30 października 2013

ta istota chce zdobyć mnie młodością. . .

Wiedziałem tylko, raczej podejrzewałem, że jest to próba jego chłopięcości iżby wejść w styczność z moją dorosłością i wiedziałem skądinąd, że on się nie brzydzi i że głód jego, jego pożądanie, czynią go dostępnym... Ścierpłem, wyczuwszy jego utajoną intencję zbliżenia się... jakby cała jego kraina miała mnie napaść. Nie wiem, czy jestem dość jasny. Obcowanie mężczyzny z chłopcem odbywa się na ogół na gruncie spraw technicznych, opieki, współpracy, ale, gdy staje się bezpośrednie, ujawnia się jego niesłychana drastyczność. Poczułem, że ta istota chce zdobyć mnie młodością i było to jakbym uległ, ja, dorosły, nieodwołalnej kompromitacji.

Witold Gombrowicz (fragment powieści Pornografia, 1958)
   
   
   

modlitwa jego była tylko parawanem, zasłaniającym bezmiary jego niemodlitwy. . .

Jednakże Fryderyk, który zasiadł w ławie kolatorskiej obok Hipolita, osunął się na kolana... i to nieco popsuło mi spokój, gdyż było może nieco przesadne... i trudno mi było nie pomyśleć, iż może osunął się na kolana po to, aby nie popełnić czegoś, co by nie było osunięciem się na kolana... lecz dzwonki, ksiądz wychodzi z kielichem i, umieściwszy go na ołtarzu, oddaje pokłon. Dzwonki. I naraz akcent jakiś decydujący uderzył z taką siłą w jestestwo moje, że ja — wyczerpany, półprzytomny — ukląkłem i niewiele brakowało a — w dzikim porzuceniu moim — byłbym się modlił... Ale Fryderyk! Zdawało mi się, podejrzewałem, że Fryderyk, który przecież ukląkł, także się „modli"; — a nawet byłem pewny, tak, znając jego przerażenia, że nie udaje, ale naprawdę się „modli" — w tym znaczeniu, że nie tylko innych pragnie oszukać, ale i siebie. „Modli się" wobec innych i wobec siebie, ale modlitwa jego była tylko parawanem, zasłaniającym bezmiary jego niemodlitwy...

Witold Gombrowicz (fragment powieści Pornografia, 1958)
   
   
   

ozsadzony spuchlizną. . .

On czy nie on? Uderzyła mnie i odstręczyła nabrzmiała czerwoność jego lic, rozsadzająca... i w ogóle wyglądał jak rozsadzony spuchlizną, która spowodowała wyolbrzymienie nim wszystkiego, rozrośniecie się na wsze strony, rozbyczenie okropne cielska, które było jak wulkan ziejący mie...em... i w butach z cholewami wyciągnął łapska apokaliptyczne, a oczy wyzierały mu z ciała jak przez lufcik.

Witold Gombrowicz (fragment powieści Pornografia, 1958)
   
   
   

to coś, co siedzi obok, jest w ciszy swojej. . .

bo Fryderyk... wszak był tu, obok mnie. l był niezmiernie cicho. Mając go przy sobie, wolałem nie zaglądać nikomu w twarz... gdyż naraz zrozumiałem, że to coś, co siedzi obok, jest w ciszy swojej radykalne, radykalne do szału! Tak, to był ekstremista! Niepoczytalnie krańcowy! Nie, to nie było zwykłe istnienie, lecz coś bardziej drapieżnego, napiętego krańcowością o jakiej dotąd nie miałem pojęcia!

Witold Gombrowicz (fragment powieści Pornografia, 1958)
   
   
   

ciałem wśród ciał, niczym więcej. . .

Albowiem, wsadzony w cielesność, był jednym więcej ciałem wśród ciał, niczym więcej... ale jednocześnie był... i był jakoś odrębnie, a nieubłaganie...

Witold Gombrowicz (fragment powieści Pornografia, 1958)
   
   
   

na całe życie. . .

Cała chwila rozkoszy! Czyż to mało choćby na całe życie człowiecze?...

Fiodor Dostojewski (fragment opowiadania Białe noce, 1848)
   
   
   

a później jeszcze długo nieprzyjaźnie spogląda na świat i życie. . .

Dlaczego ów przyjaciel wyszedłszy za drzwi śmieje się i daje sobie słowo, że nigdy już więcej nie przyjdzie do tego dziwaka, chociaż ten dziwak to w gruncie rzeczy dobry chłop, a równocześnie ów przyjaciel nie może odmówić swej wyobraźni małej zachcianki: porównania, zresztą dość odległego, fizjonomii niedawnego rozmówcy podczas całej wizyty z wyglądem nieszczęsnego kotka, którego dzieci wytarmosiły, nastraszyły i na różne sposoby wydręczyły, wziąwszy go zdradziecko do niewoli, a który ukrył się w końcu przed nimi pod krzesło, w ciemny kąt, i tam całą godzinę otrząsa się, prycha i myje swój sponiewierany pyszczek obiema, łapkami, a później jeszcze długo nieprzyjaźnie spogląda na świat i życie, a nawet na łaskawe datki z pańskiego obiadu, odłożone dla niego przez litościwą klucznicę.

Fiodor Dostojewski (fragment opowiadania Białe noce, 1848)
   
   
   

kobiecie uda się wyrwać z masy. . .

W kwestii kobiet nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Wierzę, że gdy jakiejś kobiecie uda się wyrwać z masy czy raczej wznieść się ponad nią, wówczas pnie się w górę nieustannie i bardziej niż mężczyzna.

Artur Schopenhauer
   
   
   

28 października 2013

przecież dojrzewa; wyrasta się ze swych dawnych ideałów, które rozsypują się w proch, w gruzy; a jeżeli nie ma innego życia, to trzeba je budować właśnie z tych gruzów. . .

— Och, panno Nastusiu, panno NaStusiu! Czy pani wie, w jak niedługim czasie pogodziła mnie pani z samym sobą? Czy pani wie, że już nie będę myślał o sobie tak źle, jak niekiedy myślałem? Czy pani wie, że może już nie będę się martwił, że popełniłem w życiu przestępstwo i grzech, bo takie życie jest przestępstwem i grzechem? I niech pani nie sądzi, że przesadzam, na Boga, niech pani tak nie_ myśli, panno Nastusiu, bo na mnie czasem przychodzą chwile takiego przygnębienia, takiego przygnębienia... Bo w takich chwilach zaczyna mi się już zdawać, że nigdy nie będę zdolny zacząć żyć zwyczajnym życiem, bo mi się już zdawało, że straciłem wszelki związek z rzeczywistością; bo przeklinałem sam siebie; bo po moich fantastycznych nocach przychodzą na mnie chwile otrzeźwienia, które są straszne! Równocześnie słychać, jak wokoło w życiowym wichrze huczy i wiruje ludzkie mrowie, słychać, widać, jak żyją ludzie, żyją na jawie, widać, że życie nie jest im zakazane, że ich życie wiecznie się odradza, jest wiecznie młode i ani jedna jego godzina nie jest podobna do innej, gdy tymczasem jakże jest posępna, aż do obrzydzenia jednostajna, bojaźliwa ta fantazja, niewolnica cienia, nastroju, niewolnica pierwszego obłoku, który niespodzianie zasłoni słońce i śćiśnie bólem zwyczajne, petersburskie serca, co tak bardzo sobie ceni to słońce — a w bólu cóż może być za fantazja! Człowiek czuje, że ta n i e w y c z e r p a n a fantazja w końcu ulega zmęczeniu, wyczerpuje się dlatego, że się przecież dojrzewa; wyrasta się ze swych dawnych ideałów, które rozsypują się w proch, w gruzy; a jeżeli nie ma innego życia, to trzeba je budować właśnie z tych gruzów. A tymczasem dusza prosi o coś innego, czego innego pragnie! I nadaremnie marzyciel grzebie jak w popiele w swych dawnych marzeniach, szukając choćby najmniejszej iskierki, żeby ją rozdmuchać, żeby rozpalonym na nowo ogniem ogrzać oziębłe serce, wskrzesić w nim znów to wszystko, co było dawniej takie miłe, co wzruszało duszę, co rozgrzewało krew, co wyciskało łzy z oczu i tak rozkosznie oszukiwało!

Fiodor Dostojewski (fragment opowiadania Białe noce, 1848)
   
   
   

ma zamiar tego lata leczyć się u architekta. . .

Albo: „Ach, omal nie spaliłem się i byłem w wielkim strachu", itd. Mam wśród nich ulubieńców i bliskich przyjaciół: jeden z nich ma zamiar tego lata leczyć się u architekta. Umyślnie będę co dzień przychodzić, żeby mu się co złego nie stało, niech go Pan Bóg ma w swej opiece!... Ale nigdy nie zapomnę historii pewnego prześlicznego jasnoróżowego domku. Był to taki milutki, murowany domek, tak uprzejmie spoglądał na mnie, tak wyniośle spoglądał na swych niezgrabnych sąsiadów, aż mi serce skakało z radości, gdy mi się zdarzyło przechodzić obok niego. Nagle, iw zeszłym tygodniu, idę ulicą i gdy spojrzałem na przyjaciela — słyszę żałosny okrzyk: „Malują mnie żółtą farbą!" Łotry! Barbarzyńcy! Nie oszczędzili niczego: ani kolumn, ani gzymsów, i przyjaciel mój zżółkł jak kanarek. Omal nie miałem wylewu żółci z tego powodu — i dotychczas jeszcze brak mi sił, żeby się zobaczyć z moim zeszpeconym biedakiem, którego pomalowali na kolor Państwa Niebieskiego.

Fiodor Dostojewski (fragment opowiadania Białe noce, 1848)
   
   
   

27 października 2013

dodaje sobie otuchy nieobyty ze światem człowiek, który musi wyruszyć w podróż i którego w decydującej chwili męczy gorączka i bicie serca. . .

Głęboka jest studnia przeszłości. Czy nie należałoby jej nazwać bezdenną? I to nawet wtedy, a może właśnie wtedy, kiedy jest mowa jedynie i wyłącznie o przeszłości istoty ludzkiej: tej zagadkowej istoty, zawierającej w sobie nasz własny byt z jego przyrodzonymi popędami i nadprzyrodzoną nędzą, a której tajemnica w zrozumiały sposób stanowi alfę i omegę wszystkich naszych pytań i dociekań, przydając wszystkim pytaniom niepokoju i żaru, wszystkim dociekaniom natarczywości. Tu bowiem sprawa tak się przedstawia, że im głębiej człowiek wnika, im dalej po omacku sięga w podziemny świat przeszłości, tym bardziej niezgłębione okazują się początki człowieczeństwa, początki jego dziejów, obyczajności, cofając się przed naszą sondą coraz to na nowo i coraz dalej w bezdenność, choćbyśmy jej linkę odwijali do najbardziej fantastycznej długości w czasie.
(...)
Zatem w dół, nie ociągając się! Czyżby droga wiodła prosto w bezdenność studni? Bynajmniej. Niewiele niżej niż na głębokość trzech tysięcy lat - a czymże to jest w porównaniu z bezdennością? Tam ludzie nie mają oczu na czole ani rogowych pancerzy i nie walczą z latającymi jaszczurami; są to ludzie jak my - jeśli pominąć pewną sennie-rozmarzoną niedokładność ich rozumowania jako rzecz łatwo wybaczalną. Podobnie dodaje sobie otuchy nieobyty ze światem człowiek, który musi wyruszyć w podróż i którego w decydującej chwili męczy gorączka i bicie serca. Czyż ostatecznie - powiada sobie - droga moja wiedzie na kraniec świata poza wszystko, do czego przywykłem? Bynajmniej, tylko tam lub ówdzie, gdzie już wielu bywało, o jeden czy dwa dni drogi od domu. Tak i my mówimy o krainie, która nas czeka. Czy to kraj, gdzie pieprz rośnie, kraina Ga-ga, tak dalece odmienna, że się człowiek za głowę chwyta w osłupieniu? Nie, jest to taka sama kraina, jaką widywaliśmy nieraz, kraina śródziemnomorska, niezupełnie swojska, nieco zakurzona i kamienista, ale wcale nie dziwaczna, a ponad nią wędrują znane nam gwiazdy. Tak oto wśród gór i dolin, wśród miast, gościńców i winnic na wyżynach, z rzeką, której mętne wody wartko mkną w zielonym gąszczu, ściele się ta kraina w przeszłości niby źródlane łąki z bajki. Otwórzcie oczy, jeśli zamknęliście je kurczowo, wyruszając w drogę! Jesteśmy na miejscu. Spójrzcie - oto księżycowa noc kładzie ostre cienie na spokojnym, falistym krajobrazie! Odczujcie łagodną świeżość wygwieżdżonej niby latem wiosennej nocy!

