31 sierpnia 2014

jeszcze niedawno boskim się zdawał, dziś tworzy, jakby fabrykował. . .

Namawiam sztukę do kopnięcia - lup! - ale nie po to aby profesor poczuł się kopnięty; po to jedynie, aby artysta poczuł się kopiącym. Nie pogrążenia nauki szukam, a przywrócenia sztuce jej własnego życia, w pełnej odrębności. Niechby ugryzł wreszcie pudel, wdzięczący się a dwóch łapkach! Po wysłuchaniu koncertu "nowoczesnego", po obejrzeniu wystawy, po czytaniu dzisiejszych książek, robi mi się słabo od tej słabości, jakbym znajdował się wobec kapitulacji i mistyfikacji jednocześnie. Po prostu nie wiadomo kto do ciebie mówi: poeta - czy "człowiek wykształcony, kulturalny, zorientowany i poinformowany:? Ten twórca, którego głos jeszcze niedawno boskim się zdawał, dziś tworzy, jakby fabrykował. I tworzy, jak uczeń. I jak specjalista. I jak uczony. Dość skandalu!

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   




a z rozumu pocznie się głupota wasza. . .

Czwartek

A gdyby Sokratesowi ukazała się we śnie Kasandra z taką przepowiednią: - O, śmiertelni! O rodzie człowieczy! Lepiej by wam było nie doczekać dalekiej przyszłości, która będzie pilna, skrupulatna, wysilona, gładka, płaska, nędzna... Niechby kobiety przestały rodzić - albowiem wszystko będzie się wam rodzić na opak, wielkość porodzi wam małość, siła - słabość, a z rozumu pocznie się głupota wasza. O, niechby kobiety zatłukły swoje niemowlęta!... bo funkcjonariuszy mieć będziecie za widzów i bohaterów, a poczciwcy będą u was tytanami. Wyzuci zostaniecie z piękności, namiętności i rozkoszy... czeka was czas zimny, znużony i oschły. A tego wszystkiego dokona z wami Mądrość wasza, która oderwie się od was i stanie się niepojęta, a także drapieżna. I nawet płakać nie będziecie mogli, gdyż nieszczęście wasze dziać się pędzie poza wami!

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   






do góry leź. . .

Nie wolno ułatwiać! Nie wolno się zniżać! Do góry, do góry leź, bez wytchnienia, nie oglądając się za siebie, choćbyś kark miał skręcić, choćby tam, na szczycie, nie było nic prócz kamieni.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   




litery alfabetu. . .

(...)znacie wszystkie litery alfabetu, oprócz a, b, c.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   




klasycyzm. . .

(...)klasycyzm to "mistrzostwo" artystów nie mających nic do powiedzenia.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   




29 sierpnia 2014

domagam się domów śmierci. . .

Domagam się Domów Śmierci, gdzie każdy miałby do dyspozycji nowoczesne środki lekkiego zgonu. Gdzie można by umrzeć gładko, nie zaś rzucając się pod pociąg, lub wieszając na klamce. Gdzie człowiek znużony, zniszczony, skończony, mógłby oddać się przyjaznym ramionom specjalisty, aby mu zapewniona została śmierć bez tortury i hańby.
(...)
Kto wam broni ucywilizować śmierć? Religie? Ach, ta religia... dziś zabraniająca samobójstwa, wczoraj nie mniej gromko zakazująca środków znieczulających... przedwczoraj zezwalająca na handel niewolników, gnębiąca Kopernika i Galileusza... ten Kościół potępiający z hukiem piorunowym, a wycofujący się potem dyskretnie, po cichu... (...) póki co mamy umierać, jak psy, w drgawkach i rzężeniach?

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   


   

klęska. . .

Dawniej mi się zdawało, żem z mroków chaosu
Wybiegł w świat - niepochwytny i wolny od losu.

Że najtrwalszy ze wszystkich przewidzeń i dziwot -
Sam o sobie śnię powieść - sam klecę mój żywot.

Że powoli, niechętnie i niepostrzeżenie
W złych snach mi się z dnia na dzień - ciuła przeznaczenie.

I że musi upłynąć bardzo dużo czasu,
Nim mrok pozna mnie w kwiatach lub stwierdzi śród lasu...

