętrze
doznaję zawrotu głowy
i mdłości

Lecz wy którzy widzicie mnie
z zewnątrz
błądzicie
widzicie moje brudne ręce
widzicie mój podwójny język
rozszczepiony na końcu
w którym jest trucizna i lukrecja
atrament i ślina
widzicie moje czoło wytarte
i moje ludzkie słabe serce
i żółć która zalewa mnie
i rośnie
jak czarne słońce na pustym niebie

O podajcie mi ręce
ludzie ślepi maleńcy
wprowadzę was do mego wnętrza
do pałacu kryształowego
który ulepiony z miłości do was
jako gniazdo jaskółcze z błota
i pełen śpiewu wisi
nad przepaścią życia

II

Zamknijcie oczy
gdyż światło mojego wnętrza oślepi was
i dostaniecie zawrotu głowy oraz mdłości
kryształowy pałac
który oglądaliście przed chwilą
jest tylko przedsionkiem
mrocznym i zimnym

teraz wprowadzę was
do drugiego mojego wnętrza
Oto drugi mój środek
lilia zamknięta biała
czysta jak skrzydło anioła
(to metafora
ja w anioły nie wierzę)

Całe nieporozumienie
polega na tym
że wy mnie widzicie z zewnątrz
w złym świetle
dajcie mi ręce
stańcie tutaj
gdzie wy stajecie
z tamtej strony lepiej widać
nie pacajcie się
co za bydło
no teraz wchodźcie we mnie
patrzcie
ukazuję wam teraz
moje prawdziwe oblicze
wchodzicie do mojego wnętrza drugiego
otwieracie usta
mówicie milcząc

oto on prawdziwy
przenosi góry
nie kopie dołków
pod innymi
oto on drugi
krzak ognisty
sokół nasz

o ludzie mali biedni prości
nie śpiewajcie na moją cześć
w złym świetle
z latami pokryłem się plamami
z zamkniętymi oczami
wymizerniałem innym sprawiedliwość
zarzynałem niewinnych
lecz nóż mój
był czysty jak łza
podajcie mi rączki
chodźcie za mną
zejdziemy głębiej

III

Oto wnętrze otwieram przed wami
wytrzyjcie nogi ręce i nosy
zamknijcie oczy

lilio biała
otwórz się do dna
korono opadnij
jedna czysta łza
ukryta przed światłem
spójrzcie w kryształową kulę
co z oka mego spływa

Tu biegam wśród kwiatów
i wierszyków i odpadków
za gwiazdami motylami
tutaj zrzucam trzy plugawe skóry
tu się oblewam łzami
tu anielskimi świecę lokami
tu się suszą
moje zbrukane sukienki
za siedmioma górami
za siedmioma rzekami


wrzesień - październik 1955

                     Tadeusz Różewicz (z tomu Poemat otwarty / Zasłony, 1956)


wigilia w obcym mieście. . .

1

SĘDZIOWIE I OSKARŻENI

W dzień poprzedzający Wigilię ludzie kupowali karpie. Na ulicy, obok hotelu, stały niewielkie drewniane kadzie. Niebieskie światło neonu schodziło w szklistą wodę. Granatowe grzbiety ryb, otwarte pyski z żółtą wargą. Sprzedawca wyjmował wielką rybę i tasakiem miażdżył głowę. Słychać było suche chrupnięcie, płaskie klaskanie ogona i ryba zaświeciwszy bokiem wpadła do torby.
Przy kadziach stało sporo ludzi, który nie kupowali ryb, tylko przyglądali się i słuchali trzasku łamanych kostek. Kobiety, dzieci. Na ich twarzach malowało się... Nie wiem, co się "malowało". Była pustka. Pustka napięta. Stałem razem z ludźmi. W gromadzie grzały się nasze ciała, ale jednocześnie podpatrywałem innych i nawet sądziłem. Choć nazajutrz jadłem smażonego karpia i nikt nie złożył w moje ręce prawa sądzenia. Jedynym pocieszeniem było dla mnie to, że wszyscy jesteśmy sędziami.

Tadeusz Różewicz 
(fragment Wigilii w obcym mieście z tomu Rozmowa z Księciem / Wizja i równanie, 1960)



w obcym mieście. . .

W 1957 roku Dvorackova odwiedziła go w Gliwicach. Różewicz był załamany - niedawno zmarła jego matka. Dvorackova zaprosiła go więc na Boże Narodzenie do Pragi. To były pierwsze święta poety poza domem (wtedy napisał Wigilię w obcym mieście), który zbyt boleśnie przypominał mu o stracie.

Gazeta Wyborcza Kraków


16 grudnia 2012

chcę żyć, a wszystko mi się. . .