Thomas Mann (fragment trylogii powieściowej Józef i jego Bracia 
Tom I: Historie Jakubowe. Młody Józef, 1934)
  
   
   

26 października 2013

taki dzień. . .

TAKI DZIEŃ
między nudą a siłami
między wstawaniem
a pobolewaniem
ziemia w potłuczonej wodzie
powiew, ślisko
niebo    e

                                    Miron Białoszewski (z tomu Poezje wybrane / Przechyły, 1976)
 
 
 

nie lubią, aby biedacy skarżyli się głośno. . .

W dodatku zaś ludzie bogaci nie lubią, aby biedacy skarżyli się głośno na zły los — niepokoją, stają się natrętni! Tak, nędza zawsze jest natrętna; może jęki głodnych przeszkadzają spać.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biedni Ludzie, 1846)


         

zamróz objął całe pole, delikatny jesienny szron zawisnął na obnażonych konarach; lód cienki niby papier powlókł wodę na jeziorze; z jeziora wstaje biały opar. . .

(...)tak lubiłam jesień — późną jesień, gdy już z pola sprzątnięto zboże, ukończono wszystkie roboty, gdy już w chatach zaczynają prząść, gdy wszyscy już oczekują zimy. Wszystko wtedy staje się posępniejsze, niebo się chmurzy, żółte liście wyściełają ścieżki na skraju obnażonego lasu, bór granatowieje, sinieje, zwłaszcza wieczorem, gdy rozściele się wilgotna mgła i drzewa migają spoza tej mgły niby olbrzymy, niby straszne, potworne widma. Czasem, spóźniona podczas przechadzki, odbiję się od innych, idę sama, śpieszę. — straszno! Drżę jak liść, myślę, że tylko patrzeć, a ukaże się ktoś okropny spoza tej dziupli; tymczasem wicher przechodzi po lesie, huczy, szumi, wyje tak jakoś żałośliwie, zrywa chmurę liści z obeschniętych gałązek, kręci nimi w powietrzu, a za nim długim, szerokim, hałaśliwym stadem, z niezwykłym, przenikliwym krzykiem leci ptactwo, tak że niebo czernieje i zdaje się być całe pokryte ptakami. (...) A później, w nocy, nie śpimy ze strachu; przychodzą jakieś okropne sny. Budzę się, nie śmiem się nawet ruszyć, aż do świtu nie śmiem nawet drgnąć pod kołdrą. Rankiem wstaję świeża jak kwiatek. Patrzę w okno, zamróz objął całe pole, delikatny jesienny szron zawisnął na obnażonych konarach; lód cienki niby papier powlókł wodę na jeziorze; z jeziora wstaje biały opar, ptactwo hałasuje głośno. Słońce rozsiewa wokół jasne promienie, które rozbijają cienki lód niby szkło. Jasno, wesoło, radośnie. W piecu znów trzeszczy ogień(...)...

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biedni Ludzie, 1846)


         

w nieszczęściu; proszę pamiętać, że ubóstwo nie hańbi. . .

14 sierpnia 

   Makary Aleksiejewiczu! Co się z panem dzieje? Pan się chyba Boga nie boi! Pan mnie doprowadzi do obłędu. Jak panu nie wstyd, przecież gubisz siebie, proszę pomyśleć o swojej reputacji. Człowiek uczciwy, szlachetny, ambitny — co to będzie, gdy się wszyscy o tym dowiedzą? Przecież będziesz musiał umrzeć ze wstydu. Czy nie żal panu swoich siwych włosów? Czy nie boisz się Boga? Fiodora powiedziała, że więcej już panu pomagać nie będzie, ja również nie będę już pieniędzy dawała. Widzisz, pan, Makary Aleksiejewiczu, do czego mnie doprowadzasz. Pewno myślisz, iż mnie to wszystko jedno, że pan się źle prowadzisz; nie wie pan jeszcze, co ja z powodu pana cierpię. Nie mogę przejść spokojnie po schodach, wszyscy patrzą na mnie, pokazują palcem i mówią takie okropne rzeczy; tak, wprost powiadają, że spiknęła się z pijakiem. Czy to przyjemnie słuchać? Gdy pana przywożą, to wszyscy lokatorzy wytykają pana z pogardą. Oto, mówią, przywieźli tego urzędnika. Nie mogę powiedzieć, jak mi wstyd za pana! Przysięgam, że się stąd wyniosę. Pójdę za pokojówkę, za praczkę, a tu dłużej nie zostanę. Pisałam, żebyś pan do mnie przyszedł, anie przyszedłeś. Widocznie moje łzy i prośby nic nie znaczą, Makary Aleksiejewiczu! A skąd pan zdobyłeś pieniądze? Na Boga, proszę się strzec, przecież pan się zgubisz jak nic, a jakiż to wstyd, jaka hańba! Wczoraj gospodyni nie chciała pana wpuścić, musiałeś w sieni nocować; wiem wszystko. Gdybyś pan wiedział, jak mi było ciężko, kiedym dowiedziała się o tym wszystkim. Proszę do mnie przyjść, będzie panu weselej: poczytamy sobie razem, pogadamy o przeszłości. Fiodora opowie o swoich pobożnych pielgrzymkach. Przez wzgląd na mnie niechże pan, mój drogi, mnie nie gubi i siebie nie gubi. Przecież ja żyję tylko dla pana, tylko dla pana tu zostałam, a pan się tak zachowuje! Niech pan będzie człowiekiem szlachetnym, twardym w nieszczęściu; proszę pamiętać, że ubóstwo nie hańbi. Po co wpadać w rozpacz: to wszystko przecież minie z czasem! Bóg da, wszystko się naprawi, tylko proszę się teraz trzymać w karbach. Posyłam dwadzieścia kopiejek. Proszę sobie kupić tytuniu lub co tam pan zechce. Tylko na miłość boską, proszę nie obracać tego na złe. Proszę przyjść do nas, przyjść koniecznie. Może będzie panu wstyd, jak poprzednio, ale proszę się nie wstydzić; to fałszywy wstyd. Oby tylko pan objawił szczerą skruchę. Miejmy w Bogu nadzieję. On wszystko naprawi.

W. D.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biedni Ludzie, 1846)


         

25 października 2013

nie należy być nikomu ciężarem. . .

W niedawnej prywatnej rozmowie wyraził się Eustachy Iwanowicz, że najważniejsza obywatelska cnota to umieć nabić sobie trzos. Mówił to żartem (wiem, że to był żart), ale wniosek z tego taki, że nie należy być nikomu ciężarem; a ja nie jestem nikomu ciężarem. Mam swój kawałek chleba, że tylko suchy kawałek chleba, a czasem nawet czerstwy, ale zdobywam go pracą, uczciwie i spożywam w sposób godny. Ale cóż począć! Sam przecież wiem, że niewiele robię swym przepisywaniem, mimo to jestem z tego dumny: pracuję w pocie czoła.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biedni Ludzie, 1846)
 
      

nowe myśli i nowe wrażenia wartkim strumieniem spłynęły. . .

Pokrowski dawał mi książki; czytałam je z początku, żeby nie zasnąć, następnie uważnie, w końcu z chciwością; nieoczekiwanie ukazało mi się wiele tego, co było mi dotąd niewiadome i nie znane. Nowe myśli i nowe wrażenia wartkim strumieniem spłynęły do mego serca. Im więcej wzruszeń, im więcej niepokoju i wysiłku kosztowało mnie przyjmowanie nowych wrażeń, tym były mi one milsze, tym rozkoszniej wstrząsały moją duszę. Nagle stłoczyły się w moim sercu, nie dając mu odpocząć. Jakiś dziwny chaos zamącił całą moją istotę.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biedni Ludzie, 1846)
 
      

jak ma naprawić swój występek. . .

   Biedny starzec nie mógł się dość napatrzyć i nacieszyć swoim Pietią, jak nazywał syna. Przychodząc do niego w odwiedziny, prawie zawsze wyglądał jakiś zakłopotany i onieśmielony. Był to prawdopodobnie skutek niepewności, jak go syn przyjmie. Zwykle nie od razu decydował się wejść i jeżeli trafił na mnie, to bywało, że przez jakieś dwadzieścia minut rozpytywał: jak tam Pietią? czy zdrów, w jakim nastroju? czy nie ma jakiego ważnego zajęcia? Co mianowicie robi? Może pisze albo oddaje się rozmyślaniom? Dopiero gdy uspokoiłam go i dodałam otuchy, decydował się wreszcie wejść. Cichutko, ostrożniuteńko otwierał drzwi i wsuwał do pokoju głowę, a gdy widział, że syn się nie gniewa, że kiwnął mu głową, wówczas wchodził do pokoju. Zdejmował paltocinę i kapelusz, który był zawsze pomięty, dziurawy, z oberwanym rondem — wieszał na haczyku; wszystko to robił cicho, bez szelestu; siadał potem gdzieś na krzesełku i nie spuszczał oczu z syna: śledził każdy jego ruch, starając się zgadnąć, w jakim usposobieniu jest dziś Pietia. Jeżeli syn był choć trochę nie w humorze, a staruszek to dostrzegł, wstawał i zaczynał wyjaśniać: „Cóż, Pietia, ja tak tu na chwileczkę. Chodziłem daleko, szedłem tędy, wstąpiłem odpocząć”. A potem w milczeniu pokornie brał swoją paltocinę, kapelusz, znów po cichutku otwierał drzwi i wychodził, uśmiechając się z trudem, aby ukryć nagromadzony w duszy ból i nie dać go odczuć synowi.
   Ale kiedy zdarzyło się, że syn przyjął ojca dobrze, staruszek nie posiadał się z radości. Zadowolenie uwidaczniało się na jego twarzy, w jego gestach i ruchach. Jeżeli syn odezwał się do niego, starzec unosił się lekko na krześle i odpowiadał cicho w sposób uniżony, prawie nabożny, starając się dobierać jak najwyszukańsze wyrazy. Nie miał jednak daru słowa: zawsze mieszał się i wystraszał, tak że nie wiedział, co ma zrobić z rękami i nogami, z całym sobą, i później jeszcze długo szeptał do siebie odpowiedź, jakby chcąc się poprawić. Jeżeli udało mu się odpowiedzieć dobrze, wówczas prostował się, poprawiał na sobie kamizelkę, krawat i frak, przybierając wygląd pełen godności. Zdarzało się, że nabierał tyle otuchy i tak dalece posuwał swą śmiałość, że wstawał z krzesła, cichutko podchodził do półki z książkami, brał pierwszą lepszą i zaczynał ją czytać nie zważając, jaka to książka. Robił to wszystko z pozorami spokoju, zimnej krwi, z miną, jakby to gospodarowanie w książkach syna było dlań rzeczą codzienną, jak gdyby taka łaskawość synowska nie była dla niego niczym niezwykłym. Raz zdarzyło mi się jednak widzieć, jak się biedak przestraszył, kiedy Pokrowski poprosił go o nieruszanie książek. Zmieszał się, z pośpiechem postawił książkę na półce do góry nogami, potem chcąc się poprawić, postawił ją kartkami na zewnątrz; uśmiechał się, czerwienił i nie wiedział, jak ma naprawić swój występek. Pokrowski swymi radami oduczał ojca od złych nałogów i gdy tylko widział go trzy razy z rzędu w trzeźwym stanie, przy następnych odwiedzinach dawał mu dwadzieścia pięć kopiejek, pół rubla albo i więcej. Kiedy indziej kupował mu trzewiki, chustkę na szyję albo kamizelkę. Staruszek chodził wtedy w nowych rzeczach dumny jak kogut. Czasami zachodził do nas. Przynosił dla mnie i Saszy ptaszki z piernika, jabłka, a cały czas rozmawiał o Pieti. Prosił nas, żebyśmy się pilnie uczyły, słuchały go, i mówił, że Pietia jest niezwykle dobrym, wzorowym i w dodatku bardzo uczonym synem. Zaczynał wtedy tak zabawnie mrugać lewym okiem, tak się śmiesznie wykrzywiał, że nie mogłyśmy wytrzymać i śmiałyśmy się z niego serdecznie. Mamusia lubiła go bardzo. Staruszek nienawidził Anny Fiodorowny, chociaż w jej obecności zachowywał się zawsze jak trusia.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biedni Ludzie, 1846)
   


   

grunt ci po prostu spod nóg wykopują. . .