Dziś wiem, że w zło się trzeba jak w szelest zasłuchać -
Że je łatwiej wykrwawić niźli udobruchać.

Mgła mi z ręki wróżyła... Pamiętam szept cienia...
Nim cios we mnie uderzył - wprzód zbrakło zbawienia.

A gdym wołał o pomoc - tak nagle się stało,
Jakbym najpierw miał ranę, a później - to ciało...

Bo między mną a klęską - żaden czas nie płynął
I nie było tych godzin, gdym jeszcze nie zginął.

                                                                   Bolesław Leśmian
   
   
   

gdy jakaś myśl staje się dominująca. . .

W zamęcie życia mojego, w tym nieładzie zdarzeń, zauważyłem od dawna pewną logikę w narastaniu wątków. Gdy jakaś myśl staje się dominująca, zaczynają mnożyć się fakty zasilające ją z zewnątrz, to wygląda jakby rzeczywistość zewnętrzna zaczynała współpracować z wewnętrzną.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   


   

proust jest po trosze wszystkim. . .

(...) trochę we fraku, a trochę w szlafroku, z flaszką mikstury, z odrobiną homoseksualno-histerycznej szminki, z fobiami, newrozami, słabościami, snobizmami, z całą nędzą wysubtelnionego Francuza.
(...)
Dlatego Proust jest po trosze wszystkim, głębią i płyciznami, oryginalnością i banałem, przenikliwością i prostodusznością... cyniczny i naiwny, wykwintny i niesmaczny, zręczny i niezręczny, zabawny i nudny, lekki i ciężki...

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   


   

28 sierpnia 2014

zatrzymać maszynę bólu!. . .

   Trzeci anty-pies. Ja. Dla mnie  nie ma żadnej wyższej instancji. Nawet psa nie ma. Jest tylko przede mną kawałek umęczonej materii. Rzecz nieznośna. Nie mogę wytrzymać. Zdybany tą męką w tej stajni, żądam żeby temu położono kres. Zabić! Zabić! Zatrzymać maszynę bólu! Niech tego nie będzie! Nic innego nie można zrobić, tylko to! Ale to możemy!

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   


   

co nas łączyło z tym stworzeniem, to zrozumienie bólu. . .

   Scena, która mnie zaniepokoiła: noc, ta stajnia, my prawie po ciemku nad rozpętanym diabelstwem bólu. W naszych rękach było natychmiastowe zakończenie tego... Wystarczyłoby strzelić. Czy strzelimy? My, cztery istoty ludzkie "z innego świata", wyższego, cztery demony z anty-natury, cztery anty-psy. Jedyne co nas łączyło z tym stworzeniem, to zrozumienie bólu - ten smak znaliśmy.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   


   

nie potrzebuję formy. . .

Gdyż ja sam dla siebie nie potrzebuję formy, ona mi jest potrzebna po to tylko, aby ten drugi mógł mnie zobaczyć, odczuć, doznać.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   


   

człowiek jest stwarzany także przez pojedynczego człowieka. . .

   Jednego wszakże nie dostrzegli. Mianowicie, iż ten proces urabiania człowieka przez ludzi jest w Ferdydurce pojęty nieskończenie szerzej. Nie przeczę, że istnieje zależność jednostki od środowiska - ale dla mnie o wiele ważniejsze, artystycznie bardziej twórcze, psychologicznie bardziej przepaściste, filozoficznie bardziej niepokojące jest to, że człowiek jest stwarzany także przez pojedynczego człowieka, przez inną osobę. W przypadkowym zetknięciu. W każdej chwili. Mocą tego, ze ja jestem zawsze "dla niego", obliczony na cudze widzenie, mogący istnieć w sposób określony tylko dla kogoś i przez kogoś, egzystujący - jako forma - poprzez innego.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1957-1961)
   
   

dziecinne majtki.. . .

(...) tryskający radością, która zaiste jest jedynym zwycięstwem naszym nad bytem i jedyną chwałą człowieczą. Czemuż jednak ta duma i chwała umieszczona jest w dwunastoletnim dziecku i trzeba się schylać do mniej? A rozwój jest drogą do hańbiącej goryczy. To bardzo szydercze, że najwyższym godłem naszym, najdumniejszym sztandarem, są dziecinne majtki.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   


ile zdolna jest uchwycić coś z muzyki. . .

