31 lipca 2013

w zasadzie niechętnie zbliżam się z ludźmi. . .

Tak, tak, proszę sobie wyobrazić, że w zasadzie niechętnie zbliżam się z ludźmi, takim już jestem dziwakiem, że bliższy kontakt z człowiekiem nawiązuję opornie, jestem nieufny, podejrzliwy. I proszę sobie wyobrazić, że przy tym wszystkim nieuchronnie zawsze przypadnie mi do serca ktoś nieprzewidziany, zaskakujący, diabli wiedzą do czego podobny i ktoś taki spodoba mi się zgoła wyjątkowo.

Michaił Afanasjewicz Bułhakow (fragment powieści Mistrz i Małgorzata, 1966)


30 lipca 2013

co się zbestwiła w drewnie ubestwionem. . .

Przeto odchodząc wołała: »Sodoma!«
Sama się karci takowymi słowy,
A skruchę iści, gdy się w ogniu sroma.
To-ć powiem jeszcze: grzech nasz był dwupłciowy;
Skłóciliśmy się z natury zakonem,
Idąc za chucią jako zwierz surowy,
Więc wstyd budzimy w sobie pieśni dzwonem,
W której śpiewamy nazwisko tej wstrętnej,
Co się zbestwiła w drewnie ubestwionem.

                                                        Dante Alighieri (fragment poematu Boska Komedia, 1321)


   

to śpiew góruje, to znowu organy. . .

Słuchem pobiegłem w nowe regijony:
Te Deum brzmiało za bramy okołem
W głosach zmieszanych z muzycznymi tony.
Takie wrażenie w me zmysły przejąłem
Z owej muzyki, jak to na przemiany,
Gdy z organami śpiew się złączy społem,
To śpiew góruje, to znowu organy.

                                                        Dante Alighieri (fragment poematu Boska Komedia, 1321)


   

jak kiedy ziemię tuman mgieł oblecze. . .

PIEŚŃ XXXIV

„Vexilla regis prodeunt inferni...
Patrz i uważaj — Przewodnik mój rzecze —
Czy w dalekości już On się nie czerni".
Jak kiedy ziemię tuman mgieł oblecze
Lub gdy półsfery naszej noc jest blisko,
Wiatrak wygląda, co skrzydłami siecze,
Tak wyglądało potworne zjawisko.
Więc się cofałem, drżąc w zimnym powiewie,
Za plecy Wodza, jedyne schronisko.
Stałem już, ledwo śmiem powtórzyć w śpiewie,
Tam, gdzie tłum cieniów pod korą lodową
Przeświecał niby źdźbła w szklanej polewie.

                                                        Dante Alighieri (fragment poematu Boska Komedia, 1321)


   

ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją. . .

PIEŚŃ III

„Przeze mnie droga w miasto utrapienia,
Przeze mnie droga w wiekuiste męki,
Przeze mnie droga w naród zatracenia.
Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki.
Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwłodna,
Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna;
Starsze ode mnie twory nie istnieją,
Chyba wieczyste — a jam niepożyta!
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją..."

                                                        Dante Alighieri (fragment poematu Boska Komedia, 1321)
 
 
   

28 lipca 2013

to będzie właśnie takie. jak łyk chłodnej wody. . .

   Nie bardzo dobrze to znosisz Jordan — powiedział do siebie. — Nie, nie bardzo. Ale kto to dobrze znosi? Nie wiem i naprawdę nic mnie to w tej chwili nie obchodzi. Ty w każdym razie nie. Właśnie. Wcale. Och, wcale a wcale. Chyba teraz już można? Jak myślisz?
   Nie, nie można. Bo jest jeszcze coś, co możesz zrobić. Dopóki wiesz, o co chodzi, musisz to zrobić. Dopóki jeszcze pamiętasz, co to jest, musisz czekać. No, niech już przyjdą. Niech przyjdą. Niech przyjdą! 
   Pomyśl sobie, że tamci już są daleko. Pomyśl, jak kłusują przez las. Pomyśl, jak przeprawiają się przez strumień. Pomyśl, jak jadą przez wrzosy. Pomyśl, jak wjeżdżają na wzgórze. Pomyśl, że dziś wieczorem będą bezpieczni. Pomyśl, jak będą jechali przez całą noc. Pomyśl, że się jutro ukryją. Myśl o nich. Do diabła, myśl o nich. Ale dalej już nie mogę iść myślą za nimi — powiedział.
    Pomyśl o Montanie. Nie mogę. Pomyśl o Madrycie. Nie mogę. Pomyśl o łyku chłodnej wody. Dobrze. To będzie właśnie takie. Jak łyk chłodnej wody. Kłamiesz. To będzie po prostu nicość. Tylko tyle. Po prostu nicość. Więc to zrób. Więc to zrób. Zrób! Zrób teraz. Teraz już możesz. No, zrób teraz. Nie. Musisz czekać. Na co? Wiesz dobrze. No to czekaj.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

notre petit possible. . .

— Nie. Rien á faire. Rien. Faut pas penser. Faut accepter.
 — Bon. Nous ferons notre petit possible — i odłożył słuchawkę.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   

— Nic się nie da zrobić. Nic. Nie trzeba [o tym] myśleć. Trzeba [to] przyjąć. 
— Dobrze. Zrobimy ile się da.
    

humanistyczność życzliwej interwencji. . .

Mam nadzieję, że wszyscy będą się zawsze do mnie zwracali. — To była prawda, aczkolwiek zwrócił się do niego kapral. Jednakże Karkow wierzył w dobroczynne skutki własnej dostępności i w humanistyczność życzliwej interwencji. Była to jedyna rzecz, do której nie odnosił się cynicznie.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

27 lipca 2013

onan. . .

Kto to w Biblii miotał swoje nasienie na ziemię? Onan. No i co się z nim stało? — pomyślał. — Nie pamiętam, żebym później jeszcze coś słyszał o Onanie.
Uśmiechnął się w ciemnościach.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

wolnościowej dyscyplinie. . .

— Wy wszyscy powinniście przejść do Republiki i wstąpić do wojska — oświadczył oficer. — Za dużo jest tej całej głupiej partyzantki. Wszyscyście powinni tu przyjść i poddać się naszej wolnościowej dyscyplinie. A potem, jak byśmy chcieli wysyłać partyzantów, robilibyśmy to w miarę potrzeby.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

jesteś tak brzydki. . .

— Jesteś tak brzydki, że potrafiłbyś być zazdrosny nawet o ropuchę(...)

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

nic, co ostatnie, nie jest udane. . .

Nieważne. Nie można bez końca robić tych rzeczy. Ale też nie ma się wcale żyć wiecznie. Może całe moje życie przeżyłem w ciągu trzech dni? — pomyślał. — Jeżeli tak, to szkoda, że nie spędziliśmy inaczej tej ostatniej nocy. Ale ostatnie noce nigdy nie są udane. Nic, co ostatnie, nie jest udane. I owszem, czasem ostatnie słowa.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

idiotyczna historia jak tamten świat. . .

Chciałbym, żeby zamiast mnie był tutaj dziadek. No, może jutro wieczorem będziemy już razem. Gdyby istniała taka idiotyczna historia jak tamten świat, a jestem pewien, że nie istnieje — myślał — to oczywiście chętnie bym z nim pogadał. Bo jest mnóstwo rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

26 lipca 2013

umrzeć stojąc. . .

— Jest jeszcze jedno hasło, które się tu nadaje — powiedział Joaquin wydobywając je jak talizmany. — La Pasionaria mówi, że lepiej jest umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

niczego sobie nie wmawiaj na temat miłości. . .

I jeszcze jedno. Nigdy niczego sobie nie wmawiaj na temat miłości. Po prostu większość ludzi nie ma szczęścia tego przeżyć. Sam nigdy jeszcze tego nie miałeś, a teraz masz. To, co masz z Marią — obojętne, czy będzie trwało przez dziś i kawałek jutra, czy przez całe długie życie — jest najważniejszą sprawą, jaka może się zdarzyć ludzkiej istocie. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą twierdzili, że to nie istnieje, ponieważ sami nie mogą tego zaznać. Ale ja ci powiadam, że to jest prawdziwe, że to już masz i że spotkało cię wielkie szczęście, nawet gdyby ci jutro przyszło umrzeć.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

24 lipca 2013

*** / przeciw światu

przeciw światu
miał tylko dwie szczęki
dwie szczęki uzbrojone w zęby
to mało

bo gdzie filozofia bytu
gdzie teologia
gdzie wiara w białość

on wierzył tylko w ręce człowieka
przynoszące pożywienie
a czasem śmierć

jednakowo wdzięczny
za pożywienie
i za śmierć

                          Halina Poświatowska (z tomu Oda do rąk, 1966)
   
  
    

22 lipca 2013

dobrze, że jesteś. . .

Dobrze, że jesteś,
bo wczoraj znowu bolało mnie serce,
a ciągle nie mam pomysłu na życie.

Musisz mi pomóc,
bo od szesnastu dni pada deszcz
i życie powoli zaczyna mi się rozmywać.

Miałem iść do dentysty,
ale przybłąkał mi się wiersz o tobie,
no i nie mam go z kim zostawić w domu.

Dobrze, że jesteś,
bo w zeszłym tygodniu „U Fukiera”
śmierć znowu pytała o mnie szatniarza.

Dzwoniłem dzisiaj do ciebie,
ale słuchawka ugryzła mnie w rękę
i pewnie ta rana tak szybko się nie zagoi.

Musisz mi pomóc,
bo jestem zmęczony jak Bóg,
który harował przez tydzień –
i nie stworzył świata…

                                              Jarosław Borszewicz
  
  

wielkiego słowa „kurwa". . .