Ach, ci bajarze. Żeby choć który napisał coś pożytecznego, miłego, przyjemnego – gdzie tam, grunt ci po prostu spod nóg wykopują. A ja bym im zabronił pisania. Bo do czego to podobne: czytasz... zamyślasz się mimo woli – a potem już przeróżne androny lezą do głowy; doprawdy, zabroniłbym im pisać; tak czy owak, po prostu zabroniłbym.


Książę Włodzimierz Fiodorowicz Odojewski
   
   
   

każdy też mimo woli chroni swoją skórę i jedynie szanując wrażliwość własnej odrębności honoruje ją również u swego bliźniego. . .

Prawdą jest, że człowiek żyje w swej skórze oddzielnie i w odosobnieniu od innych, nie tylko dlatego, że tak być musi, ale i dlatego, że inaczej nie chce. Człowiek chce być, tak jak jest, oddzielony od innych, chce być sam i w głębi duszy nie chce w ogóle nic wiedzieć o swym bliźnim. Bliźni, ów bliźni, co tkwi w swej własnej skórze, jest dlań, co tu ukrywać, wstrętny, gdyż nie jest wstrętna dlań wyłącznie i najściślej jedna tylko osoba: własna. Tak chce prawo natury; mówię, jak jest. Gdy ktoś zatopiony w myślach siedzi przy stole, gdy opiera łokieć o stół, a głowę na ręku, to kładzie często kilka palców na policzek, a jeden między wargi. Niech tak będzie; to jego palce i jego wargi; ale cóż stąd? To chyba, że trzymać w wargach palec innego człowieka byłoby mu czymś nie do zniesienia, czymś, co budziłoby po prostu wstręt. Czy nie? W ogóle na wstręcie opiera się zasadniczo i z woli natury jego stosunek do innych. Ich cielesna bliskość, zwłaszcza gdy stanie się nadmiernie natarczywa, bywa dlań w najwyższym stopniu niemiła. Udławiłby się raczej, aniżeliby rozwarł swe zmysły przed cudzą cielesnością. Każdy też mimo woli chroni swoją skórę i jedynie szanując wrażliwość własnej odrębności honoruje ją również u swego bliźniego. Dobrze. A w każdym razie, prawdziwie. Zarysowałem tak szkicowo, ale trafnie naturalny i powszechnie obowiązujący stan rzeczy; zamykam ten rozdział(...)

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

człek pięknością niezwykłą. . .

Choć nieraz człek pięknością niezwykłą rozkwita,
W środku zawsze smród tylko kryje i jelita.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

24 października 2013

wolność pojmujemy wyłącznie jako coś dla siebie samych. . .

(...)wolność pojmujemy wyłącznie jako coś dla siebie samych, bliźnim udzielamy jej jedynie za cenę wyczerpujących wysiłków; stąd kruchość liberalizmu(...)

Emil Cioran (fragment pisma filozoficznego Historia i utopia, 1960)
   
   
   

zbłąkania nie może uniknąć, chyba że chciałby, niczym kuglarz, zręcznie ukryć swe przeznaczenie. . .

   Widowisko upadku usuwa w cień nawet widowisko śmierci. Jakoż umierają wszystkie istoty, ale tylko człowiekowi pisane jest upaść. Względem życia jest on w sytuacji niepewnej )podobnie zresztą jak niepewna jest sytuacji życia względem materii). Im bardziej się od niego odsuwa - wznosząc się lub opadając - tym jest bliższy katastrofy. Czy zdoła się przekształcić czy też odkształcić - w obu wypadkach gubi drogę. Dodać trzeba, że tego zbłąkania nie może uniknąć, chyba że chciałby, niczym kuglarz, zręcznie ukryć swe przeznaczenie.
   C h c i e ć - to utrzymać się za wszelką cenę w stanie podrażnienia i rozgorączkowania. Wysiłek ten kosztuje sporo i nie jest powiedziane, że człowieka zawsze będzie na niego stać.

Emil Cioran (fragment pisma filozoficznego Upadek w czas, 1964)
   
   
   

ludzie mi obojętnieją. . .

Im bardziej ludzie mi obojętnieją, w tym większe wprawiają mnie zakłopotanie; a gdy nimi gardzę, zaczynam się jąkać, kiedy do nich podchodzę.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Sylogizmy goryczy, 1952)
  

   

ludzie, dla których żaden zysk nie ma znaczenia. . .

Wcale, ale to wcale nie mam pojęcia, po co mamy cokolwiek robić na tym świecie, po co musimy
mieć przyjaciół i aspiracje, nadzieje i marzenia. (...) Istnieją ludzie, dla których żaden zysk nie ma znaczenia, którzy są nieuleczalnie nieszczęśliwi i samotni. (...) Człowiek jest w życiu tak bardzo samotny, że zadaje sobie pytanie, czy samotność agonii nie jest symbolem ludzkiej egzystencji.

Emil Cioran (fragment pisma filozoficznego Na szczytach rozpaczy, 1934)
  
   
   

23 października 2013

gdzie drwa rąbią (I). . .

Gdzie znów drwa rąbią; skąd znowu te drwa
się wzięły; jakim cudem coś z nich jeszcze trwa,

skoro - zdawałoby się - nie został ni wiórek
z tylu rodzimych stołów i służbowych biurek

pod toporami, które jak obuchem leczą
wszelkie zwątpienie tezą, że tam wióry lecą,

gdzie drwa się rąbie: a w rąbania sens
nikt nie wątpi, bo wlewa otuchę do serc

widok muskularnego i zdrowego drwala,
który wie, co ma robić, i przez to utrwala

w nas pewność, że ktoś przecież i o nas pomyśli,
że pomaca nam mięśnie, doceni, że myśmy

też zdrowi, zdolni, zdatni do rąbania drew;
lecz topór spada: w wióry wsiąka nasza krew

                                                      Stanisław Barańczak
                                                      (z tomu Ja wiem, że to niesłuszne / Określona epoka, 1977)
 
 
 

nie zapomnij pan pomarzyć o kamieniu spoczywającym od tysięcy, tysięcy lat w górskiej strudze. . .

Dobrej nocy! Śnij pan o bycie i życiu, marząc o zawierusze mlecznych dróg, które istniejąc dźwigają dolę i niedolę swego istnienia! Śnij o jędrnym ramieniu z jego starodawną tkanką kostną i o kwiecie polnym, umiejącym rozszczepiać w eterze słonecznym nieożywioną materię i przeobrażać ją w pokarm dla swego żywego ciała! A nie zapomnij pan pomarzyć o kamieniu spoczywającym od tysięcy, tysięcy lat w górskiej strudze, ukąpanym, wystudzonym, spłukanym przez pianę i nurt! Spojrzyj z sympatią na jego istnienie — ty, byt najbardziej rozbudzony, na byt uśpiony najgłębiej, i pozdrów go we wspólnocie stworzenia! Będzie mu miło, gdy byt i dobrobyt jakoś się z sobą pogodzą. Raz jeszcze dobranoc!

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

z niezdarnością zwykle chadza w parze. . .

Ten niepomiernie rozrosły kawał mięsa musiał być głupi jak pień. Przy tym poczciwy, co z niezdarnością zwykle chadza w parze...

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

życie jest epizodem, i to, w skali eonów. . .

   — Czy życie ma jeszcze przed sobą przyszłość równie długotrwałą jak okres dotąd przebyty, tego nikt nie rozstrzygnie. Jego odporność jest co prawda olbrzymia, zwłaszcza w kręgu form najniższych. Czy uwierzysz pan, że niektóre drobne żyjątka wytrzymują, nie ginąc, szczypiący, dwustustopniowy mróz kosmosu?
   — To zdumiewające.
   — A przecie narodziny oraz trwałość życia zależą od pewnych, ściśle określonych warunków, które nie zawsze się nadarzały i nie zawsze też nadarzą. Czas zamieszkalności bywa dla każdej gwiazdy ograniczony. Życie nie zawsze istniało i nie zawsze też istnieć będzie. Życie jest epizodem, i to, w skali eonów, nader przelotnym.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

trwamy przy naszym, prawda?. . .

(...)nie omieszkał apelując do mej niezłomności upewnić mnie o własnej. — Nous persis tons, n'est-ce pas? (Trwamy przy naszym, prawda?) — szepnął mi, zajętemu podawaniem potraw, odpowiedzią zaś moją było równie stanowcze, jak dyskretne: — C'est entendu (Umowa stoi.).

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

służyć mu za vis a vis. . .

— A co do rodzaju pańskiej egzystencji, czy tłumaczę go sobie choć w przybliżeniu trafnie?
— Jak najbardziej. — I opowiedziałem mu, że istotnie posiadam pewne środki (o, wcale skromne!) i wynajmuję w mieście mieszkanko prywatne, gdzie dokonywam przeobrażenia swego wyglądu zewnętrznego w kształt, w jakim teraz oto mam przyjemność służyć mu za vis a vis.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

słowo „gentleman". . .

A propos: to bardzo ładnie ze strony Anglików, że rozpowszechnili po świecie słowo „gentleman". Dzięki temu ma się przecież jakieś określenie na człowieka, który choć nieszlachcic, przecież zasługuje na to, by nim być, zasługuje rzetelniej niż niejeden, co nim jest i chełpi się pocztowym adresem „Jaśnie Wielmożny", podczas gdy dżentelmen zwie się tylko „Wielmożnym" — tylko — lecz ten brak jasności bywa od niej jaśniejszy...

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

rozdziewasz mnie, zuchwały pachołku?. . .

   — Rozdziewasz mnie, zuchwały pachołku?
   Niewiarygodna kobieta i pełna wyrazu! Odurzony, lecz opanowany, nadałem swej odpowiedzi następujące brzmienie:
   — Dałby Bóg, madame, aby mój czas pozwolił mi nadać taki właśnie sens sprawie i wedle upodobania kontynuować jeszcze czynność tak uroczą!
   — Czy nie masz czasu dla mnie?
   — Niestety, w tej chwili nie, madame. Czeka na mnie moja winda. Stoi tam odemknięta, a tymczasem dzwonią z góry i z dołu i może na tym również piętrze gromadzą się przed nią goście. Utraciłbym swe stanowisko, gdybym zaniedbał ją dłużej...
   — Ale czy miałbyś czas dla mnie... gdybyś miał dla mnie czas?
   — Nieskończenie wiele, madame!
   — Kiedy będziesz miał czas dla mnie? — zapytała rozszerzając oczy nagłym rozbłyskiem, po czym znów mącąc i roztapiając spojrzenie, i w swym opinającym ciasno kształty ciała niebieskawym kostiumie przystanęła tuż, tuż przede mną.
   — O godzinie jedenastej będę już wolny od służby — odrzekłem przytłumionym głosem.
   — Będę cię oczekiwała — szepnęła tłumiąc również głos. — A to na zadatek! — I zanim się spostrzegłem, moja głowa znalazła się między jej dłońmi, usta jej zaś na moich, w pocałunku, który trwał i trwał — dość długo, aby stać się zadatkiem niepowszednim i wiążącym.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

22 października 2013

co dało kochadło, by się nakradło. . .