Ładnych rzeczy, na przykład, dowiedzielibyśmy się, gdybyśmy zaczęli badać o ile osoba, która zachwyca się Bachem, może w ogóle zachwycać się Bachem, to jest o ile zdolna jest uchwycić coś z muzyki i z Bacha.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   


26 sierpnia 2014

jeżeli porcelana to wyłącznie taka. . .

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu,
Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby
Nie było przykro podnieść się i odejść;
Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce,
Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć
gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat

Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?

                                                 Stanisław Barańczak 
                                                 (z tomu Tryptyk z betonu, zmęczenia i śniegu / 
                                                 Kątem u siebie (wiersze mieszkalne), 1980)



wolą ..., sprawiedliwy barłóg ... niż panoszący się na krzywdzie dobrobyt. . .

Sobota

   Estetyka marksizmu.
   Zgadzam się, że komunizm urodził się stokroć bardziej z obrażonego poczucia moralnego, niż z pragnienia poprawy bytu materialnego. Sprawiedliwość! - oto jego krzyk. Nie mogą znieść, że jeden ma pałac a drugi - barłóg. Nie mogą znieść przede wszystkim, że jeden ma możność rozwoju a drugi nie ma - że jeden ją ma kosztem drugiego. To nie zawiść, to żądza słusznego prawa. Bynajmniej nie są tak pewni, że dyktatura proletariatu zaopatrzy każdego w domek z ogródkiem. Ale w tym rzecz, że wolą nawet ogólny, sprawiedliwy barłóg i powszechną nędzę, niż panoszący się na krzywdzie dobrobyt. Prawdziwy komunizm to męczarnia poczucia moralnego, które uświadomiło sobie krzywdę społeczną i już nie może zapomnieć - ta krzywda pożera mu wątrobę jak Prometeuszowi.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
 

jakbym nic nie wiedział. . .

Przecież to co wiem o naturze mojej i naturze świata jest niepełne - to tak, jakbym nic nie wiedział.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
 

w panicznym strachu przed kobietą w sobie. . .

Znałem tę męskość, którą fabrykowali sobie oni, mężczyźni, miedzy sobą, podjudzając się do niej, zmuszając się do niej wzajemnie w panicznym strachu przed kobietą w sobie, znałem mężczyzn, wytężonych w dążeniu do Mężczyzny, samców kurczowych, dających sobie szkołę męskości. Mężczyzna taki sztucznie potęgował swoje cechy: był przesadny w ociężałości, brutalności, sile i powadze, był tym, który gwałci, który zdobywa przemocą - więc bał się piękności i wdzięku, które są bronią słabości, zapamiętywał się w samczej potworności, stawał się wyuzdany i trywialny, albo tępy i niezdarny. (...) Ale duch tej męskości wzmożonej objawiał się we wszystkim, rzec można - w historii. Widziałem jak takim mężczyznom ich paniczna męskość odbierała nie tylko poczucie miary, ale i wszelką intuicję w postępowaniu ze światem: tam, gdzie należało być giętkim, on się rzucał, pchał, walił całym sobą z wrzaskiem. Wszystko w niem stawało się nadmierne: bohaterstwo, heroizm, surowość, moc, cnota. Całe narody w takich paroksyzmach rzucały się, jak byk na szpadę torreadora - w obłędnym lęku iżby widownia nie przypisała im najlżejszego związku z ewig weibliche... Otóż nie miałem wątpliwości, że byk spotęgowany i na mnie zaszarżuje, gdy zwęszy z mojej strony zamach na swe bezcenne genitalia.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

sama wielkość. . .

Wyspiański przeto stanął przed narodem i powiedział: oto mnie macie! Żadnej małości, sama wielkość i w dodatku z greckimi kolumnami. Został przyjęty.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

wojny nieletnie. . .

Ta arystokracja biologiczna, ten kwiat ludzkości prawie zawsze bywał przeraźliwie głodny - spoglądający przez szyby restauracji na starszych, którzy mogli się najeść, zabawić - gnany w ciemnościach nie zaspokojonymi instynktami, dręczony pięknością nienasyconą - kwiat zdeptany i odepchnięty, kwiat poniżony. Kwiat dorastającej młodzieży, musztrowanej przez oficerów i przez tychże oficerów wysyłany na śmierć, te wojny będące przeze wszystkim wojnami chłopców, wojny nieletnie... to wychowanie ich w ślepej dyscyplinie, aby umieli się krwawić gdy zajdzie potrzeba.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

wściekłość skręcających się z obrzydzenia "męskich" mężczyzn. . .