— Przede w wszystkim jak pozbyć się tego gniotącego uczucia samotności? Ja chcę żyć, a wszystko mi się z rąk wymyka i wszystko „jest nie to". Chyba mam warunki, aby stworzyć sobie życie takie, jakiego bym pragnęła? A tu nic: życie płynie obok jakby, a ja wołam was wszystkich niemym głosem, którego nikt nie słyszy i mimo, że jesteście ze mną, uciekacie ciągle w dal przeszłości. Każda rzeczywistość ma dla mnie żałosny smak niepowrotnego wspomnienia nigdy nie byłego wypadku. Ja chcę wierzyć, bo to jedynie nada sens ostateczny wszystkiemu, mimo, że gdzieś na dnie duszy, a raczej intelektu, będę uważała to za rezygnację, za świadomy upadek.

 Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)


15 grudnia 2012

dzikie wino. . .

Dzikie wino obrasta okien moich story,
Co rano szare niebo znowu się powtarza,
Cicho jest i spokojnie, jak się czasem zdarza,
Gdy w mieszkaniu ktoś leży uprzykrzenie chory.

Wdzięczą się do mnie ranki, noce i wieczory,
Krwią zachodu mnie niebo złociste obdarza,
Co się w rosę pocieszeń i we mgłę przetwarza,
Kiedy znów jestem cierpieć i znów szaleć skory.

Jesteś mi, o Naturo, jak kochanka owa,
Co mnie słodyczą oczu zwiodła i ust czarem,
A potem mnie poiła współczucia nektarem,
Na rozedrgane usta kładąc zimne słowa.
Czymże jest, o Naturo, twych pocieszeń mowa
Wobec żądz, które budzisz twym mrocznym obszarem.

                                                                     Antoni Słonimski


  



się. . .

widocznie
tego nie widać bo
co prawda to jasne
lecz rozświetla się
tylko wewnątrz

głos który
sam się zagłusza

wzrok który
sam się odwraca

ciemność
co się zapadła

               Leszek Szaruga



14 grudnia 2012

utrapiona rzecz. . .

(...)śpi twardo dobrze się gdzieś bawił ale musiała mu dać bardzo wiele za jego pieniądze oczywiście musi płacić za to od niej Och cóż to za utrapiona rzecz mam nadzieję że będą mieli coś lepszego dla nas na tamtym świecie musimy się podwiązywać niech nas Bóg ma w swojej opiece(...)

 James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)


   

w orzechowej łupinie. . .

O Boże! Ja mógłbym zamknąć się w orzechowej łupinie i uważać się za króla nieskończonych przestrzeni, bylem tylko snów złych nie miewał.

William Shakespeare (fragment dramatu Hamlet, 1598-1601)


   


para moich starych majtek. . .

(...)kiedy odkręciła ten swój kran ze łzami ja byłam zupełnie taka sama nie będą się mną wysługiwali w domu to jego wina oczywiście ma nas tu dwie jak niewolnice zamiast przyjąć już dawno jakąś kobietę czy będę jeszcze kiedyś miała porządną służącą oczywiście wtedy musiałaby go widzieć przychodzącego musiałabym ją wtajemniczyć albo by się zemściła czy to nie utrapienie z nimi ta stara pani Fleming trzeba za nią chodzić i wkładać jej rzeczy do rąk kicha i pierdzi do garnków cóż oczywiście jest stara nie może na to poradzić dobrze że znalazłam tę starą zgniłą śmierdzącą ścierkę do garnków która wpadła za kredens wiedziałam że coś się dzieje i otworzyłam okno żeby wypuścić zapach przyprowadza przyjaciół żeby ich przyjmować jak tej nocy kiedy wrócił do domu z psem jak ci się to podoba który mógł być wściekły a szczególnie tego syna Simona Dedalusa jego ojciec wszędzie szuka dziury z tymi okularami w tym cylindrze na meczu cricketowym i wielką dziurą w skarpetce jedna rzecz naśmiewała się z drugiej a jego syn który dostał te wszystkie nagrody za co by nie było w szkole średniej wyobraźcie sobie przełazi przez sztachety gdyby go widział ktoś kto nas zna dziwnie że sobie nie wydarł w tych wspaniałych pogrzebowych spodniach wielkiej dziury jak gdyby mu było mało tej którą mu dała natura sprowadził go do odrapanej brudnej kuchni i czy on ma dobrze w głowie pytam szkoda że to nie był dzień prania para moich starych majtek mogła tam wisieć na sznurze na pokaz ale co go to obchodzi z odciskiem od żelazka który ten stary głupi tłumok mi wypalił na nich a on mógł pomyśleć że to co innego i nie wytopiła wcale tego tłuszczu który jej kazałam a teraz zaczyna być taka beznadziejna jak dawniej przez tego sparaliżowanego męża któremu jest coraz gorzej zawsze jest z nimi coś nie w porządku choroba albo muszą iść na operację albo jeżeli nie to to będzie pijaństwo i on ją bije muszę upolować znowu kogoś innego każdego dnia kiedy wstaję wyskakuje coś nowego słodki Boże słodki Boże no cóż kiedy wyciągnę się wreszcie w grobie przypuszczam że będę miała trochę spokoju(...)