(...)zrobił się taki harmider, że nie można było rozróżnić żadnych słów oprócz jednego wielkiego słowa „kurwa", które grzmiało ponad wszystkimi innymi, dopóki nie przywrócono spokoju.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

przeciwko temu wszystkiemu, co sam musisz robić. . .

Przystąpiłeś do tego wiedząc, o co walczysz. Walczysz właśnie przeciwko temu wszystkiemu, co sam musisz robić i co trzeba robić, żeby mieć jakąś szansę zwycięstwa. Musisz więc teraz użyć tych ludzi, których lubisz, w taki sam sposób, jak się używa żołnierzy, do których nie żywi się żadnych uczuć, jeżeli ma się osiągnąć powodzenie.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

od słońca padającego na zamknięte powieki. . .

Potem był zapach rozgniatanych wrzosów, szorstkość przygiętych łodyg pod jej głową i słońce świecące w zamknięte oczy, a on zapamiętał na zawsze wygięcie jej szyi, gdy odchyliła głowę w tył, między korzenie wrzosu, lekkie, mimowolne drganie warg, trzepotanie powiek zaciśniętych mocno przed światłem słońca, przed wszystkim — a dla niej wszystko było czerwone, pomarańczowe, złotoczerwone od słońca padającego na zamknięte powieki, i wszystko miało tę barwę — całe spełnienie, posiadanie, osiągnięcie — wszystko było tej barwy, oślepiające tą barwą. Dla niego było to mrocznym przejściem prowadzącym do nikąd, znowu do nikąd i znowu do nikąd, i jeszcze raz do nikąd, wciąż i na zawsze do nikąd, gdy leżał ciężko na łokciach wpartych w ziemię — do nikąd, w mrok, w nieskończoną nicość i ciągle w tę niewiadomą nicość, teraz i na zawsze do nikąd, i znowu nieznośnie, raz jeszcze do nikąd — aż wreszcie ponad wszelką wytrzymałość, coraz mocniej, mocniej, mocniej, nagle, piekąco, wciąż w nicość, i wtem nicość znikła, czas się zatrzymał, oboje znaleźli się poza czasem i wtedy uczuł, że ziemia poruszyła się i usunęła spod nich.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

skręcone ciała. . .

„No, to klękajmy" — powiedział pierwszy civil i uklękli we czterech, jacyś niezgrabni z tymi głowami opartymi o mur a rękami przy bokach, i Pablo przeszedł za nimi i każdemu po kolei strzelił w tył głowy z pistoletu. Szedł od jednego do drugiego i przykładał mu lufę do głowy, a kiedy strzelił, tamten osuwał się na ziemię. Jeszcze słyszę te strzały, ostre, a jednak zgłuszone, i widzę szarpnięcie lufy i głowę człowieka opadającą w przód. Jeden trzymał głowę nieruchomo, kiedy jej dotknął pistolet. Jeden wyciągnął głowę i przycisnął czoło do muru. Jeden dygotał na całym ciele i głowa mu się trzęsła. Tylko jeden zasłonił sobie oczy rękami i to był już ostatni, i kiedy Pablo odwrócił się od nich i podszedł do nas z pistoletem w ręku, pod murem zostały cztery skręcone ciała.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

21 lipca 2013

pełne takiej drążącej, bolesnej, mocno tulonej samotności. . .

Gdy tak leżeli, to, co dotąd było zakryte, zostało odsłonięte. Tam, gdzie przedtem czuli szorstkość materiału, wszystko było samą gładkością, twardym, krągłym uściskiem i smukłym, ciepłym chłodem, chłodnym z wierzchu, a ciepłym od środka, smukłe i lekkie, mocno objęte i obejmujące, samotne, przywarte każdym zarysem ciała, szczęśliwe, młode i rozkochane, ciepłe i gładkie, pełne takiej drążącej, bolesnej, mocno tulonej samotności(...)

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
  

20 lipca 2013

w co motłoch bez dowodów uwierzył. . .

W co motłoch bez dowodów uwierzył, jakże byście to chcieli dowodami obalić?!

                                                                                                            Friedrich Nietzsche

człowiek musi odpowiadać przed samym sobą. . .

— A wyście kogoś zabili? — zapytał Robert Jordan pod wpływem nastroju
— Tak. Kilka razy. Ale bez przyjemności. Dla mnie to grzech zabić człowieka. Nawet tych faszystów, których musimy zabijać. Dla mnie jest wielka różnica między niedźwiedziem a człowiekiem i nie wierzę w te cygańskie bajania o braterstwie ze zwierzętami. Nie. Ja tam jestem przeciwny wszelkiemu zabijaniu ludzi.
 — A jednak zabijaliście. 
— Tak. I jeszcze będę. Ale jeżeli przeżyję, postaram się żyć nie robiąc nikomu krzywdy, tak żeby mi to zostało wybaczone.
 — Przez kogo?
 — Kto to wie? Kto wybacza, jeżeli już tutaj nie mamy Boga ani Jego Syna, ani Ducha Świętego? Ja nie wiem.
 — Wy nie wierzycie w Boga?
 — Nie, człowieku. Pewnie, że nie. Gdyby był Bóg, nigdy nie pozwoliłby na to, com widział własnymi oczami. Niech tamci mają sobie Boga.
 — Twierdzą, że Bóg jest ich.
— Jasne, że mi Go brak, jako żem się wychował w religijności. Ale teraz człowiek musi odpowiadać przed samym sobą.

Ernest Hemingway (fragment powieści Komu bije dzwon, 1940)
   
   
   

muzyka nocą. . .

Nie klękaj przede mną przyjacielu
Czas między nami ukląkł

Czas gra
Włosi mówią
il tempo suona

Wspaniałe jest
nasze wielkie rozpogodzenie

Świat jest przerażający
ale pływają w nim
jak w ogromnym akwarium

brzozy lisy
strumienie kwiatów
drogi polne
i drewniane domy

a także koncerty Brahmsa
i walce Chopina

Przyjmujemy w pokorze
wielkie zdumienie wielkie podniesienie
schodzenie w podziemia

Czas dał czas wziął
niech będzie imię jego umyte w muzyce

Nie klękaj daj rękę
pocałujemy się
pocałunkiem pokoju

Cóż nam innego pozostaje?

                                              Jarosław Iwaszkiewicz
   
   

19 lipca 2013

pociągnąć z powrotem w pradawną ojczyznę. . .

Niektóre latały na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków, obciążone kolorowymi naroślami, i były ślepe. Jakże wzruszył ojca ten powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym przywiązaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed wygaśnięciem plemienia pociągnąć z powrotem w pradawną ojczyznę.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Noc wielkiego sezonu ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

w proch i w nicość. . .

(...)by wreszcie gdzieś w kącie, malejąc coraz bardziej, sczernieć, zwinąć się jak zwiędły, spalony papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicość.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Wichura ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

18 lipca 2013

ich oczy, pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnością. . .

Opowiadali bezładnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasiąkłe wiatrem, pachniały teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w świetle; ich oczy, pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnością za każdym uderzeniem powiek. Nie mogli dojść do sklepu, zgubili drogę i ledwo trafili z powrotem. Nie poznawali miasta, wszystkie ulice były jak przestawione.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Wichura ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. . .

W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca wzorowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach. Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. Świdrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w ścianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w obecności matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z kolanami.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Karakony ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt. . .

Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej kolorowości genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przy zamkniętym niebie i w zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na półce w salonie. W chłodnym pół- mroku zamkniętych firanek stał on tam, jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętności i abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się trociny. Tylko rogowate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na łysej szyi, narośle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej starczej głowie coś dostojnie hieratycznego.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Karakony ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie. . .

Język nasz nie posiada określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definiowały jej giętkość. Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego punktu. Mogliśmy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność - w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę. Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześnie wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze nadmiernej łatwości kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i rośnie w pustą, wydętą narośl, wystrzela szara i lekka wegetacja puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Ulica Krokodyli ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

wszystkie gwiazdy przekręciły się na drugą stronę. . .

Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły się na drugą stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które rozświetlał swą niewidzialną obecnością, zdawał się mieć przed sobą jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach niebieskich, nie myślał o świcie.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Sklepy cynamonowe ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

bez pośpiechu - w głąb zwierciadła - ktoś odwrócony na zawsze plecami. . .

wreszcie, idąc cicho od szafy do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył toaletę wśród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecną miną, i wreszcie był gotów, to stojąc na odejściu z kapeluszem w ręku, czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleźć słowa, które by rozwiązało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom zrezygnowany, zwolna, ze spuszczoną głową - gdy w przeciwną stronę oddalał się tymczasem bez pośpiechu - w głąb zwierciadła - ktoś odwrócony na zawsze plecami - przez pustą amfiladę pokojów, które nie istniały.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Pan Karol ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na krawędzi nocy. . .

Omackiem, w ciemności zapadał się gdzieś między białawe chmury, pasma i zwały chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głową na dół, wbity ciemieniem w puszysty miąższ pościeli, jak gdyby chciał we śnie przewiercić, przewędrować na wskroś te rosnące nocą, potężne masywy pierzyn. Walczył we śnie z tą po- ścielą, jak pływak z wodą, ugniatał ją i miesił ciałem, jak ogromną dzieżę ciasta, w którą się zapadał, i budził się o szarym świcie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego stosu pościeli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na krawędzi nocy, chwytając piersiami powietrze, a pościel rosła dokoła niego, puchła i nakisała - i zarastała go znowu zwałem ciężkiego, białawego ciasta.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Pan Karol ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

bokiem na ukos. . .