(...) za pośrednictwem pewnych moich przyjaciół z baletu, który przybył do Argentyny na gościnne występy, wszedłem w środowisko krańcowego, szalonego homoseksualizmu. Mówię "krańcowego", gdyż o homoseksualizm "normalny" ocierałem się od dawna, światek artystyczny pod wszystkimi równoleżnikami przepojony jest tą miłością - ale tu objawiło mi się jej oblicze już do szaleństwa frenetyczne. Niechętnie dotykam tego tematu . Dużo wody upłynie zanim będzie można o tym mówić i, co więcej, pisać. Nie ma dziedziny bardziej zakłamanej i zamroczonej namiętnością. Tu nikt nie pragnie ani nie może być bezstronny. De gustibus... Wściekłość skręcających się z obrzydzenia "męskich" mężczyzn - umężczyźnionych, wzajemnie hołdujących i potęgujących w sobie męskość - klątwy moralności, wszystkie ironie, sarkazmy i gniewy kultury, pilnującej prymatu kobiecego powabu - spadają na efeba, przemykającego się chyłkiem na mrocznym pograniczu naszej oficjalnej egzystencji. I rzecz ta nabiera zjadliwości na na wyższych szczeblach rozwoju. Tam poniżej, tam, w dole, nie ujmuje się tego tak tragicznie, anie tak sarkastycznie, a najzdrowsi i najzwyklejsi chłopcy z ludu oddają się temu nieraz z braku kobiety - i to, jak się okazuje, wcale ich nie paczy i nie przeszkadza, później, w najbardziej poprawnym ożenku.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

artysta, według freuda. . .

Artysta, według Freuda, to neurotyk, który sam się leczy - a z tego wynika, że nie możne leczyć go nikt inny.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

ja, mężczyzna, byłem przecież poddany mężczyznom. . .

Kobiecość nie żądała ode mnie młodości, lecz męskości i ja stawałem tylko mężczyzną, zaborczym, zdolnym posiadać, anektującym cudzą biologię. Potworność męskości, nie liczącej się z własną brzydotą, nie dbającej o podobanie się, będącej aktem ekspansji i gwałtu i - przede wszystkim - panowania, ta pańskość szukająca tylko własnego zadowolenia.
(...)
   Powróciłem do Buenos Aires w przeświadczeniu, że nic mi nie pozostaje... nic przynajmniej co by nie było surogatem. Jechałem z moją upokarzającą tajemnicą, której wstydziłem się zwierzyć komukolwiek, gdyż było to "niemęskie" a ja, mężczyzna, byłem przecież poddany mężczyznom - i huczny a rubaszny śmiech tych szorstkich samców groził i za to jedno, że się wyłamałem z ich zaborczego kodeksu. W Rosario pociąg zaroił się dwudziestolatkami, to marynarze wracali do bazy w Buenos Aires.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

felietonów nie pytając o pozwolenie. . .

(...) siebie ogłosiwszy Pisarzem i żadnego z Felietonów nie pytając o pozwolenie, nie tylko wydał powieść i dramat wyłamując się z linii i obrażając uczucia, ale w dodatku z całą bezczelnością zaczął ogłaszać Dziennik Pisarza.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

im mniej go widzę, tym bardziej istnieje. . .

Ale dom Pueyrredonów jest teraz z tyłu, za mną, i to, że go nie widzę, wzmacnia jego istnienie. Przeklęty dom, który wtargnął we mnie, a im mniej go widzę, tym bardziej istnieje. Tam oto, za mą, tam jest! Tam jest! Tam jest do przesady, do szału, jest i jest ze swymi oknami i neoklasycznymi kolumnami, a w miarę oddalania mego on, zamiast rozpływać się, jest coraz silniej! Dlaczego - on? Wszak nie on to powinien mi towarzyszyć, mnie ścigać, inne są domy moje, dlaczego to cudze, to obce, białe istnienie w tym ogrodzie czepia się mnie i mnie dopada?