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)  








10 grudnia 2012

woda. . .

Cóż takiego Bloom, miłośnik wody, czerpiący wodę, nosiwoda, powracający do płyty kuchennej, podziwiał w wodzie?

Jej uniwersalność: jej demokratyczną równość i wierność własnej naturze, przejawiającą się w poszukiwaniu swego poziomu: jej rozległość w oceanach na siatce Merkatora: jej niezmierzoną głębię w Rowie Sundajskim na Pacyfiku, przekraczającą 8000 sążni: jej nie zaznające spoczynku fale i cząsteczki w pobliżu powierzchni, odwiedzające kolejno wszystkie miejsca na jej morskich brzegach: niezależność jej fragmentów: zmienność stanów morza: jej hydrostatyczny spokój podczas ciszy: jej hydrokinetyczne wzbieranie podczas kwadrowych i wiosennych przypływów: jej opadanie po spowodowaniu zniszczeń: jej stery Iność w podbiegunowych pokrywach lodowych, arktycznych i antarktycznych: jej klimatyczne i handlowe znaczenie: jej przewagę w stosunku 3_:1 nad suchym lądem na powierzchni globu: jej bezsporną hegemonię w milach kwadratowych, rozciągającą się na całym obszarze poniżej podrównikowego zwrotnika Koziorożca: wielotysiącletnią stałość jej pierwotnego basenu: jej pomarańczowopłowe dno: jej zdolność do rozpuszczania i zatrzymywania w roztworze wszystkich rozpuszczalnych substancji, nie wyłączając milionów ton najcenniejszych metali: jej powolne erozyjne działanie na półwyspy i zapadające się przylądki: jej warstwy osadowe: jej wagę, objętość i gęstość: jej niezakłóconość w lagunach i górskich jeziorach: jej zmianę barw w gorących, umiarkowanych i zimnych strefach: jej ruchome odgałęzienia w wewnątrzlądo-wych, zawartych w jeziorach strumieniach i w zlewających się pośród oceanu rzekach, wraz z ich dopływami i transoceanicznymi prądami: golfsztromem, północnym i południowym prądem równikowym: jej gwałtowność w trzęsieniach morza, wodotryskach, studniach artezyjskich, wytryskach, rwących potokach, wirach, wezbranych strumieniach, przypływach rzek, falach dennych, zlewiskach rzek, działach wodnych, gejzerach, kataraktach, lejach, melsztromach, zalewach, potopach, oberwaniach chmur: jej rozległe, wokółziemskie zakrzywienie na widnokręgu, jej skrytość w źródłach i utajoną wilgotność, ujawnianą przez różdż-karskie i hygrometryczne przyrządy, a przykładowo widoczną w dziurze muru przy Ashtown Gate, w nasyceniu powietrza, w przekropleniu rosy: prostotę jej składu, dwie cząsteczki składowe wodoru i jedna cząsteczka składowa tlenu: jej zalety lecznicze: jej nośność w wodach Morza Martwego: jej wytrwałe przenikanie w rynnach, ściekach, nieszczelnych groblach, przeciekach na okrętach: jej własności oczyszczające, tłumiące pragnienie i ogień, odżywiające roślinność: jej niezawodność jako wzoru i jako doskonałości: jej przemiany, takie, jak para, mgła, chumura, deszcz, gołoledź, śnieg, grad: jej siłę w sztywnych hydrantach: rozmaitość jej kształtów w jeziorach i przystaniach i zatokach i zatoczkach i przesmykach i lagunach i atolach i archipelagach i cieśninach i fiordach i ujściach i odnogach morza: jej spoistość w lodowcach, górach lodowych, krze: jej uległość przy pracy w kołach młyńskich, turbinach, dynamach, elektrowniach, bielarniach, garbarniach, międlarniach: jej użyteczność w kanałach, rzekach, gdy są spławne, w pływających i suchych dokach: jej potencjalność pochodzącą z ujarzmionych przypływów lub szlaków wodnych, opadających z jednego poziomu na drugi: jej podwodną faunę i florę (anakustyczną, fotofobijną), liczebnie, jeśli nie dosłownie, będącą gospodarzami naszego globu: jej wszechobecne ść jako stanowiącej 90% ludzkiego ciała: szkodliwość jej wyziewów w nadbrzeżnych mokradłach, malarycznych moczarach, stęchłej wodzie po kwiatach, stojących sadzawkach podczas ubywającego księżyca.

 James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)


   

puść mnie na niego teraz. najeździłaś się. . .