Chód jego był niezgrabnym toczeniem się, bokiem na ukos w niezdecydowanym kierunku, po linii trochę pijanej i chwiejnej. Dominantą jego nastroju była jakaś nieokreślona i zasadnicza żałość, sieroctwo i bezradność - niezdolność do zapełnienia czymś pustki życia pomiędzy sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowością i niekonsekwencją ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z żałosnym skomleniem i niemożnością znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspokajać musiał używając do tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżący - towarzyszyło mu poczucie osamotnienia i bezdomności. Ach, życie - młode i wątłe życie, wypuszczone z zaufanej ciemności, z przytulnego ciepła łona macierzystego w wielki i obcy, świetlany świat, jakże kurczy się ono i cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którą mu proponują - pełne awersji i zniechęcenia!

Bruno Schulz (fragment opowiadania Nemrod ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

po to, by człowiekowi pokazać człowieka. . .

NEMROD 
   Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszą, mięciutką sierścią.
   Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy.
   Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też stare, zgoła nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy na tak świetne pomysły i przynoszą z przedmieścia - o całkiem wczesnej, transcendentalnej porannej godzinie - takiego oto pieska do naszej kuchni!
   Ach! było się jeszcze - niestety - nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego łona snu, a już to szczęście ziściło się, już czekało na nas, niedołężnie leżące na chłodnej podłodze kuchni, nie docenione przez Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wcze- śniej! Talerzyk mleka na podłodze świadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, świadczył niestety także i o chwilach przeszłości, dla mnie na zawsze straconej, o rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału.
   Ale przede mną leżała jeszcze cała przyszłość. Jakiż bezmiar doświadczeń, eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej ciekawości. Było to nadwyraz interesujące, mieć na własność taką odrobinkę życia, taką cząsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej, budzącej nieskończoną ciekawość i respekt sekretny swą obcością, niespodzianą transpozycją tego samego wątku życia, który i w nas był, na formę od naszej odmienną, zwierzęcą.
   Zwierzęta! cel nienasyconej ciekawości, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by człowiekowi pokazać człowieka, rozkładając jego bogactwo i komplikację na tysiąc kalejdoskopowych możliwości, każdą doprowadzoną do jakiegoś paradoksalnego krańca, do jakiejś wybujałości pełnej charakteru.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Nemrod ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

zaczął, pełen przerażenia, cofać się tyłem. . .

Dziewczęta wstały, Adela podeszła do ojca i wyciągniętym palcem uczyniła ruch zaznaczający łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczął, pełen przerażenia, cofać się tyłem przed kiwającym się palcem Adeli. Ta szła za nim ciągle, grożąc mu jadowicie palcem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju. Paulina ziewnęła przeciągając się. Obie z Poldą, wsparte o siebie ramionami, spojrzały sobie w oczy z uśmiechem.

Bruno Schulz
(fragment opowiadania Traktat o manekinach. Dokończenie
ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu. . .

Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskały werwą i humorem. Potem, nagle poważniejąc, znów rozpatrywał nieskończoną skalę form i odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go formy graniczne, wątpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach rozrastała się z ust uśpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako bujająca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.

Bruno Schulz
(fragment opowiadania Traktat o manekinach. Dokończenie
ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
 
 
   

17 lipca 2013

traktat o manekinach albo wtóra księga rodzaju. . .

TRAKTAT O MANEKINACH 
ALBO 
WTÓRA KSIĘGA RODZAJU 
   Demiurgos - mówił mój ojciec - nie posiadł monopolu na tworzenie - tworzenie jest przywilejem wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona płodność, niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci do formowania. W głębi materii kształtują się niewyraźne uśmiechy, zawiązują się napięcia, zgęszczają się próby kształtów. Cała materia faluje od nieskończonych możliwości, które przez nią przechodzą mdłymi dreszczami. Czekając na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się ona w sobie bez końca, kusi tysiącem słodkich okrąglizn i miękkości, które z siebie w ślepych rojeniach wymajacza.
   Pozbawiona własnej inicjatywy, lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich impulsów - stanowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenę wszelkich nadużyć i wątpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejszą i najbezbronniejszą istotą w kosmosie. Każdy może ją ugniatać, formować, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii są nietrwałe i luźne, łatwe do uwstecznienia i rozwiązania. Nie ma żadnego zła w redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekawego i ważnego eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjścia dla nowej apologii sadyzmu.
   Mój ojciec był niewyczerpany w gloryfikacji tego przedziwnego elementu, jakim była materia. - Nie ma materii martwej - nauczał - martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogość rodzajów, odnawiających się własną siłą. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostaną zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeśliby nawet te klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne, pozostają pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i występnych.
   W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał się do terenu swych ciaśniejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wątpliwych i ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej solenności. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytrość jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tą chytrością w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykające się w najgłębszym zakamarku, przypierał do ściany i łaskotał, drapał ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i śmiechu, śmiechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się kapitulować.
   Dziewczęta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod igłą maszyny dawno się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stębnując czarne, bezgwiezdne sukno, odwijające się z postawu nocy zimowej za oknem. - Zbyt długo żyliśmy pod terrorem niedościgłej doskonałości Demiurga - mówił mój ojciec
   - Zbyt długo doskonałość jego tworu paraliżowała naszą własną twórczość. Nie chcemy z nim konkurować. Nie mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej sferze, pragniemy dla siebie twórczości, pragniemy rozkoszy twórczej, pragniemy - jednym słowem - demiurgii. - Nie wiem, w czyim imieniu proklamował mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowość, jaka korporacja, sekta czy zakon, nadawała swą solidarnością patos jego słowom. Co do nas, to byliśmy dalecy od wszelkich zakusów demłurgicznych.
   Lecz ojciec mój rozwinął tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej generacji stworzeń, która stanąć miała w otwartej opozycji do panującej epoki. - Nie zale- ży nam - mówił on - na tworach o długim oddechu, na istotach na daleką metę. Nasze kreatury nie będą bohaterami romansów w wielu tomach. Ich role będą krótkie, lapidarne, ich charaktery - bez dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy się trudu powołania ich do życia na tę jedną chwilę. Przyznajemy otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałość ani solidność wykonania, twory nasze będą jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz zrobione. Jeśli będą to ludzie, to damy im na przykład tylko jedną stronę twarzy, jedną rękę, jedną nogę, tę mianowicie, która im będzie w ich roli potrzebna. Byłoby pedanterią troszczyć się o ich drugą, nie wchodzącą w grę nogę. Z tyłu mogą być po prostu zaszyte płótnem lub pobielone. Naszą ambicję pokładać będziemy w tej dumnej dewizie: dla każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu powołamy do życia innego człowieka. Taki jest nasz smak, to będzie świat według naszego gustu. Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i skomplikowanych materiałach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu porywa nas, zachwyca taniość, lichota, tandetność materiału. Czy rozumiecie - pytał mój ojciec - głęboki sens tej słabości, tej pasji do pstrej bibułki, do papier mâ ché , do lakowej farby, do kłaków i trociny? To jest - mówił z bolesnym uśmiechem - nasza miłość do materii jako takiej, do jej puszystości i porowatości, do jej jedynej, mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni ją niewidzialną, każe jej zniknąć pod grą życia. My, przeciwnie, kochamy jej zgrzyt, jej oporność, jej pałubiastą niezgrabność. Lubimy pod każdym gestem, pod każdym ruchem widzieć jej ociężały wysiłek, jej bezwład, jej słodką niedźwiedziowatość.
   Dziewczęta siedziały nieruchomo z szklanymi oczyma. Twarze ich były wyciągnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki podmalowane wypiekami, trudno było w tej chwili ocenić, czy należą do pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia.
   - Słowem - konkludował mój ojciec - chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekinu.
   Tu musimy dla wierności sprawozdawczej opisać pewien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i do którego nie przywiązujemy żadnej wagi. Incydent ten, całkowicie niezrozumiały i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba wytłumaczyć jako pewnego rodzaju automatyzm szczątkowy, bez antecedensów i bez ciągłości, jako pewnego rodzaju złośliwość obiektu, przeniesiona w dziedzinę psychiczną. Radzimy czytelnikowi zignorować go z równą lekkomyślnością, jak my to czynimy. Oto jego przebieg:
   W chwili gdy mój ojciec wymawiał słowo „manekin”, Adela spojrzała na zegarek na bransoletce, po czym porozumiała się spojrzeniem z Poldą. Teraz wysunęła się wraz z krzesłem o piędź naprzód, podniosła brzeg sukni, wystawiła powoli stopę, opiętą w czarny jedwab, i wyprężyła ją jak pyszczek węża.
   Tak siedziała przez cały czas tej sceny, całkiem sztywno, z wielkimi, trzepoczącymi oczyma, pogłębionymi lazurem atropiny, z Poldą i Paulina po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonymi oczami na ojca. Mój ojciec chrząknął, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak rozwichrzona i pełna wibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach.
   On - herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia - złożył się nagle w sobie, zapadł i zwinął. A może wymieniono go na innego. Ten inny siedział sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepiąc go lekko po plecach, mówiła tonem łagodnej zachęty: - Jakub będzie rozsądny, Jakub posłucha, Jakub nie będzie uparty. No, proszę... Jakub, Jakub...
   Wypięty pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał jak języczek węża. Mój ojciec podniósł się powoli ze spuszczonymi oczyma, postąpił krok naprzód, jak automat, i osunął się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstwinie tapet biegły tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciały szepty jadowitych języków, gzygzaki myśli...

Bruno Schulz
(opowiadanie Traktat o Manekinach albo Wtóra Księga Rodzaju
ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

pełna uroku i jak szczęśliwa jest forma bytu, którą panie obrały. . .