Jak myślisz? Jakże tam z tobą? Będziesz zaraz gotów? Czy masz już na sobie znowu swoją liberię, a w niej wszystko, co dało kochadło, by się nakradło?

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

pycha klasowa. . .

Damom co leciwszym podsuwałem przy wychodzeniu lekko rękę pod łokieć jako oparcie, tak jak gdyby były z tym jakiekolwiek trudności, w nagrodę zaś otrzymywałem dziękczynne, trochę zmieszane, niekiedy również melancholijnie zalotne spojrzenie, jakim istoty podstarzałe zwykły kwitować nadskakującą uprzejmość młodości. Inne powściągały zgryźliwie wszelki zachwyt lub nawet nie musiały się w ogóle nań zdobywać, gdyż serce ich wystygło i pozostała w nim już tylko pycha klasowa.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

nie powinni okazywać sobie wzajemnie wzgardy. . .

— Słabi nie powinni okazywać sobie wzajemnie wzgardy. Nie bardzo umocni to ich pozycję w oczach mocnych.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

człowiek i okoliczności zestrajają się. . .

Na różach nie sypiałem już od dawna, od kiedy mój pogodny dom rodzicielski rozwiał się jak sen, a poza tym było mi wiadomo, że człowiek i okoliczności zestrajają się po pewnym czasie w znośny akord, co więcej, że one to właśnie, jakkolwiek zrazu twardo by się zapowiadały, jeśli nie zawsze, to przynajmniej dla natur szczęśliwszych posiadają pewną giętkość, nie pochodzącą wyłącznie z nawyku. Te same stosunki nie bywają dla każdego tymi samymi i to, co jest dane w sposób ogólny, podlega, twierdziłbym, bardzo daleko sięgającym modyfikacjom pod wpływem pierwiastka osobistego.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

iż czyn niweluje różnice. . .

Kto tam sobie wierzy, iż czyn niweluje różnice, ten niechaj się posługuje tak niewyszukanym chwytem.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

19 października 2013

kto bowiem liczy na siebie, ten sposobi się do najcięższego. ..

Duch mój był w tej chwili jeżeli nie trzeźwy, to jednak zupełnie spokojny, i wszystko, com następnie mówił i czynił, stawało się jakoby bez mego współudziału i w sposób najnaturalniejszy, a nawet ku własnemu memu w danej chwili zaskoczeniu; korzyścią bowiem, płynącą z długotrwałych uprzednich ćwiczeń i z sumiennego wgłębiania się przeczuciem w przyszłość, bywa w godzinie wypełnień jakiś stan właściwy lunatykom, pośredni między działaniem a dzianiem się, czynieniem a doznawaniem, stan prawie nie zaprzątający naszej uwagi, tym mniej mianowicie, iż rzeczywistość stawia nam przeważnie wymagania mniejsze, niż mniemaliśmy, toteż znajdujemy się wówczas zupełnie w położeniu wojownika, który uzbrojony po zęby rzuca się w wir walki, gdzie do zwycięstwa starczy mu lekkie machnięcie jednym tylko orężem. Kto bowiem liczy na siebie, ten sposobi się do najcięższego, by o tyle bieglej sprawić się z tym, co lżejsze, i raduje się, gdy do triumfu starczy mu posłużenie się tylko najbardziej delikatnymi i dyskretnymi środkami, bo i tak nie w smak mu sposoby nieokrzesane i dzikie, których ima się tylko w razie potrzeby.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

okrzesania nie zdobywa się w tępej udręce pańszczyźnianej, lecz bywa ono darem wolności i pozornego próżniactwa; nie wywalcza się go, lecz wdycha; tajemne narzędzia pracują nad nim, podświadoma zaś skrzętność zmysłów i ducha. . .

W każdym razie przedsiębiorstwo weszło na tor realny, moja pomoc przestała być niezbędna, toteż zdany sam na siebie, miałem w perspektywie, zanimby mi przyszło wyjechać do Paryża albo wdziać dwubarwny sukienny mundur, dłuższy okres wyczekiwania i swobody, tak dogodny, tak potrzebny młodej wybitniejszej indywidualności dla cichego wrastania w życie. Okrzesania nie zdobywa się w tępej udręce pańszczyźnianej, lecz bywa ono darem wolności i pozornego próżniactwa; nie wywalcza się go, lecz wdycha; tajemne narzędzia pracują nad nim, podświadoma zaś skrzętność zmysłów i ducha, znakomicie godząca się z zupełnym na pozór wałkonieniem się, zabiega z godziny na godzinę o jego zasoby, i można bez przesady powiedzieć, że ono przez sen wlatuje do gąbki wybrańca. Bo też należy, rzecz prosta, być urobionym z okrzesywalnego tworzywa, aby móc okrzesania dostąpić. Nikt nie pochwyci tego, czego nie posiada od urodzenia, a co ci obce, tego nie możesz pożądać. Kto jest wyciosany z pośledniego drzewa, ten do okrzesania nie dojdzie; kto doń doszedł, nie był nigdy całkowicie surowy. Jawi się tu ponownie trudność przeciągnięcia sprawiedliwej i ostrej linii demarkacyjnej między zasługą osobistą a tym, co się określa jako łaskę okoliczności; gdy bowiem życzliwe ze wszech miar zrządzenie losu przesiedliło mnie w odpowiedniej chwili do wielkiego miasta darząc mnie nadmiarem swobodnego czasu, to wśród ujemnych należy zapisać tę okoliczność, że brakło mi całkowicie środków niezbędnych do otwarcia licznych, jakie były na miejscu, przybytków użycia i życiowego przysposobienia i że w swych studiach ograniczałem się do tego, by, mówiąc obrazowo, przyciskać od zewnątrz twarz do przepysznych krat ogrodu rozkoszy. Niemalże ponad miarę oddawałem się w tym czasie urokom Morfeusza, wysypiałem się najczęściej aż do obiadu, a często znacznie dłużej jeszcze, tak że już tylko później zjadałem w kuchni coś odgrzanego albo i zimnego, po czym zapalałem papierosa podarowanego mi przez naszego inżyniera mechanika (wiedział bowiem, jaki byłem łasy na ten uroczek życia, którego własnymi środkami nie mogłem przysporzyć sobie w wystarczającej ilości) i opuszczałem pensjonat „Loreley" dopiero w dość późnej godzinie popołudniowej, to znaczy o czwartej lub piątej, kiedy bardziej wytworne życie miejskie dochodziło do szczytu, gdy bogaty światek kobiecy podążał w swych karetach na odwiedziny albo zakupy, gdy zapełniały się kawiarnie, a wystawy sklepowe zaczynał rozjarzać wspaniały blask. Otóż o tej właśnie porze wychodziłem na włóczęgę, wędrowałem ku śródmieściu, podejmując w poszukiwaniu przyjemności i nowego poznania wyprawy poprzez splot ludnych ulic słynnego Frankfurtu, kończące się częstokroć o bladym dopiero świcie powrotem do matczynego ogniska, na ogół ze sporym zasobem nabytego doświadczenia.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   


   

18 października 2013

zaspokaja nas nadto gruntownie, i czyni nas marnymi miłośnikami świata. . .

Bo czyż nawet zwierzęce spełnianie miłości nie jest w końcu, mimo swej pierwotności, tylko sposobem doznawania tego, com ongiś pełen przeczucia określił jako „Wielką Radość"? Wyniszcza ono nasze nerwy, bo zaspokaja nas nadto gruntownie, i czyni nas marnymi miłośnikami świata, bo z jednej strony odziera go z czarownic lśniącej powłoki, z drugiej zaś wyzuwa nas samych z miłosnego uroku, gdyż uroczym bywa tylko człowiek pożądający, nigdy syty. Ja ze swej strony znam wiele rodzajów zaspokojenia subtelniej szych, milszych, lotniejszych niż owa jurna czynność, która w końcu oznacza jedynie ograniczone i zwodnicze nasycenie chuci, i sądzę, że mało zna się na szczęściu ten, kto zwraca swe zabiegi tylko wprost ku temu celowi. Moje dążenia biegły zawsze w stronę tego, co wielkie, pełne i dalekie, znajdowały zaspokojenie delikatne, o woni ostrej i upojnej tam, gdzie nie szukaliby go inni; były od wczesnych mych lat niezbyt wyszczególnione ani nie określone dokładnie, i to jest jedną z przyczyn, dla których pomimo gorącego temperamentu pozostałem tak długo nieuświadomionym i niewinnym, a nawet na całe życie marzycielem i dzieckiem.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

w obliczu takiego zarzutu milknę. . .

Niewątpliwie zarzuci mi ktoś, że to, com tam uczynił, było pospolitą kradzieżą. W obliczu takiego zarzutu milknę i wycofuję się z dyskusji; jest bowiem zrozumiałe, że nie mogę i nie mam zamiaru przeszkodzić komukolwiek w wytoczeniu tego nikczemnego słowa, jeśli mu ono właśnie sprawia przyjemność.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

niegodny ten uczeń eskulapa. . .

Będąc głupcem, a przy tym karierowiczem, niegodny ten uczeń Eskulapa pozyskał — dzięki osobistym kontaktom, zawieranym po winiarniach znajomościom i panującej atmosferze protekcji — tytuł radcy zdrowia i jeździł często do Wiesbaden(...)

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

ciało jest oporne i tępe; znosi cierpliwie ucisk, podczas gdy dusza tęskni od dawna za współczuciem. . .

„Gdybyż to stało się teraz ze mną coś wstrząsającego!" — myśli sobie może jakiś tam człowiek. Gdybyś tak runął zemdlony, gdyby krew puściła ci się z ust lub chwyciły cię drgawki — jakże twardość i obojętność świata przemieniłyby się w okamgnieniu w baczne zainteresowanie, w przestrach i spóźniony żal! Niestety, ciało jest oporne i tępe; znosi cierpliwie ucisk, podczas gdy dusza tęskni od dawna za współczuciem i czułością; nie wyłania alarmujących i namacalnych przejawów, które przywoływałyby przed oczy możliwość nieszczęścia i przeraźliwym głosem wstrząsały sumieniem świata.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

wspierające się o jakąś wyższą prawdę i nie będące niczym innym jak tylko kłamstwem. . .

Z drugiej jednak strony, zdarzało się nierzadko, że dnie nauki szkolnej przepędzałem w domu jako obłożnie chory, i to, jak już napomknąłem, nie bez wewnętrznego usprawiedliwienia. Zgodnie z moją teorią, każde wprowadzenie w błąd, nie wspierające się o jakąś wyższą prawdę i nie będące niczym innym jak tylko kłamstwem, będzie z gruba ciosane, niedoskonałe i pierwszy lepszy przejrzy je na wylot. Tylko takie oszustwo może liczyć na powodzenie i żywe oddziaływanie na ludzi, które nie w całej pełni zasługuje na miano oszustwa, jest bowiem tylko wyposażeniem żywotnej, choć nie całkowicie urzeczywistnionej prawdy w te znamiona materialne, jakich jej trzeba, aby świat ją uznał i uszanował.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

z uszanowaniem. . .

Kreślę się z uszanowaniem E. Krull.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   


uszczypnął mój papuś żartobliwie tam, gdzie była najszersza. . .

Drobną osóbkę w czerwonej liberii, grającą w sztuce rolę chłopaka od windy, a teraz wspartą o ścianę i tonącą nie wiadomo w jakich myślach, uszczypnął mój papuś żartobliwie tam, gdzie była najszersza, pytając zarazem, gdzie mieści się poszukiwana przez nas garderoba — z miną pełną złego humoru wskazała nam kierunek.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

kobiety na balkonach, rzeźwiące sobie biusty wachlarzami. . .