BLOOM: (Dźgnięty, przygnieciony zadem.) Och! Och! Potwory! Okrutniku! BELLO: Proś o to co dziesięć minut. Błagaj, módl się o to, jak nie modliłeś się nigdy przedtem. (Podsuwa mu pod nos zaciśniętą w figę pięść i cuchnące cygaro.) Pocałuj to. Oba. Całuj. (Siada okrakiem i, ściskając kolana po kawaleryjsku, wola ostro.) Wio! Na koniku na biegunach dojedziemy do bieguna! Dosiądę go w wyścigu o nagrodę Eciipse. (Pochyla się w bok i mocno ściska jądra swego wierzchowca, wrzeszcząc.) Ho! Start! Muszę cię dobrze wytrenować! (Podskakuje na siodle, ujeżdża swego konia na biegunach.) Jedzie, jedzie pan, pan, pan, na koniku sam, sam, sam, a za panem chłop, chłop, chłop, na koniku hop, hop, hop. FLORA: (Odciągając Bello.) Puść mnie na niego teraz. Najeździłaś się. Ja prosiłam pierwsza.

ZOE: (Odciąga Florę.) Mnie. Mnie. Czy nie skończyłaś z nim jeszcze, pijawko'.' BLOOM: (Dusząc się.) Nie mogę.

BELLO: Nie, jeszcze nie. Zaczekajcie. (Wstrzymuje oddech.) A niech to. Uwaga. Ten czop zaraz wyskoczy. (Odkorkowuje się z tylu, a potem, z twarzą skręconą wysiłkiem, pierdzi głośno.) Chwytaj to! (Zakorkowuje się.) Tak, na Jowisza, szesnaście i trzy czwarte.

 James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922) 




07 grudnia 2012

dziewięć zdrowasiek za strzał z pastorału. . .

ZOE: Przedwczoraj w nocy był tu jeden ksiądz i załatwił swój interesik w płaszczu zapiętym na ostatni guzik. Nie musisz się z tym kryć, powiedziałem mu, i tak wiem, że nosisz kołnierzyk przodem do tyłu.
VIRAG: Absolutnie logiczne z jego punktu widzenia. Upadek człowieka. (Ochryple, źrenice jego oczu rozszerzają się.) Do diabła z papieżem! Nic nowego pod słońcem. Jam jest Virag, który obnażył seksualne sekrety mnichów i dziewic. Dlaczego zaparłem się Kościoła Rzymskiego. Przeczytaj: Ksiądz, Kobieta i Konfesjonał. Penrose. Rozwydrzona Dziwożona. (Wije się.) Kobieta, ze słodkim zawstydzeniem, odpina swą spódnicę z sitowia i ofiarowuje swą zwilgotniałą yoni lingamowi mężczyzny. Wkrótce mężczyzna obdarza kobietę kawałkami mięsa, upolowanego w dżungli. Kobieta okazuje radość i przyozdabia się różnobarwnymi piórami. Mężczyzna gwałtownie kocha jej yoni swym wielkim, sztywnym lingamem. (Krzyczy.) Coactus volui. Lekkomyślna kobieta zaczyna się włóczyć. Silny mężczyzna chwyta kobietę za przegub. Kobieta piszczy, kąsa, pluje. Rozwścieczony mężczyzna bije kobietę w jej tłustą yadganę. (Zaczyna kręcić się w kolko.) Pifpaf! Popo! (Nieruchomieje, kicha.) Apsik! (Drapie się w czubek nosa.) Psik! LYNCH: Mam nadzieję, że zadałaś dobremu księżulkowi pokutę. Dziewięć zdrowasiek za strzał z pastorału.

ZOE: (Wypuszcza nozdrzami kiąb dymu jak mors.) Nie mógł nawiązać łączności. Miał tylko trochę wrażeń, rozumiesz. Na sucho.
BLOOM: Biedny człowiek!

ZOE: (Swobodnie.) Biedny, ale tylko z powodu tego, co mu się przydarzyło. BLOOM: Jak to?

VIRAG: (Z diabolicznym grymasem; który rozświetla czarnym blaskiem i wykrzywia jego oblicze, wyciąga chudą szyję. Unosi tępy pysk i wyje.) Verfluchte Goim! On miał ojca, czterdziestu ojców. Nigdy nie istniał. Świński Bóg! Miał dwie lewe nogi. To był Judas lacchias, libijski eunuch, bękart papieża. (Wspiera się na swych umęczonych przednich łapach, zginając sztywno łokcie. Jego oczy, osadzone w czaszce wąskiej jak szyja, patrzą z udręką, gdy ujada pośród oniemiałego świata.) Skurwysyn. Apokalipsa. KITTY: A Mary Shortall poszła do łabaja, bo dostała francy od tego strzelca Jimmy Pidgeona, z którym miała dziecko, a ono nie mogło łykać i zadusiło się na materacyku w konwulsjach, a my wszystkie złożyłyśmy się na pogrzeb. FILIP PIJANY: (Poważnie.) Qui vous a mis dans cette fichue position, Philippe? FILIP TRZEŹWY: (Wesoło.) C'etait le sacre pigeon, Philippe. (Kitty wyciąga szpilkę z kapelusika i odkłada go spokojnie, przygładzając swe farbowane henną włosy. I nigdy chyba piękniejsza, wytworniejsza główka, ozdobiona bardziej ujmującymi lokami, nie spoczywała na ramionach kurwy. Lynch wkłada sobie jej kapelusz. Kitty strąca mu go.)