Przypadkowe to spotkanie stało się początkiem całej serii seansów, podczas których ojciec mój zdołał rychło oczarować obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistości. Odpłacając się za pełną galanterii i dowcipu konwersację, którą zapełniał im pustkę wieczorów - dziewczęta pozwalały zapalonemu badaczowi studiować strukturę swych szczupłych i tandetnych ciałek. Działo się to w toku konwersacji, z powagą i wytwornością, która najryzykowniejszym punktom tych badań odbierała dwuznaczny ich pozór. Odsuwając pończoszkę z kolana Pauliny i studiując rozmiłowanymi oczyma zwięzłą i szlachetną konstrukcję przegubu, ojciec mój mówił: - Jakże pełna uroku i jak szczęśliwa jest forma bytu, którą panie obrały. Jakże piękna i prosta jest teza, którą dano wam swym życiem ujawnić. Lecz za to z jakim mistrzostwem, z jaką finezją wywiązują się panie z tego zadania. Gdybym odrzucając respekt przed Stwórcą, chciał się zabawić w krytykę stworzenia, wołałbym: - mniej treści, więcej formy! Ach, jakby ulżył światu ten ubytek treści. Więcej skromności w zamierzeniach, więcej wstrzemięźliwości w pretensjach - panowie demiurdzy - a świat byłby doskonalszy! - wołał mój ojciec akurat w momencie, gdy dłoń jego wyłuskiwała białą łydkę Pauliny z uwięzi pończoszki. W tej chwili Adela stanęła w otwartych drzwiach jadalni, niosąc tacę z podwieczorkiem. Było to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potęg od czasu wielkiej rozprawy. My wszyscy, którzy asystowaliśmy przy tym spotkaniu, przeżyliśmy chwilę wielkiej trwogi. Było nam nadwyraz przykro być świadkami nowego upokorzenia i tak już ciężko doświadczonego męża. Mój ojciec powstał z klęczek bardzo zmieszany, falą po fali zabarwiała się jego twarz coraz ciemniej napływem wstydu. Ale Adela znalazła się niespodzianie na wysokości sytuacji. Podeszła z uśmiechem do ojca i dała mu prztyczka w nos. Na to hasło Polda i Paulina klasnęły radośnie w dłonie, zatupotały nóżkami i uwiesiwszy się z obu stron u ramion ojca, obtańczyły z nim stół dookoła. W ten sposób, dzięki dobremu sercu dziewcząt, rozwiał się zarodek przykrego konfliktu w ogólnej wesołości.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Manekiny ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

noc zimowa, oddychająca wśród wzdętych firanek okna. . .

Podczas jednej ze swych wędrówek wieczornych po mieszkaniu, przedsiębranych pod nieobecność Adeli, natknął się mój ojciec na ten cichy seans wieczorny. Przez chwilę stał w ciemnych drzwiach przyległego pokoju, z lampą w ręku, oczarowany sceną pełną gorączki i wypieków, tą idyllą z pudru, kolorowej bibułki i atropiny, której jako tło pełne znaczenia podłożona była noc zimowa, oddychająca wśród wzdętych firanek okna. Nakładając okulary, zbliżył się w paru krokach i obszedł dookoła dziewczęta, oświecając je podniesioną w ręku lampą. Przeciąg z otwartych drzwi podniósł firanki u okna, panienki dawały się oglądać, kręcąc się w biodrach, polśniewając emalią oczu, lakiem skrzypiących pantofelków, sprzączkami podwiązek pod wzdętą od wiatru sukienką; szmatki jęły umykać po podłodze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec mój przyglądał się uważnie prychającym osóbkom, szepcąc półgłosem: - Genus avium... jeśli się nie mylę, scansores albo pistacci... w najwyższym stopniu godne uwagi.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Manekiny ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

pościelą zmiętą i wytarzaną od ciężkich snów. . .

   Łóżka cały dzień nie zaścielone, zawalone pościelą zmiętą i wytarzaną od ciężkich snów, stały jak głębokie łodzie gotowe do odpływu w mokre i zawiłe labirynty jakiejś czarnej, bezgwiezdnej Wenecji. O głuchym świcie Adela przynosiła nam kawę. Ubieraliśmy się leniwie w zimnych pokojach, przy świetle świecy odbitej wielokrotnie w czarnych szybach okien. Poranki te były pełne bezładnego krzątania się, rozwlekłego szukania w różnych szufladach i szafach. Po całym mieszkaniu słychać było kłapanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie, brali z rąk matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gęstą, wirującą ciemność. Matka nie mogła dojść do ładu z toaletą. Świece dogasały w lichtarzu. Adela przepadała gdzieś w odległych pokojach lub na strychu, gdzie rozwieszała bieliznę. Nie można jej się było dowołać. Młody jeszcze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błyszczące narośle sadzy w gardzieli komina. Świeca gasła, pokój pogrążał się w ciemności. Z głowami na obrusie stołu, wśród resztek śniadania zasypialiśmy na wpół ubrani. Leżąc twarzami na futrzanym brzuchu ciemności, odpływaliśmy na jego falistym oddechu w bezgwiezdną nicość.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Manekiny ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   

   

aby mu dał świadectwo usty i wnętrznościami swymi. . .

   Aż pewnej nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie, żądając, aby mu dał świadectwo usty i wnętrznościami swymi. I usłyszeliśmy, jak duch weń wstąpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnący gniewem proroczym, dławiąc się hałaśliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza. Słyszeliśmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem, który jeszcze urąga.
   Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurą rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego, obcy i twardy - zrozumiałem gniew boży świętych mężów.
   Był to dialog groźny jak mowa piorunów. Łamańce rak jego rozrywały niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plująca przekleństwa. Nie patrząc widziałem go, groźnego Demiurga, jak leżąc na ciemnościach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu firanek, przykładał ogromną twarz do górnych szyb okna, na których płaszczył się potwornie mięsisty nos jego.
   Słyszałem jego głos w przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszające się z wybuchami zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca.
   Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Z nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności wionęła przez pokój.
   W świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliźnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w okno zawartość nocnika w noc szumiącą jak muszla.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Nawiedzenie ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   
 

jego rysy w skupieniu - upadły z powrotem w nicość i twarz odeszła w nieobecność. . .

Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabiąc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartą sympatię. Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgiełka uśmiechu, która się zarysowała pod miękkim i pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego skroniach pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w skupieniu - upadły z powrotem w nicość i twarz odeszła w nieobecność, zapomniała o sobie, rozwiała się...

Bruno Schulz (fragment opowiadania Sierpień ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   
   

na rubieżach nieskończonego dnia. . .

Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika.

Bruno Schulz (fragment opowiadania Sierpień ze zbioru Sklepy cynamonowe, 1933)
   
   
   

15 lipca 2013

umarł już rzetelnie(...) – dalej, panowie, do stołu / zupa ostygnie. . .

   Ponieważ pani de Restaud oświadczyła, że chce czuwać przy ojcu, Eugeniusz zeszedł na dół, aby się nieco posilić. Stołownicy byli już w jadalni.
   – I cóż – spytał malarz – zdaje się, że będziemy mieli maleńkie śmierciorama na górze?
   – Karolu – odparł Eugeniusz – zdaje mi się, że mógłbyś sobie obrać mniej smutny przedmiot do żartów.
   – Nie można się już śmiać tutaj? – odparł malarz. – O cóż chodzi, skoro Bianchon powiada, że stary już nieprzytomny.
   – W takim razie – dorzucił urzędnik Muzeum – umrze tak, jak żył.
   – Ojciec umarł! – krzyknęła hrabina.
   Na ten straszliwy krzyk Sylwia, Rastignac i Bianchon wbiegli na górę i zastali panią de Restaud zemdloną. Doprowadziwszy ją do przytomności przenieśli do dorożki, która czekała na dole; Eugeniusz powierzył ją Teresie, zalecając, aby odwieziono hrabinę do pani de Nucingen.
   – Och, umarł już rzetelnie – rzekł Bianchon, schodząc na dół.
   – Dalej, panowie, do stołu – rzekła pani Vauquer – zupa ostygnie.
   Dwaj studenci usiedli obok siebie. – Co teraz czynić? – rzekł Eugeniusz do Bianchona.
   – Ano cóż? Zamknąłem mu oczy i ułożyłem, jak należy. Skoro lekarz miejski stwierdzi zgon, pójdziemy zrobić doniesienie, zaszyje się go w całun i pogrzebie. Cóż więcej robić?
(...)
   – Wypłataj figla tym hultajom – rzekł do Eugeniusza. – Idź kupić kawał gruntu na pięć lat na Père-Lachaise i zamów w kościele i w zakładzie pogrzebowym pogrzeb trzeciej klasy. Jeśli zięciowie i córki nie zechcą ci zwrócić, każesz wyryć na grobie:„Tu leży Goriot, ojciec hrabiny de Restaud i baronowej de Nucingen, pogrzebany kosztem dwóch studentów”.
(...)
Eugeniusz spojrzał na grób i pogrzebał w nim ostatnią swoją łzę młodzieńczą, ową łzę wydartą świętymi wzruszeniami czystego serca, jedną z tych łez, które padłszy na ziemię, tryskają promieniami aż w niebiosa. Skrzyżował ręce, wodził okiem po chmurach; widząc go tak zadumanym, Krzysztof zostawił go.
   Rastignac, zostawszy sam, postąpił kilka kroków w górę i ujrzał Paryż wijący się krętą linią wzdłuż obu brzegów Sekwany, gdzie zaczynały błyszczeć światła. Oczy jego uczepiły się niemal chciwie miejsca między placem Vendôme a kopułą Inwalidów, miejsca, gdzie żył ten wykwintny świat, do którego chciał się dostać. Objął ten brzęczący ul spojrzeniem, które wysysało zeń zawczasu wszystkie miody, i wyrzekł te dumne słowa:
– Teraz się spróbujemy!

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   

cokolwiek najgorszego mówiono by ci o świecie, wierz we wszystko!. . .