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

urzeczywistnić się zgodnie z moimi potrzebami. . .

Być konkretnym człowiekiem. Być indywiduum. Nie dążyć do przemiany świata, jako całości - żyć w świecie, przerabiając go o tyle tylko, o ile leży w zasięgu mojej natury. Urzeczywistnić się zgodnie z moimi potrzebami - potrzebami indywidualnymi.
   Nie chcę powiedzieć, ze tamta myśl - zbiorowa, abstrakcyjna - że Ludzkość, jako taka, nie jest ważna. Ale musi być przywrócona równowaga. Najbardziej nowoczesny kierunek myślenia to ten, który  znów odkryje pojedynczego człowieka.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

monumentalny arcyultrakretyn. . .

Sąd głupca o tobie, choćby to był najbardziej paradny i monumentalny arcyultrakretyn, wcale nie jest pozbawiony znaczenia gdyż głupcowi na imię Milion.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

poeta wszystko zniesie. . .

(...) wiadomo mi, że poeta wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem - aby przyznano, że jest poetą.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

25 sierpnia 2014

des sentiments. . .

quelle délicatesse des sentiments [co za delikatność uczuć]

Witold Gombrowicz (wynotowane z Dziennika 1953-1956)
   
   
   

non datur. . .

tertium non datur [trzeciej (możliwości) nie ma]

Witold Gombrowicz (wynotowane z Dziennika 1953-1956)
   
   
   

moja córeczka uczy się czytać. . .

Moja córeczka, dotąd nieomylna,
uczy się czytać i pisać
i dopiero teraz zaczyna błądzić

a ja swoje stare błędy ludzkości
przeżywam od nowa.

                                Ryszard Krynicki
   
   
   

24 sierpnia 2014

biblioteki nasze przerosły naszą pojemność. . .

Czy nie jest tak że biblioteki nasze przerosły naszą pojemność, że wszyscy jesteśmy mniej lub więcej ignorantami i że jedyne co nam pozostaje, to z najlepszą wolą posługiwać się tym zasobem wiedzy, jaki posiadamy.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

literatura ciężkiego kalibru. . .

Literatura ciężkiego kalibru musi strzelać na daleką metę i dbać przede wszystkim o to, aby nic nie osłabiło jej zasięgu. Jeśli chcecie aby pocisk daleko zaleciał, musicie lufę skierować do góry.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

msza narodowa. . .

(...) ta msza narodowa stawała się czymś szatańsko szyderczym i złośliwie groteskowym. Gdyż oni, wywyższając Mickiewicza, poniżali siebie - i takim wychwalaniem Szopena wykazywali to właśnie, że nie dorośli do Szopena - a lubując się własną kulturą, obnażali swój prymitywizm.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1953-1956)
   
   
   

23 sierpnia 2014

owoce światła. . .

Mądra zasada Goethego: „Wer den Dichter will uerstehen, muss in Dichters Lande gehen" __ tłumaczy się w dziedzinie malarstwa w ten sposób: obrazy jako owoce światła należy oglądać pod słońcem ojczyzny artysty.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

20 sierpnia 2014

przeniesiona zostaje z łóżkiem na pośpiesznie zmontowany stos. . .

Otóż 4 sierpnia 1235 roku po uroczystej mszy biskupowi Tuluzy Rajmundowi du Fauga doniesiono, że w pobliskim domu umierająca staruszka otrzymała consolamentum. Biskup w towarzystwie duchownych udaje się do pokoju konającej damy, która nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, i przekonana o tym, że odwiedza ją biskup katarów, czyni wyznanie wiary. Wezwana nagle do nawrócenia się na katolicyzm — odmawia, po czym przeniesiona zostaje z łóżkiem na pośpiesznie zmontowany stos i spalona. Dokonawszy tego biskup i jego świta wraca do refektarza, „gdzie z radością spożyli, co zostało podane, zanosząc dziękczynienie do Boga i świętego Dominika".

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

cum ingenio gaudio. . .