Przed pójściem do teatru wstąpiliśmy do nie znanej mi dotąd kawiarni „Wiedeńskiej" i piliśmy tam słodziuchny poncz, podczas gdy mój ojciec pociągał absynt przez słomkę, co już samo wystarczało, aby mocno mnie poruszyć. Któż opisze jednak gorączkowy zachwyt, jaki owładnął całą mą istotę, gdy wynajęty powóz dostawił nas do celu moich marzeń i gdy przyjęła nas w swe wnętrze oświetlona rzęsiście sala teatralna, pełna lóż. Kobiety na balkonach, rzeźwiące sobie biusty wachlarzami; panowie, pochyleni nad nimi w beztroskiej rozmowie; szemrzący na parterze rój ludzki, do którego i my należeliśmy; zapachy, sączące się z włosów i sukni, zmieszane z wyziewem gazu świetlnego; lekki zgiełk orkiestry strojącej instrumenty; rozkoszne malowidła na plafonie i kurtynie, ukazujące ciżbę obnażonych duchów piękna, całe wprost kaskady różanych członków, ściśniętych w perspektywicznym skrócie. Jakże bardzo pomagało to wszystko otworzyć pączki młodych zmysłów i przygotować duszę do nadzwyczajnych doznań! Podobnie tłumne zgromadzenie ludzi w sklepionej wysoko, pełnej przepychu sali widziałem dotąd tylko w kościele, i rzeczywiście wydał mi się teatr, ów pełen uroczystych kaplic przybytek, gdzie na świetlistym podwyższeniu wtajemniczone osoby, strojne, barwne i owiane muzyką, dokonywały przepisanych stąpań i tańców, rozmów, śpiewów i działań: rzeczywiście, powtarzam, wydał mi się teatr kościołem rozkosznej zabawy, chramem, w którym potrzebujący czułego zbudowania ludzie, stłoczeni w cieniu na wprost sfery promiennej doskonałością, spoglądali z otwartymi ustami wzwyż ku ideałom swego serca.

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

jawnego wprost wstrętu do zamienienia mroków matczynego łona na jasność dzienną. . .

Nie mogę jednak, po wielokrotnym i wnikliwym namyśle, nie wiązać swego opieszałego i niechętnego zachowania się przy narodzeniu, tego jawnego wprost wstrętu do zamienienia mroków matczynego łona na jasność dzienną — z niepowszednią skłonnością i talentem do snu, znamiennymi dla mnie od maleń-kości. Opowiadano mi, że byłem dzieckiem spokojnym, żadnym krzykaczem i wichrzycielem, lecz raczej zwolennikiem'snu i półsnu, w stopniu nader wygodnym dla piastunek(...)

Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

w niezmąconej swobodzie i odosobnieniu, zdrów zresztą, choć i zmęczony, bardzo zmęczony. . .

W chwili gdy ujmuję pióro, aby w niezmąconej swobodzie i odosobnieniu, zdrów zresztą, choć i zmęczony, bardzo zmęczony (tak iż zdołam posuwać się naprzód jedynie krok po kroku i odpoczywając często), gdy zatem sposobię się do tego, aby właściwym mi czystym i przyjemnym pismem przelać na cierpliwy papier moje wyznania, nachodzi mnie przelotna wątpliwość, czy też wykształcenie wyniesione z domu i szkoły pozwoli mi dorosnąć do tego intelektualnego przedsięwzięcia.


Thomas Mann (fragment powieści Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla, 1954)
   
   
   

16 października 2013

straciłem powołanie. . .

- Byłem pastorem - oświadczył tamten z powagą. - Wielebny Jim Casy - Krzak Gorejący. Wykrzykiwał imię Jezusa ku Jego chwale. I spędził do rowu z wodą tylu skruszonych grzeszników, że aż się od nich roiło, a połowa o mało nie utonęła. Ale to się skończyło - westchnął. - Teraz jestem po prostu Jim Casy. Straciłem powołanie. Mam dużo grzesznych myśli, ale wydają mi się wcale rozsądne.

John Steinbeck (fragment powieści realistycznej Grona gniewu, 1939)
  
   
    

dukla amaliowa. . .

Ćmy
                                        czy nuty nocne
Lgną
                                        na linie okien.
Dwór
                                        jak szkło zabrzęczał
Cień
                                        z szybami zmieszał.
W rokokowej Dukli bije dzwon
                                        dzwon krynolin
Wysiadają z karet w błocie, błysk
                                        błysk, ukłony.

Dłoń
                                        w łabędziach gestu
Twarz
                                        w koronkach szeptu
Biały uśmiech
                                        z alabastru.

Dziś oto
Francuskim ogrodem szumna
Od teatru na wyspie na koturnach
Błękitna od kolebki
Z domu i męża rokokowa
Pani Amalia z Brühlów Mniszchowa
Podaje siurpryz
Wazy i wazony
Bukolicznych nastrojów pachnidła.




Aleje z akacji
Wydłużają jazdy
                                        i majątki.

Znienacka menuet więdnie
Rwie się z peruk pajęczyna
Ziewnięcia układają się w palmety
Odlatują wachlarze
Oddudniają karoce.
Pudrem kurzu zarasta
Szpinet i posadzka.
Opustoszałe komnaty
Z lustrem przy lustrze
Szepcą sobie w muszle
Złocone anegdotki
Porcelanowe plotki
Komódkowe tajemnice.

A to znaczy
Pani Amalia
Wchodzi w pejzaże snu.
Ktoś dotyka koronek jej dekoltu
"Bonne nuit
Ma chérie.
Ścieram ci z oczu dukielskie pastele.
Tam miasto w bryłach korony
Gniazdo strusich piór
Uczta nowin.
Czy pamiętasz?
Były w Warszawie trzy damy
Trzęsły królewskim manszetem,
Intryga brzęczała jak szpinet
Aż... pękły struny.
Tak, Madame,
Puławy, Arkadia i ty,
Ty tutaj
Ma pauvre".




Zrywa się pani Amalia
Z szumów pościeli,
Kroki jej plącze menuet
"Kto
                                        z tych bram dukielskich
W próg
                                        Potockiej Szczęsnej
Wysłał
                                        w maskach zbrodnię
Błyszczał
                                        śmierci złotem?"

Stepy. Żydzi. Mokro.
Dukla - Krystynopol.
Wiedeń - Czerwona Ruś.
Żenienie żonatego.
Namowy:
Jedynaczka narzeczoną,
Co zrobić z żoną?
Jechała muzyka cygańska.
Liściki. Spisek pański.
Mniszchowie - Potoccy.
Duszą poduszkami.
Pomocy!
Nikt.
Krew do wody.
Człowiek nie ryba.
Woda wyda.
Szczęsnego
Szykowali na króla polskiego,
Pochowany w mundurze oficera rosyjskiego.

Pani do głębi dna zmierza,
Zapląsała menuetem poloneza.
W rokokowej Dukli
Krzyk luster
Szloch kryształów
Wśród stłuczonych mgieł
Mon Dieu!
Princessa rzuciła się do stawu.
Zanieśli ją
W kamiennych szafranach
                                        przyćmionych

Na wieczny szum luster.
Złożyli
W boskim salonie
Magdaleny z Magdali i Dukli,
Której sama naniosła
Muszli,
Nazawieszała ażurów, koszyków,
Gron.

Książkę
Z palcem miejsce zaznaczającym
Odłożyła.

To jeszcze nic.

Sen w czepcu opadający.
I wór pieniędzy pod głową
Bo mówili na ludowo
Że z biednej rodziny.

To jeszcze nic.

Ale falbany - falbany
To rondo oszalałe
Sól smaku i elegancji
Dukielskie zwierciadło Francji.
I cóż
Magdaleno
Z teatrum ołtarza
Fioletów i różu jawnogrzesznico,
Módl się w girlandach ukłonu
Do rokokowego Tronu
Za topielicą
Z wody dna,
Za marmurowym niewodem
Za chłodem
Rzeźbionym,
Choćby
Pour passer le temps.

"Memento animae, Amaliae".

                                               Miron Białoszewski (z tomu Ballady Rzeszowskie)
   
  
   

15 października 2013

dawna róża trwa w nazwie, nazwy jedynie mamy. . .

   Pozostaje mi zamilknąć. O quam salubre, quam iucundum et suave est sedere in solitudine et tacere et loqui cum Deo!(O jakże zbawiennie, jak słodko i miło jest siedzieć w samotności i milczeć, i rozmawiać z Bogiem!).  Rychło połączę się z moją zasadą i nie sądzę już, by był to Bóg chwały, o którym powiadali mi opaci mojego zakonu, albo radości, jak sądzili ówcześni minoryci, może nawet nie zmiłowania. Gott ist ein lautes Nichts, ihn ruhrt kein Nun noch Hier(Bóg jest czystą nicością, Jego nie dotyczy żadne teraz, żadne tutaj.)... Zapuszczę się wkrótce na tę pustynię rozległą, doskonale płaską i niezmierzoną, w którą serce naprawdę pobożne zapada się szczęśliwe. Zanurzę się w Boskim mroku, w niemej ciszy i w niewysłowionym związku, i w tym zanurzaniu zatraci się wszelka równość i wszelka nierówność, i w tej otchłani mój duch zatraci sam siebie, i nie pozna już ani tego, co równe, ani tego, co nierówne, ani niczego; i zapomniane zostaną wszystkie odmienności, będę od podstaw prosty, będę w pustyni milczącej, gdzie nigdy nie spotyka się odmienności, w intymności, gdzie nikt nie znajdzie się na swoim miejscu. Opadnę w boskość milczącą i nie zamieszkałą, gdzie nie masz ni dzieła, ni obrazu.

   Zimno robi się w skryptorium, boli mnie kciuk. Porzucam to pisanie nie wiem dla kogo, nie wiem już o czym; stat rosa pristina nomina, nomina nuda tenemus(dawna róża trwa w nazwie, nazwy jedynie mamy).

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

tolle et lege. . .

Przez całą drogę powrotną, a potem w Melku wiele godzin spędzałem na odczytywaniu tych szczątków. Często poznawałem po jakimś słowie albo po jakimś obrazie, który przetrwał, o jakie dzieło chodziło. Kiedy w miarę czasu odnajdywałem inne kopie tych ksiąg, studiowałem je z miłością, jakby fatum pozostawiło mi ten spadek, jakby rozpoznawanie w nim zniszczonej kopii było wyraźnym znakiem z nieba, który mówił tolle et lege (bierz i czytaj). Po zakończeniu tej cierpliwej rekonstrukcji zarysowała mi się jakby mała biblioteka, znak po tej wielkiej, po której nie został ślad, biblioteka składająca się z ustępów, cytatów, niepełnych okresów, kikutów ksiąg.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

también serás desdichada. . .

Rasa que al prado, encarnada,
te ostentas presuntüosa
de grana y carmin bañada:
campa lozana y gustosa;
pero no, que siendo hermosa
también serás desdichada.

                                      Juana Inés de la Cruz

(Różo, wezwana do życia
Na łące, wznosisz swą szyję,
Szkarłatem, pąsem rozkwitasz,
Powabu dumnie nie kryjesz,
Lecz chociaż blask twój w oczy bije,
Zły los na ciebie też czyha.)
   
   
   

rozproszonych. . .

Disiecta membra (rozproszonych członkach).

Umberto Eco (wynotowane z powieści Imię Róży, 1980)
   

     

od razu odrzucić drabinę, wszedłszy już po niej. . .

— Powiedziałeś rzecz nader piękną, Adso, i dziękuję ci. Porządek, jaki nasz umysł wymyśla sobie, jest niby sieć albo drabina, którą buduje się, by czegoś dosięgnąć. Ale potem trzeba drabinę odrzucić, gdyż dostrzega się, że choć służyła, była pozbawiona sensu. Er muoz gelichesame die Leiter abewerfen, so Er an ir ufgestigen ist (Musi od razu odrzucić drabinę, wszedłszy już po niej.)... Czy tak się powiada?