– Mój przyjacielu – rzekł Eugeniusz spojrzawszy na uśpionego starca. – Idź, krocz skromną drogą, do jakiej ograniczają się twoje pragnienia. Ja jestem w piekle i trzeba mi w nim zostać. Cokolwiek najgorszego mówiono by ci o świecie, wierz we wszystko! Nie ma Juwenala, który by zdołał odmalować jego ohydę pokrytą klejnotami i złotem.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   

tajemnicza, okryta zasłoną. . .

(...)im żywsza i szczersza jest miłość, tym bardziej powinna być tajemnicza, okryta zasłoną. Nie powierzajmy naszej tajemnicy nikomu.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   

14 lipca 2013

który się począł sam z siebie. . .

Który się począł Sam z Siebie, pośrodku Duch Święty, i Sam zesłał Siebie, Odkupiciel, między Sobą a innymi, umęczon przez Swych nieprzyjaciół, obnażony i ubiczowany, przybity jak nietoperz do wrót stodoły, zagłodzony na drzewie krzyża. Pogrzebion, zmartwychwstał, spustoszył piekło, wstąpił na niebiosa i od dziewiętnastu stuleci siedzi na prawicy Siebie Samego, lecz powróci jeszcze ostatniego dnia i będzie sądził żywych i umarłych, gdy wszyscy żywi będą już umarli.

 James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)



   

to upicie się przynosi mu zaszczyt. . .

   – W jej wieku! – wykrzyknęła kucharka pokazując swoją panią Wiktorynie.
   Pani Couture i jej pupilka, na której ramieniu spał Eugeniusz, zostały same. Chrapanie Krzysztofa rozlegało się w cichym domu i stanowiło kontrast ze spokojnym snem Eugeniusza, który spał tak wdzięcznie, jak dziecko. Szczęśliwa, że sobie może pozwolić na jeden z owych aktów miłosierdzia, w których wyrażają się wszystkie uczucia kobiety i który dawał jej bez winy uczuć serce młodego człowieka bijące na swoim, Wiktoryna miała w fizjonomii coś macierzyńsko-opiekuńczego, co jej dawało odcień dumy. Poprzez tysiąc myśli, które wznosiły się w jej sercu, przebijało burzliwe uczucie rozkoszy, pobudzone wymianą młodego i czystego ciepła.
   – Poczciwe, drogie dziecko! – rzekła pani Couture, ściskając jej rękę.
   Starsza dama podziwiała tę niewinną i bolesną twarzyczkę, na którą zstąpiła aureola szczęścia. Wiktoryna podobna była do owych naiwnych średniowiecznych malowideł, w których artysta zaniedbuje wszystkie akcesoria i skupia całą magię spokojnego i dumnego pędzla na twarzy, żółtej w tonie, w której wszelako niebo odbija się złotymi błyskami.
   – A przecież on nie wypił więcej niż dwa kieliszki, mamusiu – rzekła Wiktoryna, wodząc ręką po włosach Eugeniusza.
   – Ba, gdyby to był hulaka, moje dziecko, byłby zniósł wino jak inni. To upicie się przynosi mu zaszczyt.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   


list jest duszą. . .

List jest duszą, jest tak wiernym obrazem żywego głosu, iż delikatne natury liczą go między najbogatsze skarby miłości.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   
   

13 lipca 2013

być zmęczonym swoimi myślami i własnym istnieniem ponad wszelką wytrzymałość. . .

Niestety, w każdej chwili przekonuję się o prawdziwości następującej konstatacji: szczęśliwi mogą być tylko ludzie nic niemyślący, tzn. myślący tylko tyle, ile trzeba, aby żyć. Albowiem myśleć, tylko tyle ile trzeba, aby żyć, nie oznacza jeszcze, że się myśli. Prawdziwe myślenie podobne jest demonowi, który mąci źródła życia, albo chorobie atakującej korzenie tegoż życia. Myśleć w każdym momencie, na każdym kroku stawiać przed sobą problemy zasadnicze, stale nosić w świadomości zwątpienie co do własnego przeznaczenia, odczuwać znużenie życiem, być zmęczonym swoimi myślami i własnym istnieniem ponad wszelką wytrzymałość(...)

Emil Cioran (fragment pisma filozoficznego Na szczytach rozpaczy, 1934)
  
   
   

dribling na chustce do nosa. . .



                                                                             pamięci Bohumila Hrabala

"I od tej chwili, kolego, ze wszystkim musisz już radzić sobie sam.
Sam siebie musisz zmusić, żeby iść między ludzi, 
sam siebie musisz bawić, sam przed sobą udawać, 
do czasu aż sam siebie porzucisz, 
bo od teraz krążą już same tylko melancholijne kręgi..."

Zmęczyła go starość, zmęczyło go życie
("dopiero kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie co najlepsze")
Zapragnął pójść poza granice bytu i nicości.

Więc zdarzyło się że wypadł z okna
karmiąc gołębie w locie.

(Gdy nabożna staruszka
wciąż dorzuca swoją wiązkę chrustu
w ogień stosu
na którym płonie Jan Hus)

                                                               Julia Hartwig
  
  
  

trwałego szczęścia. . .

(...)całuje Cię w czoło (...) chciałaby Ci udzielić tym pocałunkiem trwałego szczęścia.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   
 

narzędzi, którymi ryje się tutaj ziemię. . .

Umiałbym jeść suchy chleb, pić wodę, przymierać głodem w potrzebie; ale nie mogę się obejść bez narzędzi, którymi ryje się tutaj ziemię.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   
 

nienawiść była w proporcji. . .

Nienawiść była w proporcji nie do jej miłości, ale do zawiedzionych nadziei.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   
 

kupony próżności. . .

Być może, niektórzy ludzie nie mają już nic do zyskania wobec osób, z którymi żyją; odsłoniwszy im pustkę własną, czują, że ściągnęli na siebie sąd zasłużony a surowy; ale doznając niezwalczonej potrzeby pochlebstwa, na którym im zbywa, lub żądni błyszczeć pozorami przymiotów, których im brak, silą się zyskać szacunek lub serce obcych z narażeniem się na to, iż prędzej lub później je stracą. Istnieją wreszcie osoby z natury interesowne, które nie uczynią nic dobrego dla przyjaciół lub bliskich, bo to jest ich obowiązek, podczas gdy oddając usługę obcym odcinają kupony próżności.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   
 

jaki kwas odarł tę istotę z kobiecej formy?. . .

Jaki kwas odarł tę istotę z kobiecej formy? Musiała niegdyś być ładna i zgrabna: był-li to występek, zgryzota czy chciwość? Czy nadto kochała? Czy była dwuznaczną modystką, czy tylko kurtyzaną? Czy za tryumfy wyuzdanej młodości, przed którą słały się rozkosze, pokutowała starością straszącą przechodniów? Bezbarwny jej wzrok przejmował dreszczem, zwiędła twarz kryła coś groźnego.

Honoré de Balzac (fragment powieści obyczajowej Ojciec Goriot, 1835)
   
   
   

zyklus. . .



Karlheinz Stockhausen - Zyklus for solo percussion (1959)
   
   
   

12 lipca 2013

nie trzeba było zaczynać wojny z całym światem!. . .

I podniósł się: telegraf wzywał naszą stację.
— Bahnhofsperre Dresden, Pirna, Bautzen...
Pan zawiadowca wyszedł na stację i w kierunku, skąd nieustannie rozlegało się dudnienie i gdzie horyzont stał w ogniu, krzyknął:
— Nie trzeba było zaczynać wojny z całym światem!

Bohumil Hrabal (fragment opowiadania Pociągi pod specjalnym nadzorem, 1965)
 



   

rysie polskie, gołębie o pięknym niebieskim wolu i prześlicznych skrzydłach. . .

Skądinąd miał pan zawiadowca zupełnie zrozumiałe zamiłowanie do hodowli gołębi. Przed wojną hodował z upodobaniem bagdety norymberskie, gołębie o agresywnych czarnych i białych strzałkach na skrzydłach, którym sam codziennie czyścił gołębniki, zmieniał wodę i sypał poślad. Kiedy jednak Niemcy tak brutalnie napadli na Polaków, a potem ich pobili, pan zawiadowca pewnego dnia nie otworzył kratki w okienku i przed wyjazdem do Gródka kazał dworcowemu posługaczowi wszystkie te bagdety norymberskie co do jednego podusić. W tydzień później przywiózł rysie polskie, gołębie o pięknym niebieskim wolu i prześlicznych skrzydłach, ozdobionych szarymi i białymi trójkątami, które tak są do siebie dopasowane jak kafelki w łazienkach.

Bohumil Hrabal (fragment opowiadania Pociągi pod specjalnym nadzorem, 1965)
 



   

tu, nad rzeką, lekko mi się oddycha. . .

A więc wyjdę jeszcze po ciemku, moja matka będzie odprowadzać mnie wzrokiem, będzie stać bez ruchu za firanką, tak samo jak za wszystkimi oknami, obok których będę przejeżdżał, wszędzie stać będą ludzie, tak jak moja mama patrzeć będą na mnie z palcem na firance, ja zaś będę jechał w stronę rzeki, gdzie na ścieżce odetchnę sobie pełną piersią, tak jak zawsze, bo niechętnie jeżdżę do pracy pociągiem, tu, nad rzeką, lekko mi się oddycha, nie ma tu żadnych okien, żadnych pułapek, żadnych igieł wbijanych znienacka w tył głowy.

Bohumil Hrabal (fragment opowiadania Pociągi pod specjalnym nadzorem, 1965)
 

 

nie znosiłem zapobiegliwych ludzi. . .