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)


. . .

o, lubieżności, ucieczko nasza i mocy nasza. . .

O kurwa, będzie wrzeszczał. Dzieweczko jasnowłosa, o ma dzieweczko jasnowłosa. Och, zamknij się! Daj mu w tę zapaćkaną jadaczkę. Miał wytypowanego zwycięzcę na dziś, ale dałem mu pewny cynk. Tu nicpoń pochwycił główkę laski Stefana, że niby poratuj mnie po tej klaczy. Uderzył roznosiciela telegramów, idącego z depeszą od grubych ryb Bassa do gospodarza zakładu. Rzuć mu cztery pensy i niech zmiata stąd. Klacz w świetnej formie. Armata przeciw pierdnięciu. To bujda. Prawdziwe jak ewangelia. Kryminalna podrywka? Tak myślę, tak. Na pewno. Wyląduje w pierdlu, jeżeli glina coś zwąchał. Maddena Madden nie poprze żaden. O, lubieżności, ucieczko nasza i mocy nasza. Wybywam. Musisz iść? Do mamusi.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)

przed szynkiem. . .

(Rozwiewa się u jego boku. Mając za sobą nieodstępnego, skomlącego psa, Bloom zbliża się ku bramom piekielnym. W sklepionym przejściu stoi na rozkraczonych nogach pochylona ku przodowi kobieta i szczy jak krowa. Przed szynkiem o zamkniętych okiennicach grupa próżniaków słucha opowiadania, które ich prowodyr o złamanym nosie wykrzykuje chrapliwie ze zgryźliwym humorem. Dwóch bezrękich opojów szarpie się, zmagając i charcząc wśród kalekiej, pijackiej niby bitki.)

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)

tułające się mydło, módl się za nami. . .

BLOOM: (W worze pokutnym, naznaczonym literami I.H.S., stoi wyprostowany pośród feniksowych plamieni.) Nie płaczcie nade mną, O córy Erynu. (Ukazuje dublińskim reporterom siady oparzeń. Córy Erynu, odziane w czarne szaty, trzymając w dłoniach wielkie modlitewniki i długie, zapalone świece, klękają i modlą się.) CÓRY ERYNU:

Nerko Blooma, módl się za nami.
Kwiecie Łaźni, módl się za nami.
Mentorze z Mentony, módl się za nami.
Akwizytorze Człowieka Wolnego, módl się za nami.
Dobroczynny Masonie, módl się za nami.
Tułające się Mydło, módl się za nami.
Słodyczy Grzechu, módl się za nami.
Pieśni bez Słów, módl się za nami.
Pogromco Obywatela, módl się za nami.
Bałwochwalco Babskiej Bielizny, módl się za nami.
Pani Położna, Pomoc Pełniąca, módl się za nami.
Ziemniaczana Zaporo przeciw Zarazom i Zarazkom, módl się za nami.

(Chór złożony z sześciuset głosów odśpiewuje Alleluia Chorus, pod przewodnictwem pana Yincent 0'Briena i przy organowym akompaniamencie Josepha Glynna. Bloom cichnie, kurczy się, zwęgla.) ZOE: Gadaj do sęka, aż ci gęba popęka.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)




06 grudnia 2012

o mojej pustelni z nawoływaniem. . .

1

Nie jestem godzien, ściano
abyś mię ciągle syciła zdumieniem...
to samo - ty - widelcze...
to samo - wy - kurze...

Jakże jednak tu nie ulec
twojej piramidzie mojego odosobnienia?
a twoim - brzękom nazwy
która nadziewa
moje ciasto ucha?
a waszym szarym - z was samych - drogom
w które i mnie zabieracie?

Tak
w mojej pustelni kusi:
samotność
pamięć świata
i to, że mam się za poetę.

Dziwię się
i dziwię siebie,
i komentuję wciąż żywoty otoczenia.

Więc nocą
mija dni czterdzieści
albo cały anachoreta,
a owe pychy
apetyty
swawolne wole
robią ze mnie gniazdo.

2

Kruk mi chleba nie przynosi.
a grota - numerowana,
wisi drzewo ze sznurków,
kwitnie papierami,
kwitnie ówiecznik ze stołowych nóg
a drugi świecznik - prawdziwy.