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

antychryst może zrodzić się z pobożności. . .

— Jorgego, powiadam. W tym obliczu spustoszonym przez nienawiść do filozofii po raz pierwszy widziałem oblicze Antychrysta, który nie pochodzi z pokolenia Judasza, jak chcą głosiciele jego przyjścia, ani z odległego kraju. Antychryst może zrodzić się z pobożności, z nadmiernej miłości do Boga lub prawdy, jak kacerz rodzi ze świętego, a opętany przez demona z jasnowidzącego. Lękaj się, Adso, proroków i tych, którzy gotowi są umrzeć za prawdę, gdyż zwykle pociągają za sobą na śmierć licznych, często przed sobą, czasem zamiast siebie.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

jest ponury, ponieważ wie, dokąd idzie, i, idąc, zdąża zawsze tam, skąd przyszedł. . .

   — Jesteś diabłem — powiedział wtedy Wilhelm.
   Jorge zdawał się nie rozumieć. Gdyby nie był ślepcem, powiedziałbym, że wpatrywał się w swego rozmówcę spojrzeniem osłupiałym.
   — Ja? — spytał.
   — Tak, okłamali cię. Diabeł nie jest zasadą materii, diabeł to zuchwałość ducha, to wiara bez uśmiechu, to prawda, której nigdy nie ogarnia zwątpienie. Diabeł jest ponury, ponieważ wie, dokąd idzie, i, idąc, zdąża zawsze tam, skąd przyszedł. Ty jesteś diabłem i jak diabeł żyjesz w ciemności. Jeśli chciałeś mnie przekonać, nie zdołałeś. Nienawidzę cię, Jorge, i gdybym mógł, poprowadziłbym cię tam przez równię, nagiego, z kurzymi piórami wetkniętymi w zadek i twarzą wymalowaną jak kuglarz i błazen, by cały klasztor śmiał się z ciebie i nie czuł już strachu. Chętnie namaściłbym cię miodem, a potem oblepił w pierzu, by wodzić na smyczy po jarmarkach i mówić wszystkim: ten głosił wam prawdę i mówił wam, że prawda ma smak śmierci, a wyście nie wierzyli jego słowu, lecz jego smutnemu obliczu. A teraz ja wam mówię, że wśród nieskończonej rozmaitości rzeczy możliwych Bóg pozwala nam również wyobrażać sobie świat, w którym mniemany wykładacz prawdy nie jest niczym innym niż głupkowatym kosem, co powtarza jeno dawno wyuczone słowa.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

czkawka i pierdzenie rościłyby sobie prawo, jakie ma duch jeno. . .

— (...) Ale w tym dniu Kościół musi wiedzieć, jak raz jeszcze narzucić regułę konfliktu. Nie budzi naszego strachu bluźnierstwo, gdyż nawet w przeklinaniu Boga rozpoznajemy daleki obraz gniewu Jehowy, który przeklina zbuntowane anioły. Nie budzi naszego lęku przemoc tego, który zabija pasterzy w imię jakiejś urojonej odnowy, gdyż jest to ta sama przemoc, co owa książąt, którzy dążyli do zniszczenia ludu Izraela. Nie przeraża nas surowość donatysty, samobójcze szaleństwo circumcelliones, rozpusta bogomiła, pyszna czystość albigensa, pragnienie krwi biczownika, upojenie złem u brata wolnego ducha: znamy ich wszystkich i znamy korzenie ich grzechów, które są korzeniami naszej świętości. Nie budzą naszego lęku, a przede wszystkim wiemy, jak ich zniszczyć, więcej, jak pozwolić, by zniszczyli się sami, wynosząc zuchwale do szczytu wolę śmierci rodzącą się w otchłaniach ich nadiru. A nawet ich obecność jest nam cenna, wpisuje się w plan Boga, gdyż ich grzech pobudza naszą cnotę, ich bluźnierstwo zachęca nas do śpiewania chwały, ich niwecząca ład pokuta rządzi naszym upodobaniem do ofiary, ich bezbożność sprawia, że rozbłyska nasza pobożność, tak jak książę ciemności był niezbędny wraz ze swoim buntem i swoją rozpaczą, by lepiej zajaśniała chwała Boga; początku i końca wszelkiej nadziei. Lecz jeśliby pewnego dnia — i już nie jako plebejski wyjątek, ale jako asceza uczonego, powierzona niezniszczalnemu świadectwu pisma sztuka ośmieszenia stała się możliwa do przyjęcia i jawiła jako szlachetna, wolna i już nie czysto mechaniczna, jeśliby pewnego dnia ktoś mógł powiedzieć (i zostać wysłuchanym): śmieję się z Wcielenia... Wówczas nie mielibyśmy oręża, by powstrzymać to bluźnierstwo, gdyż skupiłoby wokół siebie ciemne siły materii cielesnej, te, które potwierdzają się w pierdzeniu i czkawce, a czkawka i pierdzenie rościłyby sobie prawo, jakie ma duch jeno, tchnąć, kędy zechcą!

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

każda z ksiąg tego człeka zniszczyła cząstkę mądrości, którą chrześcijaństwo nagromadziło w ciągu wieków. . .

   — Ale teraz powiedz mi — mówił właśnie Wilhelm — dlaczego? Dlaczego chciałeś chronić tę księgę bardziej niż tyle innych? Kryłeś też, choć nie za cenę zbrodni, rozprawy z nekromancji, stronice, na których bluźni się, być może, przeciwko imieniu Boga, ale z przyczyny tych oto stronic gubiłeś swoich braci i gubiłeś sam siebie. Jest tyle innych ksiąg, które mówią o komedii, tyle innych jeszcze, które zawierają pochwałę śmiechu. Dlaczego ta właśnie przepajała cię takim przerażeniem?
   — Bo jest księga Fifozofa. Każda z ksiąg tego człeka zniszczyła cząstkę mądrości, którą chrześcijaństwo nagromadziło w ciągu wieków. Ojcowie powiedzieli to, co należało wiedzieć o mocy słowa, i wystarczyło, że Boecjusz skomentował Filozofa, by Boska tajemnica Słowa przeobraziła się w ludzką parodię kategorii i sylogizmu. Księga Genezis mówi to, co trzeba wiedzieć o układzie kosmosu, a wystarczyło odkrycie ksiąg fizycznych Filozofa, by wszechświat pomyślano na nowo, w terminach materii tępej i lepkiej, i by Arab Awerroes prawie przekonał wszystkich o wieczności świata. Wiemy wszystko o imionach Bożych, a pogrzebany przez Abbona dominikanin — uwiedziony przez Filozofa — wyraził je na nowo, krocząc pełnymi pychy ścieżkami rozumu przyrodzonego. Tak i kosmos, który według Aeropagity objawiał się temu, kto umiał patrzeć do góry na świetlistą kaskadę wzorcowej przyczyny pierwszej, stał się złożem ziemskich wskazówek, od których pniemy się, by nazwać abstrakcyjną przyczynę skuteczną. Wpierw patrzyliśmy w niebo, czasem jeno racząc zerknąć gniewnie na szlam materii, teraz patrzymy na ziemię i wierzymy w niebo podług świadectwa ziemi. Każde słowo Filozofa, na którego przysięgają teraz nawet święci i papieże, obracało do góry nogami obraz świata. Ale nie doszedł do wywrócenia obrazu Boga. Gdyby ta księga stała się... gdyby była materią swobodnej interpretacji, przekroczylibyśmy ostatnią już granicę.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

14 października 2013

pośpiech. . .

— Co przeraża cię najbardziej w czystości? — spytałem.
— Pośpiech — odparł Wilhelm.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

wyleczyć się ze swojej choroby miłości. . .

Na szczęście Awicenna, choć nie z myślą o zakonie kluniackim, rozważał przypadek kochanków rozdzielonych na zawsze i doradzał jako kurację niezawodną ciepłe kąpiele (którymi Berengar chciał wyleczyć się ze swojej choroby miłości do zmarłego Adelmusa? Czy jednak można odczuwać chorobę miłości do istoty tej samej płci, czy też jest to tylko zwierzęca lubieżność? A czyż nie była zwierzęca moja lubieżność z poprzedniej nocy? Nie, z pewnością — powiedziałem sobie — była bardzo słodka, a zaraz potem dodałem w myślach: mylisz się, Adso, to diabelska ułuda, była zwierzęca, i jeśli grzeszyłeś, stając się zwierzęciem, grzeszysz jeszcze bardziej teraz, gdyż nie chcesz tego wiedzieć!).

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

13 października 2013

corona regni de manu dei. . .

   — O bezwstydnik! — wykrzyknął Michał. — Ależ to czyste bluźnierstwo!
   — Dołożył trzecią koronę do papieskiej tiary — ciągnął Wilhelm — czyż nie tak, Hubertynie?
   — Oczywiście. Z początkiem milenium papież Hildebrand przyjął jedną, z napisem Corona regni de manu Dei (Korona królestwa z ręki Bożej) , niesławny Bonifacy dodał niedawno drugą, pisząc na niej Diadema imperii de manu Petri (Diadem imperium z ręki Piętrowej), Jan zaś udoskonalił tylko symbol: władza duchowa, doczesna i kościelna. Symbol królów perskich, symbol pogański...

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

wańtuch czyni pięć hemin, zaś hemina osiem czarek. . .

   — Ach to — rzekł Remigiusz — zwykła rodzina ma tutaj do pięćdziesięciu tabul ziemi.
   — Ile to jest jedna tabula?
   — Naturalnie cztery sążnie kwadratowe.
   — Sążnie kwadratowe? Ile to?
   — Trzydzieści sześć stóp kwadratowych daje sążeń kwadratowy. Albo jeśli wolisz, osiemset sążni liniowych czyni jedną milę piemoncką. A stąd da się obliczyć, że rodzina — na ziemiach po stronie północnej — może z uprawy oliwek mieć co najmniej pół wańtucha oliwy.
   — Pół wańtucha?
   — Tak, wańtuch czyni pięć hemin, zaś hemina osiem czarek.
   — Zrozumiałem — powiedział mój mistrz zniechęcony. — Każdy kraj ma swoje miary. Czy wy na przykład mierzycie wino na pinty?
   — Albo na garnce. Pięć garncy czyni konew, zaś dwanaście czaszę. Jeśli wolisz, garniec daje cztery kwarty po dwie pinty każda. 
  — Wydaje mi się, że rozjaśniło mi się w głowie — rzekł Wilhelm z rezygnacją.
   — Czy chcesz wiedzieć coś więcej? — spytał Remigiusz tonem, który wydał mi się wyzywający.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

powiedziałbym może, że stoję przed gorejącym krzakiem. . .

Potem szałas spalił się do reszty niby pochodnia i była wielka łuna, a gdyby nie biedne zwęglone ciało Michała, które można było jeszcze dostrzec między rozżarzonymi głowniami, powiedziałbym może, że stoję przed gorejącym krzakiem. I byłem tak bliski wizji, że (przypomniałem sobie, pnąc się na schody biblioteki) same nasunęły mi się na wargi słowa o zachwyconym uniesieniu, które wyczytałem z ksiąg świętej Hildegardy: “Płomień polega na wspaniałej jasności o wrodzonej sile i na ognistym żarze, ale wspaniałą jasność ma po to, by błyszczeć, zaś ognisty żar, by spalać.”

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

żądze umysłu, który zbyt wiele chce wiedzieć. . .

   — Najdroższy synu mój — ozwał się — wszystko, co biedny stary grzesznik może uczynić dla twojej duszy, uczynione będzie z radością. Cóż cię dręczy? Żądza, czyż nie? — zapytał, on też prawie z żądzą w oczach — pokusy ciała? 
   — Nie — odparłem rumieniąc się — raczej żądze umysłu, który zbyt wiele chce wiedzieć...
   — I źle. Pan zna sprawy, do nas należy tylko czcić jego mądrość.
   — Ale do nas należy także odróżniać zło od dobra i rozumieć ludzkie namiętności. Jestem tylko nowicjuszem, lecz będę mnichem i kapłanem, i muszę nauczyć się, gdzie jest zło i jak wygląda, bym rozpoznał je, kiedy przyjdzie chwila, i bym innych nauczał, jak je rozpoznawać.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

de hoc daria. . .