Wojna coraz bardziej zbliża się do księstwa Tuluzy i hrabstwa Foix. Zgodnie z planem metodycznego podboju krzyżowcy oblegają Lavaur. Broni go Aimery de Montreal, dawny sprzymierzeniec Montforta, syn Blanche de Laurac, znanej „doskonałej". Dama słynna jest z przywiązania do Kościoła katarów i dzieł miłosierdzia. Po bohaterskiej walce, trwającej przeszło dwa miesiące, padają mury Lavaur. Obrońca i osiemdziesięciu rycerzy zostają powieszeni. Szubienica ustawiona w pośpiechu nie wytrzymuje ciężaru i wielu skazanych trzeba było po prostu dorzynać. Kasztelanka Lavaur zostaje wrzucona do studni i ukamienowana. Gigantyczny stos, największy w czasie tej wojny, pochłania czterystu albigensów, którzy wstępują w płomienie śpiewając „cum ingenio gaudio".

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

zabijajcie wszystkich. . .

Arnaud Amaury, legat papieski, gdy mu w czasie walk zwrócono uwagę, że w liczbie masakrowanych znajdują się na pewno także katolicy, miał odpowiedzieć: „Zabijajcie wszystkich, a Bóg rozpozna swoich".

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

w rytuale katarów. . .

   Uroczystość odbywała się w domu prywatnym. Ściany bez ozdób, malowane były wapnem, parę prostych sprzętów, stół nakryty śnieżnobiałym obrusem. Ewangelia i zapalone świece. Kandydat na „doskonałego" wyrzekał się wiary katolickiej, zobowiązywał się nie jeść mięsa ani innych pokarmów pochodzenia zwierzęcego, nie zabijać,nie przysięgać, wyrzekał się także wszelkich związków cielesnych. Dobra oddawał Kościołowi katarów. Odtąd całkowicie poświęcał się pracy apostolskiej i czynom miłosiernym, zwłaszcza niesieniu pomocy chorym, co jest pewnym rysem paradoksalnym u ludzi, którzy gardzili ciałem. Ślubował też uroczyście nie zaprzeć się nowej wiary i historia przekazała tylko trzy nazwiska „doskonałych", których przeraził ogień stosu.
   W rytuale katarów nie znajdujemy żadnych rysów magii, inicjacji czy gnostycyzmu.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

podkreślały związek służebny. . .

Dochodzą jeszcze do tego wynagrodzenia w naturze — ubiory. Z początku miały one znaczenie czegoś w rodzaju liberii, a więc podkreślały związek służebny. Ale kiedy dowiadujemy się, że w roku 1255 John Gloucester dostaje okrycie na futrze, jakie nosiła zwykle szlachta, jest to już wyraźny znak nobilitacji.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

sine scientia nihil. . .

Architekt francuski, Jean Mignot, krytykuje gwałtownie architektów włoskich i wypowiada klasyczny aforyzm: Ars sine scientia nihil est [sztuka bez wiedzy niczym jest]. Ale owa scientia leżała w krainie empirii, skoro żadna ze spierających się stron nie potrafiła przeprowadzić naukowego dowodu bronionych przez siebie stanowisk.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

unam bonam. . .

Mediolańczycy w roku 1397 nabyli od papieża za 500 florenów „unam bonam indulgentiam" [dobry odpust].

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

zatapia się oczy w żywych rubinach i kontempluje się jak chińskie morze. . .

Teraz patrzy na mnie zza lady, co będę robił z tym cennym trunkiem.
   Należy nachylić szklankę, aby zobaczyć, jak płyn spływa po szkle, czy nie zostawia śladów. Następnie podnosi sieją do oczu i,jak mówi pewien francuski smakosz, zatapia się oczy w żywych rubinach i kontempluje się jak chińskie morze pełne korali i alg. Trzeci gest — zbliżyć brzeg szklanki do dolnej wargi i wdychać zapach mammola — bukietu fiołków oznajmiających nozdrzom, że chianti jest dobre. Zaciągnąć się tym aż do dna płuc tak, żeby mieć w sobie woń dojrzałych winogron i ziemi. Wreszcie — ale unikając barbarzyńskiego pośpiechu — wziąć w usta mały łyk 1 językiem rozetrzeć ciemny, zamszowy smak na podniebieniu.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

o malarstwie, ale ... także o poezji. . .