I ja pojechałem tam na rowerze — mniej więcej w pół godziny po zestrzeleniu samolotu — aby zobaczyć, co i jak. I już wówczas spotykałem po drodze mieszkańców miasteczka, którzy wieźli na wózkach łupy, jakie zdobyli. Trudno się było domyślić, co to też być może. Ale ja jechałem sobie dalej na rowerze, chciałem popatrzeć na ten rozbity samolot, nie znosiłem zapobiegliwych ludzi: ja i zbieranie czy też odkręcanie jakichś części, jakichś rupieci — też pomysł!


Bohumil Hrabal (fragment opowiadania Pociągi pod specjalnym nadzorem, 1965)
 

   
   

09 lipca 2013

*** / kiedy ktoś napotka kogoś. . .

Kiedy ktoś napotka kogoś
kto buszuje w zbożu
Kiedy kto całuje kogoś
czy ktoś płakać ma?

Kiedy kto napotka kogoś
kto buszuje w polu
Kiedy kto całuje kogoś
czy świat wiedzieć ma?

                        Robert Burns
   
   
   

najtrudniej jest żyć i nie kłamać. . .

- Przyjaciółko moja, kłamałem przez całe życie. Nawet wtedy, gdy mówiłem prawdę. Nigdy nie mówiłem dla prawdy, a tylko dla siebie. Wiedziałem o tym od dawna, lecz widzę dopiero teraz. Och, gdzie są ci przyjaciele, których obrażałem przez całe życie moją przyjaźnią? I wszyscy, wszyscy! Sauez—vous może i teraz kłamię, na pewno kłamię. Najgorzej, że sam sobie wierzę, gdy kłamię. Najtrudniej jest żyć i nie kłamać... i... nie wierzyć we własne kłamstwo. Tak, tak, właśnie o to chodzi... Tak, ale o tym później. Jesteśmy razem! Razem! - dodał entuzjastycznie.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   


   

najwyższe osiągnięcie mojej wolnej woli to zabić samego siebie. . .

- Powtarzasz za mną jak małpa, byle mnie zdobyć. Milcz, nic nie rozumiesz. Jeżeli nie ma Boga, to ja jestem bogiem.
- Nigdy właśnie nie mogłem zrozumieć tego pańskiego punktu widzenia: dlaczego pan jest bogiem?
- Jeżeli Bóg jest, to cała wola należy do Niego i wyjść poza tę wolę nie mogę. Jeżeli Go nie ma, to wola jest moja i mam obowiązek ją wypełnić.
- Wypełnić? Dlaczego?
- Bo cala wola jest moja. Czyż nikt na ziemi, skończywszy z Bogiem i uwierzywszy w wolność własnej woli, nie odważy się okazać jej w najistotniejszej sprawie? To tak, jak gdyby nędzarz otrzymał spadek i przestraszył się, i bal się podejść do worka, uważając, że brak mu sił, by zawładnąć spadkiem. Pragnę okazać wolną wolę. Choćbym tylko był jeden, ale uczynię to.
- Proszę bardzo.
- Muszę się zastrzelić, bo najwyższe osiągnięcie mojej wolnej woli to zabić samego siebie.
- Ależ nie tylko pan to robi: tylu jest samobójców.
- Ci mają powody. A bez żadnego powodu, jedynie dla spełnienia własnej wolnej woli - tylko ja.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   


   

nie ma nic, lecz będzie, będzie wszystko. . .

- Nie ma nic, lecz będzie, będzie wszystko...
„Jednak i tacy ludzie umieją być wspaniałomyślni - myślał Szatow biegnąc do Lamszyna. - Przekonania i człowiek to, zdaje się, dwie bardzo różne rzeczy. Może nawet bardzo zawiniłem wobec nich!... Wszyscy winni, wszyscy... gdyby tylko chcieli się o tym przekonać...”

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   


   

pożar jest w umysłach. . .

- Gasi, ekscelencjo!
- To niemożliwe! Pożar jest w umysłach, a nie na dachach domów! Ściągnąć go i zostawić to wszystko! Najlepiej dać spokój! Niech jakoś samo... A kto tam jeszcze płacze? Staruszka! Staruszka krzyczy! Dlaczego zapomniano o staruszce?

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   


   

w naszych czasach wstyd głosić. . .

- Otóż to - zawtórował mu inny. - Teraz nie ma już duchów, są tylko nauki przyrodnicze. Niech pan zajrzy do książek przyrodniczych.
Karmazinow zdziwił się niesłychanie. Odzwyczaił się w Karisruhe od ojczyzny.
- Proszę państwa, takich zarzutów spodziewałem się najmniej.
- W naszych czasach wstyd głosić - znienacka zatrajkotała jakaś dziewoja - że świat spoczywa na trzech wielorybach. Pan, panie Karmazinow, nie mógł schodzić do jaskini pustelnika. Kto dziś mówi o pustelnikach?
- Najwięcej dziwi mnie, proszę państwa, że szanowna publiczność traktuje te rzeczy tak serio. A zresztą... zresztą... przyznaję słuszność... Nikt nie ceni prawdy realnej tak wysoce jak ja...

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   


   

dawny czas. . .

Pójść ma w niepamięć stary druh,
Wspomnienie zgasnąć w nas?
Pójść ma w niepamięć stary druh
I dawny czas?
Za dawny, bracie, czas
Za dawny czas;
Kielichy wznieśmy jeszcze raz
Za dawny czas
Wiec pijmy, pijmy, ty i ja,
Za dawnych wspomnień blask!
Wypijmy wszystko aż do dna
Za dawny czas.
We dwóch zrywaliśmy ze wzgórz
Stokrotki w pełni kras.
Za stroma góra został już
Ten dawny czas.
We dwóch brodziliśmy od zórz
W strumykach, aż dzień gasł.
Zza mórz nie można wrócić już
W ten dawny czas.
Dłoń podaj mi przez przepaść lat
I wypij ze mną wraz
Za dróg przebytych w życiu szmat,
Za dawny czas.

                                                       Robert Burns
   
   
  

rzeczywistość nieustalona. . .

Skrojone według jednego manekina
połyski przechodniów.

Kubistyczne lustra
po guzikach
po morzach.

Ziarno rdzy na nowy kolor
starej szuflady.

ściany zmieniające skórę jak węże.
Gruby kurz
który rośnie
pokoleniami szarych baranków.

Wypozyczalnia sennych przeżyć
czyli druga historia świata.

                                  Miron Białoszewski
   
   
   

08 lipca 2013

ich tą krwią przelaną zwiąże natychmiast nierozerwalnym węzłem. . .

- Zabrakło panu fantazji ? - zaśmiał się Stawrogin. - Nic, podsunę panu lepszą bajeczkę. Pan wylicza na palcach, z jakich sił składają się kółka. To wszystko biurokratyzm i sentymentalizm. To wszystko klajster, może wcale niezły. Jest jednak lepszy sposób. Namów pan czterech członków kółka, aby zabili piątego pod pozorem, że zamierza zdradzić. Pan ich tą krwią przelaną zwiąże natychmiast nierozerwalnym węzłem. Staną się niewolnikami. Nie poważą się żądać sprawozdań i protestować. Cha, cha, cha!

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

świetlana postać. . .

ŚWIETLANA POSTAĆ

Krew nie płynie w nim szlachecka,
Pośród ludu wzrósł od dziecka;

Zemsta go ścigała carska
I okrutna pięść bojarska.

Skazał siebie na cierpienia,
Na tortury i więzienia.

Rzucał tłumom siew równości
I braterstwa, i wolności.

Na dalekie krańce świata
Od carskiego umknął bata,

Rzucił więzień mrok ponury;
Sztandar buntu wzniósł do góry.

Lud, dręczony wciąż w niewoli,
Chciał rwać więzy gorzkiej doli:

I w Smoleńsku, i w Taszkiencie
Marzył z dawna o studencie.

Pragnął iść za jego głosem,
Zmierzyć się z okrutnym losem,

Z obszarników groźnym batem.
I rozprawić się z caratem,

Całą ziemię oddać chłopom
I przekleństwo rzucić popom,

Cerkwiom, ślubom i rodzinie...
Stary świat niech marnie zginie!

                                        Fiodor Dostojewski (parafraza wiersza (M. Ogariowa) z powieści Biesy, 1873)
 
 
 

 

miotłą!. . .

Miotłą go, miotłą!

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

o prawidłowym owalu twarzy i wysokim, pięknym czole. Już zesztywniał i biała jego twarz. . .

(...)w pokoju, w hotelu, znaleziono przed chwilą trupa samobójcy i że czekają na policję. Powstał natychmiast projekt złożenia wizyty zwłokom samobójcy. Projekt spodobał się wszystkim: żadna z naszych pań jeszcze nigdy nie widziała samobójcy. Pamiętam, że jedna z nich powiedziała: „Tak już wszystko jest nudne, że nie ma powodu przebierać w rozrywkach, byleby to było coś ciekawego.” Nieliczni tylko pozostali na ulicy. Reszta wpadła tłumnie do brudnego korytarza. Ze zdziwieniem zauważyłem, że Lizawieta Nikołajewna przyłączyła się do nich. Pokój samobójcy był otwarty. Nikt, rzecz jasna, nie ośmielił się zabronić nam wejść. Był to jeszcze zupełnie młodziutki chłopak, lat dziewiętnastu, o bardzo ładnych rysach, jasnych włosach, o prawidłowym owalu twarzy i wysokim, pięknym czole. Już zesztywniał i biała jego twarz zdawała się wykuta z marmuru. Na stole leżała kartka, przez niego napisana, w której prosił, by nie oskarżać nikogo, i oświadczał, że zastrzelił się dlatego, że „przehulał” czterysta rubli. Wyraźnie napisał: „przehulałem”. W czterech wierszach kartki znaleziono trzy błędy ortograficzne. Nad trupem wzdychał jego sąsiad, gruby obywatel ziemski, który zatrzymał się w sąsiednim numerze, przyjechawszy w jakiejś sprawie do miasta.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

mały, obrzydliwy bies. . .