De hoc daria. (Dość o tym)

Umberto Eco (wynotowane z powieści Imię Róży, 1980)
   

     

12 października 2013

bez. . .

największym wydarzeniem
w życiu człowieka
są narodziny i śmierć
Boga

ojcze Ojcze nasz
czemu
jak zły ojciec
nocą

bez znaku bez śladu
bez słowa

czemuś mnie opuścił
czemu ja opuściłem Ciebie

życie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliwe

przecież jako dziecko karmiłem się
Tobą
jadłem ciało
piłem krew

może opuściłeś mnie
kiedy próbowałem otworzyć
ramiona
objąć życie

lekkomyślny
rozwarłem ramiona
i wypuściłem Ciebie

a może uciekłeś
nie mogąc słuchać
mojego śmiechu

Ty się nie śmiejesz

a może pokarałeś mnie
małego ciemnego za upór
za pychę
za to
że próbowałem stworzyć
nowego człowieka
nowy język

opuściłeś mnie bez szumu
skrzydeł bez błyskawic
jak polna myszka
jak woda co wsiąkła w piach
zajęty roztargniony
nie zauważyłem twojej ucieczki
twojej nieobecności
w moim życiu

życie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliwe

                                Tadeusz Różewicz
   
   
   

albowiem roi mu się w nim o sprawach dosyć odległych od naszego doświadczenia. . .

Spójrz, na przykład, na ten kraj, gdzie największy filozof naszego wieku nie był mnichem, ale aptekarzem. Mówię o tym Florentyńczyku, o którego poemacie słyszałem, ale którego nie czytałem, ponieważ nie rozumiem jego pospolitego języka, choć, o ile wiem, podobałby mi się nie zanadto, albowiem roi mu się w nim o sprawach dosyć odległych od naszego doświadczenia. Ale napisał, zdaje mi się, najroztropniejsze rzeczy, jakie dane jest człowiekowi pojąć, o naturze żywiołów i całego kosmosu, a też o kierowaniu państwami. Myślę przeto, że ponieważ ja i moi przyjaciele uznajemy dzisiaj za słuszne, by dla kierowania sprawami ludzkimi nie zwracać się do Kościoła, ale do zgromadzenia ludu ustanawiającego prawa, tak samo kiedyś wspólnocie mędrców przypadnie proponować tę najnowszą i ludzką teologię, jaką jest filozofia przyrody i magia doświadczalna.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

daj nam izoldę, by należała do nas wszystkich, choroba rozpala nasze żądze, daj ją swoim trędowatym. . .

— Tak, przypominam sobie pewną historię o królu Marku, który musiał skazać piękną Izoldę i posłał ją na stos, i przyszli trędowaci, i powiedzieli królowi, że stos to niewielka kara i że jest gorsza. I krzyczeli mu: daj nam Izoldę, by należała do nas wszystkich, choroba rozpala nasze żądze, daj ją swoim trędowatym, patrz, nasze szmaty przywarły do sączących się ran, ona, która u twego boku lubowała się w bogatych tkaninach podszytych futrem popielic i klejnotami, kiedy zobaczy orszak trędowatych, kiedy będzie musiała wejść do naszych nor i kłaść się przy nas, wówczas naprawdę uzna swój grzech i zatęskni za tym pięknym płomieniem z ciernistych gałęzi!

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

albowiem sen za dnia jest jak grzech cielesny. . .

   Obudziłem się, kiedy już miała wybić godzina wieczornego posiłku. Czułem się ociężały od snu, albowiem sen za dnia jest jak grzech cielesny: im więcej go było, tym więcej się go pragnie, a przecież czujemy się nieszczęśliwi, jednocześnie zaspokojeni i nie zaspokojeni. Wilhelma nie było w celi, widocznie wstał znacznie wcześniej. Po krótkim błąkaniu się to tu, to tam, zobaczyłem, jak wychodzi z Gmachu. Oznajmił, że był w skryptorium, gdzie przeglądał katalog i obserwował pracę mnichów, próbując zbliżyć się do stołu Wenancjusza, by podjąć oględziny. Ale z takiej czy innej przyczyny wszyscy jakby zmówili się, by przeszkodzić mu w zaspokajaniu ciekawości. Najpierw podszedł do niego Malachiasz, by pokazać kilka cennych miniatur. Potem Bencjusz zajmował mu czas pod jakimiś błahymi pozorami. A kiedy wreszcie pochylił się, by wrócić do oględzin kart, Berengar zaczął kręcić się dokoła proponując współpracę.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     


zadek wydał z siebie. . .

Tum podex carmen extulit horridulum. (Wtedy zadek wydał z siebie straszliwą pieśń)

Umberto Eco (wynotowane z powieści Imię Róży, 1980)
   

     

do śmiechu. . .

Stultus in risu exaltat vocem suam. (głupiec wznosi swój głos do śmiechu)


Umberto Eco (wynotowane z powieści Imię Róży, 1980)
   

     

biblioteka daje świadectwo. . .

— Biblioteka daje świadectwo prawdzie i błędowi(...)

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

11 października 2013

speculum mundi. . .

   — Gdyby to opactwo było speculum mundi(lustrem świata), już miałbyś odpowiedź.
   — Ale czy nim jest?
   — By istniało zwierciadło świata, świat musi mieć jakiś kształt — zakończył
   Wilhelm, który był nazbyt filozofem na mój pacholęcy umysł.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

kurie i dwory. . .

Nie ufaj odnowie rodzaju ludzkiego, kiedy mówią o niej kurie i dwory.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

gwiazda poranka. . .

Iam lucis orto sidere. (Już zajaśniała gwiazda poranka)

Umberto Eco (wynotowane z powieści Imię Róży, 1980)
   

   

tę rzewną harmonię, tę zapowiedź rozkoszy rajskich. . .

Mnisi byli w stallach, sześćdziesiąt postaci jednakich dzięki habitom i kapturom, sześćdziesiąt cieni mizernie oświetlonych płomieniem z wielkiego trójnogu, sześćdziesiąt głosów śpiewających na chwałę Najwyższego. I słysząc tę rzewną harmonię, tę zapowiedź rozkoszy rajskich, zadawałem sobie pytanie, czy naprawdę opactwo jest miejscem mrocznych tajemnic, bezprawnych prób ich odsłonięcia, miejscem pełnym posępnych zagrożeń. Albowiem w tym momencie jawiło mi się jako schronienie świętych, zgromadzenie strzegące cnoty, relikwiarz wiedzy, arka roztropności, wieża mądrości, szaniec łagodności, bastion mocy, trybularz świętości.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

niebo było teraz mroczne i zaczęło padać. . .

   Kiedy tak gawędziliśmy, oficjum nieszporów dobiegło końca. Słudzy wracali do swoich prac, zanim udadzą się na wieczerzę, mnisi zaś skierowali się do refektarza. Niebo było teraz mroczne i zaczęło padać. Leciutki śnieg, maleńkie, puszyste płatki, musiał sypać przez znaczną część nocy, ponieważ następnego ranka cała równia pokryta była bielutkim całunem, o czym opowiem dalej.
   Byłem głodny i z ulgą przyjąłem myśl o udaniu się do stołu.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

karłami, które stoją na ramionach tamtych olbrzymów. . .

   — A i to z wielkim mozołem — dorzucił — gdyż nie da się już znaleźć dawnych kolorów, zwłaszcza tak przezroczystego błękitu, który możecie jeszcze podziwiać na chórze, a przez który, gdy słońce jest w zenicie, wlewa się do nawy światło doprawdy rajskie. Szyby w zachodniej części nawy, nie tak dawno odnowione, nie mają już tej jakości i widać to w dni letnie. Daremny trud — dodał — utraciliśmy mądrość dawnych ludzi, minęła epoka olbrzymów!
   — Jesteśmy karłami — zgodził się Wilhelm — ale karłami, które stoją na ramionach tamtych olbrzymów, i w naszej małości potrafimy czasem wypatrzeć dalszy niż oni horyzont.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

są złe obrazy. . .

A jak powiada psalmista, skoro mnich winien wstrzymać się od rozmów poczciwych, złożył bowiem ślub milczenia, tym bardziej winien unikać rozmów złych. Podobnie jak są złe rozmowy, tak i są złe obrazy. A to te, które kłamią co do kształtu dzieła stworzenia i pokazują świat na opak w stosunku do tego, jakim być winien, jakim zawsze był i będzie na wieki wieków, aż do końca czasów.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

nie mówić słów czczych. . .

— Verba vana aut risui apta non loqui. (Nie mówić słów czczych albo wywołujących śmiech)

Umberto Eco (wynotowane z powieści Imię Róży, 1980)
   

     


spoczynkiem podróżnego. . .

— Za dużo myślisz. Chłopcze — powiedział zwracając się ku mnie — nie bierz zbyt złego przykładu ze swojego mistrza. Jedyną rzeczą, o której winno się myśleć, i widzę to u schyłku mego żywota, jest śmierć. Mors est quies viatoris — finis est omnis lahoris . Ostawcie mnie z moją modlitwą.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   

     

Mors est quies... — Śmierć jest spoczynkiem podróżnego, jest kresem mozołu wszelkiego.

rzecz podnieca zwierzęta bardziej niż rozkosz, a jest nią ból. . .

   — Ależ o tym pisał Michał Psellos w księdze o działaniach demonów, trzysta lat temu! Kto ci to wszystko opowiedział?
  — Oni, Bentiwenga i inni, i na mękach!
  — Jedna tylko rzecz podnieca zwierzęta bardziej niż rozkosz, a jest nią ból. Na mękach czujesz się jak we władzy ziół, które dają wizję. Wszystko, coś zasłyszał, coś czytał, wraca ci do głowy, jakby uniesiono cię, lecz nie do nieba, ale ku piekłu. Na mękach powiadasz nie tylko to, czego chce inkwizytor, ale to też, co w twoim mniemaniu może być mu miłe, by ustanowiła się więź (o tak, doprawdy diabelska) między nim a tobą... Znam to, Hubertynie, sam należałem do tych ludzi, którzy uważają, ze przy pomocy rozpalonych cęgów dobywają prawdę. Otóż wiedz, żar prawdy z innego bierze się płomienia. Na mękach Bentiwenga mógł mówić najmniej dorzeczne kłamstwa, gdyż nie on już przemawiał, lecz jego lubieżność, demony jego duszy.
   — Lubieżność?
   — Tak, jest bowiem lubieżność bólu, jak jest lubieżność wielbienia, a nawet lubieżność pokory. Skoro tak niewiele wystarczyło zbuntowanym aniołom, by zmienić żar uwielbienia i pokory w żar pychy i buntu, cóż powiedzieć o istocie ludzkiej? Ta właśnie myśl przyszła mi do głowy w toku inkwizytorskich poczynań. I dlatego wyrzekłem się tego działania. Nie mam dość odwagi, by badać słabości niegodziwców, bo odkryłem, że te same słabości mają święci.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   
   

chcę ci tylko powiedzieć. . .

Chcę ci tylko powiedzieć
że zjadłem
śliwki
które były
w lodówce
i które zapewne
przeznaczyłaś
na śniadanie
Wybacz mi
były wyborne
takie słodkie
i takie zimne

                    William Carlos Williams
   
   
   

10 października 2013

i żnij, gdyż przyszła godzina żniwa, ponieważ dojrzało żniwo. . .

I ujrzałem drzwi otwarte w niebie, a Ten, co siedział, zdał mi się jakby z kamienia jaspisu i krwawnika i tęcza była wokoło tronu, i z tronu wychodziły błyskawice i grzmoty. Zasiadający ujął w dłoń sierp ostry i krzyknął: “Zapuść sierp swój i żnij, gdyż przyszła godzina żniwa, ponieważ dojrzało żniwo ziemi”; i Ten, co siedział, zapuścił sierp swój na ziemię i zżęta jest ziemia.