Ostatecznie - mówię z ludźmi.
Nie piszę dla samych szaf.
Więdz bądź - o ja! - garbaty
garbem pokory przed ziomkami
i garbem porozumienia.

Zrozumcie po ciemku:
brzęczy srebrna korona stołu,
słychać miasto w skrótach i ukosach.
zapalcie światło:
czy nie zamiesza się
każdy z was - w żółtej szklance,
dokoła której
ociera się półtora wymiaru?
Zgaście światło:
oto magazyn kontemplacji,
cały jesteś pokryty sercem,
rozgrzesz mnie!
Włóż, włóżcie papierow kwiaty do czajników,
pociągajcie za sznury od bielizny
i za dzwony butów
na odpust poezji
na nieustanne uroczyste zdziwienie...!

                                                      Miron Białoszewski (z tomu Obroty Rzeczy, 1956)


05 grudnia 2012

popadł w sidła pewnej kurwy miłej oku. . .

Świętobliwość opowiadała mu o owej krainie, a Cnota wskazywała drogę, lecz idąc popadł w sidła pewnej kurwy miłej oku, której imię, jak mu rzekła, było Wróbel-w-Garści, i zwiodła go ona, sprowadzając z ścieżki prawdy swymi pochlebstwy, które mówiła mu, a to. Hola, piękny mężu, jeśli zboczysz, ukażę ci prześliczne miejsce, a tak go podeszła pochlebstwy, że miała go w swej grocie nazywanej Dwoje-w-Krzakach lub, przez bardziej uczonych. Chucią Cielesną.

Tego właśnie cała ta kompanija siedząca pospólnie w owym Dworze Matek pożądała najbardziej, a jeśliby napotkali kurwę ową Wróbel-w-Garści (która kryła w sobie wszelakie plagi, potworności i diabelstwa), wytężyliby sił ostatek, byle jeno przybliżyć się ku niej i posiąść ją. Gdyż, jeśli w grę wchodził Wierz-we-Mnie, był on niczym więcej, jeno wyobrażeniem, a nie umieli zrozumieć go, gdyż, po pierwsze, Dwoje-w-Krzakach, gdzie wabiła ich, była najprzedniejszą z grot, a najdowało się w niej poduszek czworo, a na nich bileciki, na których wypisano takie oto słowa: Na Jeźdźca i Po Francusku, Język w Futerku i Buzia w Buzię, a po wtóre, jeśli rzecz tyczy owej plagi Wszechfrancy i inszych smoków, nie dbają o nie, gdyż Prezerwatywa dała im puklerz mocarny z jelita wołowego uczyniony, a po trzecie, nie mogli także szkody nijakiej ponieść ze strony Potomstwa, które było owym diabelstwem jej, a to dzięki cnotom onegoż puklerza, co go zwą Dzieciobój. I tak grzęźli w zaślepieniu swoim pan Krętacz i pan Niegdyś Bogobojny, pan Małpiwożłop, pan Kłamliwy Kmieć, Dworny Dixon, Młody Pyszałek i pan Roztropny Ukoiciel. W czym, o nieszczęsna kompani-jo, wszyscyście byli oszukani, gdyż był to głos boga ogarniętego tak wszechpotężną wściekłością, że wzniesie on ramię swe i zetrze ich dusze za bluźnierstwa ich i upuszczanie nasienia, przeciwko słowu jego, które płodzić pilnie przykazuje.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)

piszę wiersz. . .

Siedzę w kącie
w swoim pokoju
zamknięty na klucz

Od czasu do czasu
by sprawdziæ
czy żyję jeszcze
szpilką się nakłuwam
a do wnętrza czaszki
wprowadzam świderek

Ale albo te sposoby
są zawodne
albo już nie żyję.

Siedzę w kałuży krwi
to jest moja krew mówiê
ale wcale nie jestem tego pewny

W takim razie krew
moich zwierząt
psa miłego
i innego psa mojego
krew mojej fauny spokojnej.

Maczam palec w tej cieczy
ciemniejącej gęstniejącej
i wypisuję na ścianie
paradoks:
         pierwszy lepszy trup jest lepszy
         od żywego byle martwy

Przyglądam się długo dziełu
każdemu słowu
każdej literze z osobna
nagle zauważam
że ściana jest czysta
biała

marzec 1965

                          Rafał Wojaczek (z tomu Sezon, 1969)


04 grudnia 2012

trzy kły w gębie. . .