- Jaki tam demon? To po prostu mały, obrzydliwy bies. Skrofuliczny, zakatarzony bies, taki nieudany. Ale przecież pani znowu boi się coś powiedzieć?

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

vous ne comprenez pas. . .

- Cher - zaopiniował wreszcie, wstając z otomany. - Wie pan, to się musi jakoś skończyć.
- Nie ulega wątpliwości - powiedziałem.
- Vous ne comprenez pas. A jednak na świecie zwykle kończy się wszystko niczym, tu zaś będzie jakiś koniec, będzie niezawodnie!

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

pan jest ateistą?. . .

- Pan jest ateistą? Teraz - ateistą?
- Tak.
- A wtedy?
- Tak samo jak wtedy.
- Prosiłem pana o szacunek nie dla mnie, gdym rozpoczynał rozmowę. Przy pańskim rozumie mógłby pan to pojąć - mruknął oburzony Szatow.
- Nie wstałem po pierwszych pańskich słowach, nie przerwałem rozmowy, nie wyszedłem, lecz wciąż siedzę i spokojnie odpowiadam na pańskie pytania i... krzyki. To świadczy aż nadto, żem nie stracił dla pana szacunku.
Szatow machnął ręką i zawołał:
- Czy pan pamięta swoje zdanie: „ateista nie może być Rosjaninem”, „ateista natychmiast przestaje być Rosjaninem” - pan to pamięta?
- Tak? - w głosie Stawrogina było jak gdyby pytanie.
- Pan pyta? Pan zapomniał? A jednak jest to najściślejsze określenie jednej z głównych cech duszy rosyjskiej, którą pan odgadł. Pan nie mógł tego zapomnieć! Przypomnę panu więcej. Pan powiedział wtedy: „Nieprawosławny nie może być Rosjaninem.”
- Uważam, że to myśl słowianofilska.
- Nie, dzisiejsze słowianofilstwo zaparło się jej. Dziś ludzie zmądrzeli. Pan posuwał się jeszcze dalej. Pan mówił, że rzymski katolicyzm nie jest już chrystianizmem. Pan twierdził, że Rzym proklamował Chrystusa, który poddał się trzeciemu kuszeniu szatana. Oznajmiwszy całemu światu, że Chrystus nie może utrwalić swego bytu na ziemi bez królestwa ziemskiego, katolicyzm uroczyście proklamował Antychrysta i przez to zgubił cały świat zachodni. Pan właśnie dowodził, że Francja męczy się teraz tylko z winy katolicyzmu, gdyż wyrzekła się śmierdzącego rzymskiego boga, lecz nie stworzyła nowego.13 Tak właśnie mówił pan wtedy! Pamiętam dobrze nasze rozmowy.
- Gdybym wierzył w Boga, mówiłbym dziś niewątpliwie to samo. Nie kłamałem mówiąc jak człowiek wierzący. - Stawrogin powiedział to bardzo poważnie. - Lecz przyznam się panu, że to powtarzanie moich dawnych myśli sprawia na mnie zbyt przykre wrażenie. Czy nie mógłby pan tego zaprzestać ?

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

tęsknota to nie nuda. . .

- Wiesz co, Szatuszka? - pokręciła głową. - Może masz rozum, ale nudzisz się. Dziwnie mi patrzeć na was wszystkich. Nie rozumiem, jak ludzie mogą się nudzić. Tęsknota to nie nuda. Mnie zawsze wesoło.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

miękki kapelusz. . .

Barbara Pietrowna wynalazła dla Wierchowieńskiego nawet strój, w którym też chodził przez cale życie. Był to ubiór wytworny i oryginalny: długi, czarny surdut, zapięty do samej góry, leżący szykownie; miękki kapelusz (latem słomkowy) o szerokim rondzie; halsztuk biały, batystowy, z szeroką kokardą o zwisających końcach; laska ze srebrną gałką; do tego włosy długie, spadające na ramiona.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

lekkie jak puch obłoczki. . .

Zawsze przenosił się na lato z ogromnego dworu Stawroginów do tej oficynki, stojącej już prawie w ogrodzie. Właśnie zdążył wejść do swego pokoju i w zakłopotanej zadumie wziąć cygaro, właśnie chciał je zapalić i stał, zmęczony, nieruchomy, przed otwartym oknem wpatrując się w lekkie jak puch obłoczki przemykające wokół jasnego księżyca, gdy rozległ się cichy szmer

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

starała się go ustrzec od wszelkich płaskich przyzwyczajeń. . .

Zwrócę tylko uwagę, że nawet miał sumienie wrażliwe (to znaczy, od czasu do czasu) i z tego też powodu często ogarniał go smutek. W ciągu całej dwudziestoletniej przyjaźni z Barbarą Pietrowną regularnie trzy lub cztery razy do roku zapadał na tak zwany przez nas „smutek obywatelski”,10 jak zwykła to określać czcigodna Barbara Pietrowną. Była to po prostu zwykła chandra. W rezultacie obok smutku obywatelskiego słabością jego stal się również szampan; lecz wrażliwa Barbara Pietrowną przez cale życie starała się go ustrzec od wszelkich płaskich przyzwyczajeń.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

przyjaźń połączyła na wieki te dwie tak niepowszednie istoty. . .

Mówiąc bez ogródek, o wszystkim rozstrzygnęło gorące współczucie Barbary Pietrowny i jej nieoceniona, klasyczna przyjaźń, jeśli wolno w ten sposób określać przyjaźń. Padł w objęcia tej przyjaźni i los jego ustalił się na dobre dwadzieścia lat. Jeżeli użyłem zwrotu „padł w objęcia”, niech nikt broń Boże nie myśli o jakiś swawolach i zbytkach: objęcia te należy rozumieć w sensie wysoce moralnym. Najwytworniejsza, najdelikatniejsza przyjaźń połączyła na wieki te dwie tak niepowszednie istoty.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biesy, 1873)
   
   
   

biesy. . .

Pędzą chmury, walą chmury,
Niewidomie księżyc mży,
Na śnieg lotny prósząc z góry;
Mętne niebo, mętne mgły.
Jadę, jadę w dal bezbrzeżną,
Dzyń-dzyń-dzyń dzwoneczka dźwięk,
Strasznie, strasznie w tę noc śnieżną!
Rośnie pustka, rośnie lęk.

"Jazda, stary!" - "Dobrodzieju,
Konie ledwie zipią już,
Zamieć mi powieki skleja,
Drogi zmiotło, ani rusz.
Wokół mrok, choć wykol oczy;
Co tu robić? Będzie źle!
Bies nas, widać, w polu toczy
I kołuje nami w mgle.

Widzisz? Widzisz? W pustce białej
Wyje, wije się  plwa
Teraz konie oszalałe
Prosto w otchłań jaru pcha.
Tutaj słupem niebywałym
Śmignął mi na jeden mig,
Tam świetlikiem błysnął małym
I we ćmie przepastnej znikł."

Pędzą chmury, walą chmury,
Niewidomie księżyc mży,
Na śnieg lotny prósząc z góry;
Mętne niebo, mętne mgły.
Znów od rowu do parowu,
Sił już braknie, dzwonek zmilkł,
Konie stoją... 'Cóż tam znowu?"
"Kto ich wie: czy pień, czy wilk?"

Zamieć wyje, zamieć płacze,
Czujne konie chrapią, rżą,
Teraz już daleko skacze,
Tylko ślepia błyskiem drżą.
Konie znowu się zerwały,
Dzyń-dzyń-dzyń śród śnieżnych wydm;
Widzę - na równinie białej
Zebrał się korowód widm.

Niezliczone, uprzykrzone,
w blasku mdłym miesięcznych mżeń
Biesy kręcą się szalone,
Jako liście w słotny dzień.
Skąd ich tyle? Dokąd pędzą,
Zawodzące straszną pieśń?
Czy to czart się żeni z jędzą?
Czy obożę zmarło gdzieś?

Pędzą chmury, walą chmury,
Niewidomie księżyc mży,
Na śnieg lotny prósząc z góry;
Mętne niebo, mętne mgły.
Pędzą biesy rój za rojem
W nieprzejrzany śnieżny dym,
Rozdzierając serce moje
Rozpaczliwym jękiem swym.

                                              Aleksander Puszkin
 
 
 








07 lipca 2013

brutalna siła szumowin życia, nikczemność złodzieja. . .

Powiadają, że namiętność każe obracać się myślom w pewnym określonym kręgu. Toteż pokąsane do krwi wargi Doriana Graya dopóty mamrotały zdanie lorda Wottona o wzajemnym oddziaływaniu zmysłów i duszy, aż poczuł, że wyraża ono całkowicie jego usposobienie; przyzwoleniem intelektu usprawiedliwiało namiętności, które i bez tego usprawiedliwienia byłyby zawładnęły jego umysłem. W mózgu jego jedna jedyna myśl pełzała z komórki do komórki; dzikie pragnienie życia, najstraszniejsze pragnienie człowieka, napinające każdy nerw, każdy najdrobniejszy fibr. Brzydota, której niegdyś nienawidził, ponieważ przydawała rzeczom realności, obecnie z tego samego „„powodu stała mu się droga. Brzydota — to jedyna rzeczywistość. Ordynarna kłótnia, ohydna nora, brutalna siła szumowin życia, nikczemność złodzieja i wyrzutka społeczeństwa, wszystko to było żywsze w intensywnym swym realizmie od najwdzięczniejszych kształtów sztuki, od sennych zjaw pieśni. Tej rzeczywistości potrzebował właśnie do zapomnienia. W ciągu trzech dni będzie wyzwolony.

Oscar Wilde (fragment powieści gotyckiej Portret Doriana Graya, 1890)
   


   

drutem opleciony kwiat. . .