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   
   

09 października 2013

nie należy mnożyć bytów. . .

Entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem (Nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę).

Johannes Clauberg
   
   
   

in angulo cum libro. . .

Ponieważ jest to historia ksiąg, nie zaś codziennych strapień, jej lektura może skłonić nas do powtórzenia za wielkim naśladowcą z Kempis: “In omnibus requiem quaesivi, et nusquam inveni nisi in angulo cum libro.”

Umberto Eco (fragment powieści Imię Róży, 1980)
   
   
*In omnibus requiem quaesivi... — Wszędzie szukałem spokoju i nigdzie nie znalazłem, jak tylko w kąciku z książką.
 
   

obrócić grzeszność ku pożytkowi. . .

Lecz mądrze jest, oczywiście, przeczuwać Wybrańca w grzeszniku i jest to mądre również dla samego grzesznika. Albowiem przeczucie, że jest Wybrańcem, może go uszlachetnić i obrócić grzeszność ku pożytkowi, tak by mu nadała lot wysoki.

Thomas Mann (fragment powieści Wybraniec, 1951)
   
   
   

nowi śmiertelnicy. . .

(...) pogodni ludzie, którzy byli spłodzeni w przód — we właściwym kierunku — i tak też żyli. Ale z czasem i oni pożółkli jako liście jednego lata i użyźnili glebą, po której chodzili nowi śmiertelnicy, zieleniąc się i żółknąc.

Thomas Mann (fragment powieści Wybraniec, 1951)
   
   
   

08 października 2013

zły gust. . .

Życie - zły gust materii.

                               Emil Cioran
 
 
 

sonet XXVI (cz. II). . .

Jak przejmuje nas ptaków krzyk...
Głos utworzony kiedyś zwodniczo.
Ale już dzieci bawiąc się krzyczą
Obok wołania, co nie zna ich.

Krzyczą przypadek. W międzyprzestrzenie
tego przestworu (w którego mgły
krzyk ptaków wchodzi, jak ludzie w sny — )
wbijają kliny swego skrzeczenia.

Biada nam, gdzie jesteśmy? Wciąż śmielej
jak latawce puszczone z ziemi
z rąbkami śmiechu postrzępionemi

wpół - wzwyż wzbijamy się. — Boże pieśni
zestrój krzyczących, by zaszumieli
i jak prąd głowę i lirę nieśli.

                                                       Rainer Maria Rilke
   
   
   

Iżby gach, z grzechami zżyty, / Wywyższon był aż na szczyty. . .

Trzymał teraz tabliczkę w jednej, a klucz w drugiej ręce i mówił w duchu porzekadło:

Patrząc na mych dziejów grozę 
w świetle twej jasności, Boże —
Trwam, podziwem kornym zdjęty 
Dla alchemii twojej świętej, 
Co ciała hańbę, cierpienie, 
W moce duchowe przemienia; 
Iżby gach, z grzechami zżyty, 
Wywyższon był aż na szczyty 
Nędzy ziemskiej wszędy, 
Boże, Rajskie wrota racz otworzyć.

Thomas Mann (fragment powieści Wybraniec, 1951)
   
   
   

czy byłeś człowiekiem. . .

   — Dość! — krzyknął Liberius w nagłej trwodze, chwytając za ramię mówiącego. Przy tym jednak zdarzyło się, iż spostrzegli dwie łzy, płynące z oczu stworzenia po jego nieszczęsnym, kalekim licu.
   — Płaczesz, kochany stworze — odezwał się Probus, który sam nie mógł się na ten widok od łez powstrzymać. — Płacz twój bardziej jeszcze niż dar mowy świadczy, że należysz do ludzkości. Na krew Baranka, czy byłeś człowiekiem, zanim przypadł ci w udziale twój kształt teraźniejszy?
    — Człowiekiem, chociaż poza ludzkością — zabrzmiało w odpowiedzi.

Thomas Mann (fragment powieści Wybraniec, 1951)
   
   
   

ludzi w ich samotności. . .

Nigdy nie trzeba podsłuchiwać ludzi w ich samotności, bo się można jeno o zgryzocie dowiedzieć.

Thomas Mann (fragment powieści Wybraniec, 1951)
   
   
   

po siebie samego. . .

Muszę stąd wyruszyć, bo odkąd wiem, kim nie jestem, na jednej mi tylko rzeczy zależy, a to — wyruszyć po siebie samego, po wiedzę, kim jestem.

Thomas Mann (fragment powieści Wybraniec, 1951)
   
   
   

bom jak najdalszy. . .

   — Czytasz sobie? — spytał Flann.
   — Tak, czytam — odpowiedział Grigors z uśmiechem i wzruszeniem ramion, jakby czytanie było tylko jego chimerą, zaczem dodał:
   — A ty, jak widzę, oporządzałeś „Reine Inguse"?
   — To cię nic nie obchodzi — rzekł Flann wysunąwszy nieco krótką szyję.
   — A co czytasz? — Można by powiedzieć — odparł Grigors, rumieniąc się z lekka — że to znów ciebie niewiele obchodzi. Ale czytam właśnie książkę „De laudibus sanctae crucis".
   — To po grecku? — zapytał Flann, znów wysuwając trochę głowę.
   — Po łacinie — odrzekł Grigors — i znaczy: „O chwale krzyża świętego". Powinienem był od razu tak powiedzieć. Brat Piotr-Paweł zadał mi przeczytanie tego w wolnym czasie. To są, wiesz, wiersze, opatrzone dobrymi prozaicznymi przypisami.
   — Ty się tu przede mną nie dmij, nie chwal! — huknął na niego Flann — ze swoim uczonym gadaniem o prusaczych przepisach! Chcesz mnie umyślnie upokorzyć swoimi bajdami i bajesz o tym, żeby mi dać odczuć, 0 ileś sam mądrzejszy a lepszy ode mnie!
   — Ależ nie, Flannie! — odparł Grigors. — Przysięgam ci, że się mylisz! Kiedy mnie spytałeś o moje czytanie, czułem, że twarz mi się nieco rozgrzała, co niewątpliwie uzewnętrzniło się rumieńcem. Nie mogło to ujść twej uwagi. Zapłoniłem się niczym dziewica, boś mnie zmusił, ażebym ci powiadał o czytaniu i łacińskich wierszach. Niechętniem to uczynił, wstydziłem się i przykro mi było, że mnie pytasz, bom jak najdalszy od upokarzania cię.
   — Ach, ach, wstydziłeś się! Wstydziłeś się za mnie, przede mną ci było wstyd! A wiesz, że to jest właśnie najzuchwalsze upokarzanie wyzwanie? Po tom cię pytał, żeby ci pokazać, iż nie możesz gęby otworzyć, ba, zgoła przebywać ze mną, abyś mnie nie upokarzał! A mówisz, że tego nie chcesz! Pewnie też nie chcesz, żebym i ja ciebie wyzwał?
   — Nie zrobiłbyś tego!
   — Zrobiłem to! A ty podciągasz kolana. Po coś podciągnął kolana, kiedy wracałem tędy?
   — Bo nie chciałem, byś się znów potknął o moje nogi.
   — Nie! Jeno że wtedy musiałbyś wstać przeciw mnie i żądać ode mnie zadośćuczynienia, i wyzwać mnie jak mężczyzna i tęgi chłop. Ale tyś podkurczył nogi, ty pokurczu, ty skurczony, zaczajony kleszy pokurczu!
   — Tego nie powinieneś był mówić — rzekł Grigors wstając powoli.
   — Ale mówię! — krzyczał Flann. — Mówię to, bo nie chcesz zrozumieć ani zobaczyć i wykręcasz się świętoszkowato od tego, że między nami musi być rzecz załatwiona, gruntownie i raz na zawsze, wszystko jedno, z jakim wynikiem, całkiem gruntownie, i wszystko jedno z jakim skutkiem, rozumieszże? Bo dalej tak być nie może! Jesteś urodzony w chałupie, razem ze mną, spłodzili cię Wiglaf i Mahaute, jak mnie i resztę, a przecie nie jesteś taki, jeno jakbyś się wykluł z kukułczego jaja — jesteś jakiś inny od nas, ciałem i duszą, jakiś nieznośny odmieniec, diabli wiedzą, co zacz, i pozwoliłeś sobie wyrodzić się w coś lepszego, wyższego — jakbyś o tym nie wiedział! Ale jesteś na tyle zuchwały, że wiesz o tym, i jeszcze zuchwalszy, żeś dla nas na domiar uprzejmy! Gdybyś był wobec nas zuchwały, byłoby to znacznie mniej zuchwałe! Jesteś chrześniakiem opata, który ciebie — bękarta kmiecia i pychy — sześcioletnim wziął z chaty do klasztoru, i nauczyłeś się liter, nabrałeś wiedzy, kleszego poloru w mowie, a coraz to siedzisz u nas i dajesz nam odczuć, że nie chcesz nam nic dal odczuć — gadasz wedle naszej gęby delikatną, co jest nieznośne, bo grubo gadać można jeno grubą gębą, a jeśli delikatną, wówczas wychodzi to na kpiny! Cały jesteś kpiną, ciałem i duchem, bo świat wywracasz i plączesz rozeznanie! Gdybyś był niedołężnym, wątłym bogomódlcą, duchownym półbabkiem bez rozmachu i siły, mógłby kto uczciwy powiedzieć: Dobrze, tyś jest delikatny, a ja mocny, jest w tym ład, nie podniosę na cię ręki, święta mi twoja słabość! Ale ty kradniesz skądsiś siłę, celujesz w igrzyskach, jesteś w nich dobry, zupełnie tak dobry jak ja, com mocny mocą, a ty — delikatnością; to nie do zniesienia dla rzetelnego człeka i przeto ci powiadam: musi to być załatwione między nami, nareszcie nie w zabawie, jeno najpoważniej, tu, na miejscu, gołymi pięściami i gruntownie, aż do ostatka, — na to cię wyzwałem słowem i kopnięciem i nie możesz się uchylić!
   — Nie, zaprawdę nie mogę — rzekł Grigors piękniejąc po swojemu, przybladły a ściemniały na twarzy, poważny, z górną wargą z lekka wysuniętą w zwarciu z dolną. — A więc chcesz, byśmy tu całkiem sami, bez świadków i sędziego, odbyli walkę na pięści bezwarunkową i do ostatka, aż jeden z nas nie będzie już mógł walczyć?

Thomas Mann (fragment powieści Wybraniec, 1951)
   
   
   

06 października 2013

kocham cię, rosjo. . .

Ja się nie bawię w demokratę,
gdy zagranicą (to się zdarza)
przez skórę czuję, jak się brata,
każdego ziemi tej nędzarza.

Ja się nie bawię w humanistę,
gdy – gdzie żywopłot się rozkracza,
(harmonia rżnie, to oczywiste!)
rani me serce pieśń wieśniacza.

Ja się nie bawię w liberała,
jeżeli chcę, by, przede wszystkim,
życie nikomu nie zabrało
praw jego, choćby z małym zyskiem.

Ja się nie bawię w patriotę,
jeżeli, wśród wilczego grona,
chrypię gdzieś w tajdze, pośród błota:
„Kocham cię, Rosjo ma rodzona”.

Nie bawię się w kosmopolitę,
co w zgodzie żyje z całym światem;
żal, gdy paryski targ przekwita,
razem ze starym mym Arbatem.

W nic się nie bawię i nie łamię
i od nikogom niezależny,
czy w chacie, czyli też w wigwamie,
na scenie, czy – gdzie szynk przybrzeżny.

I, choć nie w smak to demagogom,
co dzień szafuję swą osobą:
za wolność ginę, chwała bogom!
za prawo bycia – samym sobą.

                                      Eugeniusz Jewtuszenko