(...)ten awanturnik u Barney Kiernana. Nie dałem się tam. Pijani pyskacze. Aż skręciło go po tym, co powiedziałem o jego Bogu. To błąd oddawać ciosy. Albo? Nie. Powinni później iść do domu i drwić z samych siebie. Zawsze chcą chlać całą bandą. Boją się samotności jak dwuletnie dzieci. Ale gdyby mnie uderzył. Spójrzmy na to z jego punktu widzenia. Wówczas nie wygląda to tak źle. Może nie chciał mi zrobić krzywdy. Trzykrotne hurra na cześć Izraela. Trzykrotne hurra dla szwagierki, którą zachwalał, a która ma trzy kły w gębie. Ten sam rodzaj urody. Wyjątkowo urocze towarzystwo do wychylenia filiżanki herbaty. Siostra żony dzikusa z Borneo właśnie przybyła do miasta. Wyobraź to sobie wczesnym rankiem z bliska. Każdy według swego gustu, jak powiedział Moryc, całując krowę. Ale Dignam mi dał radę. Domy żałoby są tak przygnębiające, ponieważ nigdy nie wiesz, kiedy. Bądź co bądź, ona potrzebuje pieniędzy.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)


żeby patrzeć. . .

A Jacky Caffrey krzyknął, żeby patrzyli, ukazała się nowa, i odchyliła się do tyłu, a podwiązki były niebieskie, żeby pasowały do tych przezroczystych, i wszyscy ją zobaczyli i krzyczeli, żeby patrzeć, patrz, tam jest, i odchyliła się jeszcze bardziej do tym, żeby widzieć fajerwerki, a coś dziwnego fruwało w powietrzu, coś miękkiego, to tu, to tam, ciemnego. I zobaczyła długą rzymską świecę wznoszącą się ponad drzewa, wysoko, wysoko, i w napiętej ciszy wszyscy wstrzymali oddech z podniecenia i szła wyżej, i wyżej i musiała odchylić się jeszcze i jeszcze, żeby patrzeć w górę za nią, wysoko, wysoko, niemal zniknęła z oczu, a twarz jej oblał boski, zachwycający rumieniec napięcia przy tym odchyleniu i mógł zobaczyć inne jej rzeczy tez, nansukowe majtki, materiał, który pieści skórę, lepsze niż te drugie, wąskie, zielone, za cztery szylingi i jedenaście pensów, ponieważ były białe, i pozwoliła mu, i zobaczyła, że zobaczył, a potem poleciała tak wysoko, że na chwilę znikła z oczu, i drżały wszystkie jej członki od tego przegięcia się tak głęboko w tył, że miał pełny widok wysoko ponad jej kolanem, gdzie nikt nigdy, nawet na huśtawce albo przy brodzeniu przez wodę, i nie wstydziła się, i on także nie, żeby patrzeć w tak nieskromny sposób, ponieważ nie mógł oprzeć się widokowi objawiającemu mu się cudownie, na pół dobrowolnie, jak te tancerki w spódniczkach, zachowujące się tak nieskromnie przed patrzącymi panami, i nadal patrzył, patrzył. Posłałaby mu zdławiony okrzyk, wyciągnęłaby ku niemu swe smukłe, śnieżne ramiona, by zbliżył się, by uczuć jego wargi na swym białym czole, okrzyk miłosny młodej dziewczyny, cichy, zdławiony okrzyk, wydarty z niej, okrzyk, który brzmi przez wieki. A wówczas rakieta śmignęła w górę i z hukiem wystrzeliła i Och! A później wybuchła rzymska świeca i było to jak westchnienie Och!, i wszyscy zawołali Och! Och! w zachwycie, i wytrysnął z niej potokami deszcz złotych włosów, i rozwiały się, i Ach! przemieniły się wszystkie w zielone, rosiste gwiazdy, spadające złociście. Och, jak pięknie! Och, jak miękko, słodko, miękko!

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)



nessun dorma. . .

Kalaf:
Niechaj nikt nie śpi! Niechaj nikt nie śpi!
Ty też, o, Księżniczko,
w swej zimnej izbie patrzysz na gwiazdy,
które drżą z miłości i nadziei.

Lecz moja tajemnica jest zamknięta we mnie,
nikt nie pozna mojego imienia!
Nie, nie, na twoje usta ją złożę,
gdy światło zaświeci.
A mój pocałunek roztopi
ciszę, która czyni cię moją.

Chór:
Nikt nie pozna jego imienia.
A my, niestety, będziemy musieli umrzeć, umrzeć!

Kalaf:
Rozprosz się, o, nocy! Zajdźcie, gwiazdy!
O świcie zwyciężę!
Zwyciężę!

                                          Aria Nessun Dorma
                                          z opery Turandot
                                          z muzyką Giacomo Pucciniego 
                                          i librettem Giuseppe Adamiego oraz Renato Simoni 
                                          na podstawie sztuki Turandot Carla Gozziego

 


03 grudnia 2012

a jakaś dziwka woła. . .

- Deus, cuius verbo sanctificantur omnia, benedictionem tuam effunde super creaturas istas: et praesta ut quisquis eis secundum legem et voluntatem Tuam cum gratiarum actione ususfuerit per inwcationem sanctissimi nominis Tui corporis sanitatem et animae tutelam Te auctore precipiat per Christum Dominum nostrum.