Chyba prawie każdy z nas czuwał kiedyś przed wschodem słońca, już to po jednej z owych bezsennych nocy, przyprawiającej nas niemal o zakochanie się w śmierci, już to po jednej z owych nocy lęku i szpetnych uciech, gdy przez komórki mózgu przeciągają majaki, potworniejsze jeszcze od rzeczywistości, a ożywione tym intensywnym życiem utajonym we wszelkiej groteskowości, które nadaje również gotykowi trwałą siłę życiową, gdyż sztuka ta wydaje się przede wszystkim sztuką tych, których dusze zasępia choroba marzenia. Z wolna białe palce wsuwają się przez firanki i zdają się drżeć. Niby czarne, fantastyczne postacie — nieme cienie pełzają po kątach pokoju i tam się układają. Na dworze słychać szelest ptaków w listowiu lub kroki ludzi idących do roboty albo jęki i westchnienia wiatru, który zlatuje ze wzgórza i okrąża cichy dom, jakby się bał zbudzić śpiącego, a jednak musiał odwołać sen z jego fioletowej jaskini. Zasłona po zasłonie z cienkiej przejrzystej gazy z wolna się podnosi, rzeczy odzyskują kształty i barwy i widzimy, jak nadchodzący dzień oddaje światu dawne jego oblicze. Blade zwierciadła znów otrzymują swe życie odtwórcze. Wygasłe świece stoją, gdzie je pozostawiliśmy, a obok nich leży na wpół rozcięta książka, którą czytaliśmy, lub drutem opleciony kwiat, który nosiliśmy na balu, albo list, który obawialiśmy się przeczytać lub czytaliśmy zbyt często. Wszystko wydaje się nie zmienione. Ze złudnych cieni nocy wyłania się prawdziwe, znane nam życie. Musimy je podjąć, gdzie zostało przerwane, i ogarnia nas uczucie straszne — uczucie konieczności zmuszającej do ciągłego zużywania sił w nużącym kole codziennych wydarzeń lub też porywa nas dzika tęsknota, by pewnego poranka oczy nasze otworzyły się na świat, co w mroku na nowo został stworzony ku naszej radości, na świat, w którym rzeczy mają barwy i kształty nowe albo zmienione lub też kryją w sobie nowe tajemnice; na świat, w którym przeszłość nie zajmowałaby wcale miejsce albo bardzo mało, a w każdym razie nie w świadomej formie powinności czy skruchy, bo nawet wspomnienie radości posiada swą gorycz jak wspomnienie rozkoszy — swój ból.

Oscar Wilde (fragment powieści gotyckiej Portret Doriana Graya, 1890)
   


   

celem jego ma być samo doświadczenie. . .

Oczywiście, że życie to ustanowi swój kult intelektu, nigdy jednak nie przyjmie żadnej teorii ani systemu rezygnujących z przeżycia jakiejkolwiek namiętności. Celem jego ma być samo doświadczenie, nie zaś owoce doświadczenia, bez względu na to, czy będą one słodkie, czy gorzkie. Ma ono być zarówno dalekie od ascetyzmu zabijającego zmysły, jak od ordynarnej rozpusty, która je stępia. Ma uczyć człowieka zdolności koncentrowania się na danej chwili życia, które samo jest tylko chwilą.

Oscar Wilde (fragment powieści gotyckiej Portret Doriana Graya, 1890)
   


   


miłość, jaką znał michał anioł i montaigne. . .

Wstrząsnął się i przez chwilę żałował, że nie wymienił Bazylemu istotnego powodu, dlaczego pragnął ukryć obraz. Bazyli byłby mu dopomógł oprzeć się wpływowi lorda Henryka i jeszcze fatalniejszym pokusom własnej natury. Miłość Bazylego ku niemu — bo miłością było to uczucie — miała w sobie same pierwiastki szlachetne i uduchowione. Nie była tylko owym fizycznym podziwem dla piękności, co ze zmysłów zrodzony umiera też, gdy zmysły się znużą. Była to miłość, jaką znał Michał Anioł i Montaigne, i Winckelmann, i sam Szekspir. Tak, Bazyli mógłby go ocalić. Ale teraz już jest za późno. Przeszłość można unicestwić skruchą, negacją, zapomnieniem. Ale przyszłość jest nieunikniona. Drzemią w nim namiętności, które znajdą dla siebie straszne ujście, marzenia, których złowrogie cienie staną się rzeczywistością.

Oscar Wilde (fragment powieści gotyckiej Portret Doriana Graya, 1890)
   


   

niezbędnymi są tylko rzeczy zbędne. . .

Tak późno! Usiadł, wypił trochę herbaty i przeglądał listy. Jeden był od lorda Henryka, przyniesiono go rano. Chwilę się wahał, potem odłożył list nie otworzywszy go. Inne przeglądał nieuważnie. Było, jak zwykle, mnóstwo bilecików, zaproszeń na obiady, programów dobroczynnych koncertów, jakimi w czasie sezonu bywa codziennie zasypywana cała elegancka młodzież. Nadszedł też dość słony rachunek za srebrne rzeźbione przybory na toaletę z epoki Ludwika XV. Nie miał dotąd odwagi zaprezentować go swym opiekunom, gdyż byli to ludzie o przestarzałych pojęciach, nie mogący zrozumieć, że w naszych czasach niezbędnymi są tylko rzeczy zbędne. Prócz tego nadeszło jeszcze sporo bardzo uprzejmych propozycji od lichwiarzy z Jermyn Street, gotowych każdej chwili służyć Żądaną sumą na umiarkowany procent.

Oscar Wilde (fragment powieści gotyckiej Portret Doriana Graya, 1890)
   


   

zagrabionej niegdyś z gondoli dożów weneckiej lampie. . .

W dużej pozłacanej, zagrabionej niegdyś z gondoli dożów weneckiej lampie, zwisającej ze stropu obszernego wyłożonego dębową boazerią wejściowego hallu, migotały jeszcze trzy dogasające płomyki; wyglądały jak błękitne płatki ognia, obrzeżone białym żarem. Zgasił je, rzucił na stół kapelusz i płaszcz, wszedł do biblioteki i skierował się ku drzwiom sypialni, dużej, ośmiokątnej komnaty, którą, czyniąc zadość świeżo rozbudzonemu zamiłowaniu do zbytku, niedawno był urządził na nowo, przyozdabiając ściany rzadkimi gobelinami z epoki Renesansu, odkrytymi na nie zamieszkanym poddaszu w Selby Royal. Właśnie ujął za klamkę, gdy wzrok jego mimo woli padł na portret malowany przez Bazylego Hallwarda. Cofnął się zdumiony. Potem wszedł do swego pokoju; wyglądał z lekka zdziwiony. Wyjął z butonierki kwiat i znów się zawahał. Ostatecznie wrócił, stanął przed obrazem i jął mu się badawczo przypatrywać. W słabym świetle wpadającym do pokoju przez jedwabne kremowe rolety twarz na obrazie wydawała się nieco zmieniona. Inny miała wyraz. W ustach czaiło się jakby lekkie okrucieństwo. Dziwne.

Oscar Wilde (fragment powieści gotyckiej Portret Doriana Graya, 1890)
   


   


należało być więcej artystką. . .

— Dorianie, Dorianie, nie porzucaj mnie — szeptała. — żałuję, że nie grałam dobrze. Bezustannie myślałam o tobie. Ale spróbuję… tak, spróbuję. Tak nagle na mnie spadła ta moja miłość do ciebie. Zdaje mi się, że nie byłabym nawet o niej wiedziała, gdybyś mnie nie był pocałował, gdybyśmy się nie byli pocałowali. Jeszcze raz mnie pocałuj, ukochany. Nie odchodź ode mnie. Nie zniosłabym tego. Och, nie odchodź ode mnie. Mój brat… O, nie, nie! On nie mówił serio. Żartował. Ale ty? Czyż nie możesz mi wybaczyć dzisiejszego wieczoru? Będę pracowała ze wszystkich sił i postaram się grać lepiej. Nie bądź tak okrutny za to, że cię kocham więcej niż cokolwiek na świecie. Przecież tylko jeden raz ci się nie podobałam. Ale masz słuszność, Dorianie. Należało być więcej artystką. To było głupio z mej strony, ale nie mogłam inaczej. O, nie opuszczaj mnie, nie opuszczaj!

Oscar Wilde (fragment powieści gotyckiej Portret Doriana Graya, 1890)
   


   

06 lipca 2013

w rzeczywistości sztuka odzwierciedla widza, nie życie. . .

Artysta jest twórcą piękna.
Objawić sztukę, ukrywać artystę — oto cel sztuki.
Krytykiem jest ten, kto swe własne wrażenia piękna umie w odmiennej wyrazić formie, nowy im nadać kształt. Zarówno najwyższa, jak najniższa forma krytyki jest pewnego rodzaju autobiografią.
Kto w pięknie odnajduje sens brzydki, jest zepsutym, wcale nie będąc czarującym. To błąd.
Kto w pięknie odnajduje sens piękny, posiada kulturę. Ma przyszłość przed sobą.
Wybrani są ci, dla których piękno posiada wyłącznie znaczenie piękna.
(...)
Moralne życie człowieka stanowi część tworzywa artysty, ale moralność sztuki polega na doskonałym użyciu niedoskonałego środka. żaden artysta nie pragnie niczego dowieść. Nawet rzeczy prawdziwe dadzą się dowieść.
(...)
Wszelka sztuka jest zarazem powierzchnią i symbolem.
Kto sięga pod powierzchnię, czyni to na własną odpowiedzialność.
Kto odczytuje symbol, czyni to na własną odpowiedzialność.
W rzeczywistości sztuka odzwierciedla widza, nie życie.
(...)
Każda sztuka jest bezużyteczna.

Oscar Wilde