- Wszyscy tak myślimy, powiada Jack.

- Tysiąc funtów rocznie, Lambert, powiada Crofton czy Crawford.

- Słusznie, powiada Ned, unosząc swoją John Jameson. I masełka na chlebuś. Właśnie rozglądałem się, żeby zobaczyć, czy komu nie wpadła szczęśliwa myśl do głowy, kiedy, niech mnie przeklną, a znów wbiega on, udając, że mu się piekielnie speszy.

- Byłem właśnie za rogiem w sądzie, powiada, i szukałem ciebie. Mam nadzieję, że się nie...

- Nie, powiada Martin. Jesteśmy gotowi.

Sąd mi w oko, a kieszenie obrywa ci srebro i złoto. Parszywy obrzynek. Postaw nam kielicha. Boi się jak diabeł! Oto macie żyda! Wszystko dla numeru pierwszego. Cwany jak szczur w sraczu. Sto za pięć.

- Nie mów nikomu, powiada Obywatel.

- Przepraszam pana bardzo, powiada on.

- Chodźcie, chłopcy, powiada Martin widząc, że na coś się zanosi. No, chodźcie.

- Nie mów nikomu, powiada Obywatel, ale już wrzeszczy. To tajemnica. A przeklęty pies wstał i zawarczał.

- Do widzenia wszystkim, powiada Martin.

I wyprowadził ich tak prędko, jak umiał, do tej pieprzonej dwukółki, Jacka Powera i Croftona czy jak mu tam, z nim pośrodku, udającym, że nie wie, o co chodzi.

- Jazda, powiada Martin do woźnicy.

Mlecznobiały delfin potrząsnął grzywą, a sternik powstawszy na złocistej rufie rozpostarł wzdęty żagiel na wietrze, żagle wszystkie rozwinęły się i spinaker skierował ku bakburcie. Wiele nadobnych nimf przybliżyło się ku sterburcie i ku bakbur-cie, a uczepiwszy się z obu stron dostojnej barki połączyły w łańcuch swe lśniące kształty, podobnie jak to czyni przemyślny kołodziej, gdy formuje wokół osi swego koła równoodległe od niego siostrzane promienie i łączy je kręgiem zewnętrznym, aby wzmóc prędkość stóp mężów, gdy podążają w gościnę lub współzawodniczą o uśmiech pięknych dam. Tak właśnie uczyniły przybywszy nimfy owe uczynne, siostry nieśmiertelne. I śmiały się, igrając w kręgu pian: a barka pruła fale.

Ale, na Boga, właśnie dopijałem kufelek do dna, kiedy zobaczyłem, że Obywatel idzie zataczając się ku drzwiom, dysząc od puchliny i prychając i miotając nań po irlandzku klątwę Cromwella na księgę, dzwon i świecę, plując i parskając, a Joe i mały Alf czepiają się go jak krasnoludki, starając się go uspokoić.

- Odczepcie się ode mnie, powiada.

I, na Boga, doszedł aż do drzwi, a oni nie puszczają go. I wrzeszczy:

- Trzykrotne hurra na cześć Izraela!

Arrah, weź dupę w troki, na Jezusa, i nie rób z siebie publicznego widowiska. Chryste Jezu, zawsze znajdzie się jakiś pieprzony błazen, który zacznie wierzgać i rwać się do pieprzonego mordowania o pieprzone nic. Na Boga, porter może ci w kichach skwaśnieć od tego.

A wszystkie oberwańce i ulicznice z całego kraju już stoją przy wejściu, a Martin woła do woźnicy, żeby jechał przed siebie, a Obywatel wrzeszczy, a Alf i Joe przy nim, żeby, no już cicho, a on zasuwa ogniste przemówienie o żydach, a oberwańcy żądają mowy, a Jack Power stara się go usadzić w dorożce i przytrzymać mu tę pieprzoną gębę, a obdartus z opaską na oku zaczyna podśpiewywać Gdyby człowiek na księżycu żydem byt, był, byl, a jakaś dziwka woła:

- Ej, panie! Rozporek ci się rozpiął! A on powiada:

- Mendelssohn był żydem i Karol Marx, i Mercadante, i Spinoza. I Zbawiciel był żydem, i jego ojciec był żydem. Wasz Bóg.

- Nie miał ojca, powiada Martin. Dosyć na teraz. Jazda.

- Czyj Bóg? powiada Obywatel.

- No, to jego wujek był żydem, powiada on. Wasz Bóg był żydem. Chrystus był żydem jak ja. Na Boga, Obywatel skoczył do sklepu.

- Na Jezusa, powiada, mózg wybiję temu pieprzonemu żydłakowi za użycie najświętszego imienia. Na Jezusa, ukrzyżuję go, tak właśnie zrobię. Dawaj mi to pudło po herbatnikach.

- Stój! Stój! woła Joe.

  James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)