   Mówię o malarstwie, ale myślę także o poezji. Szkoła sieneńska dała potomnym przykład, jak rozwijać talent indywidualny nie przekreślając przeszłości. Spełniła to, o czym pisze Eliot, analizując pojęcie tradycji, którą u nas kojarzy się nie tylko w teorii, ale i w praktyce z akademizmem.
   „Nie można jej odziedziczyć, kto jej pragnie, musi ją wypracować ogromnym wysiłkiem. Po pierwsze, wymaga poczucia historycznego, które uznać należy za niemal konieczne dla każdego, kto chciałby nadal być poetą po przekroczeniu dwudziestu pięciu lat życia; historyczne poczucie wymaga dostrzegania nie tylko przeszłości przeszłej, ale i teraźniejszej, poczucie historyczne nakazuje poecie, by pisząc nie miał we krwi wyłącznie własnego pokolenia, lecz świadomość, że całokształt literatury Europy od Homera, w jej zaś ramach całokształt literatury jego własnego kraju, istnieje równocześnie i tworzy równoczesny porządek".
   I jeszcze: „Żaden artysta w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki nie ma sam w sobie pełnego znaczenia. Jego znaczenie, jego uznanie jest uznaniem w stosunku do zmarłych poetów i artystów. Nie można oceniać go w oderwaniu, trzeba umieścić go, dla porównania i przeciwstawienia, wśród zmarłych".

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

18 sierpnia 2014

nad ziemią rosną wybuchy, ale być może zrobimy jeszcze kilka obrotów. . .

Wracam do swoich „Trzech Dziewuszek", ale przed samą bramą skręcam na II Campo. Wszystko w porządku. Mury ratusza, ostro wrysowane w noc, trwają i wieża jest piękna, tak jak wczoraj. Można iść spać. Nad ziemią rosną wybuchy, ale być może zrobimy jeszcze kilka obrotów dookoła słońca z ocalałą katedrą, pałacem, obrazem.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

pochłonięci są fabrykowaniem kopii. . .

Wychodzę z katedry na rozgrzany i oślepiający plac. Przewodnicy krzykliwie poganiają stada turystów. Spoceni farmerzy z dalekiego kraju filmują każdy kawałek muru, który wskazuje objaśniacz, i posłusznie wpadają w ekstazę dotykając kamieni sprzed kilku wieków. Nie mają zupełnie czasu na oglądanie, tak bardzo pochłonięci są fabrykowaniem kopii. Włochy zobaczą wtedy, gdy będą u siebie, kolorowe, ruchome obrazy, które nie będą w niczym odpowiadały rzeczywistości. Nikt już nie ma ochoty studiować rzeczy bezpośrednio. Mechaniczne oko niezmordowanie płodzi cienkie jak błona wzruszenia.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

między niebem a ziemią napięta struna. . .

Nad piazza del Campo — luna plena. Kształty tężeją. Między niebem a ziemią napięta struna. Taka chwila daje dojmujące uczucie zastygłej wieczności. Umilkną głosy. Powietrze zamieni się w szkło. Zostaniemy tak wszyscy utrwaleni: ja podnoszący szklankę wina do ust, dziewczyna w oknie poprawiająca włosy, staruszek sprzedający pod latarnią pocztówki, a także plac z ratuszem i Siena. Ziemia będzie krążyć ze mną, nieważnym eksponatem kosmicznego muzeum figur woskowych, którego nikt nie ogląda.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

orvieto śpi spokojnie . . .

Autobus zjeżdża do stacji szeroką serpentyną i miasto zaraz za bramą ginie z oczu. Widać je dopiero z okien pociągu. Nad wszystkim góruje II Duomo jak podniesiona ręka proroka. Ale na razie Sąd Ostateczny zamknięty jest pod sklepieniem kaplicy San Brizio i nie spełnia się nad miastem. W miodowym powietrzu Orvieto śpi spokojnie jak jaszczurka.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

siłę i piękno męskiego ciała. . .

Początki stylu doryckiego nie są jasne. Architekt cesarza Augusta, Witruwiusz, opierając się zapewne na tradycji greckiej, podaje bajeczną genezę, sięgając aż do legendarnego Dorusa, syna Hellena i nimfy Ftiady, który panował niegdyś nad Achają i całym Peloponezem. Pierwsi budowniczowie — jak mówi rzymski architekt — nie znali właściwych proporcji i „starali się znaleźć takie prawidła, podług których zbudowane kolumny zdolne byłyby do dźwigania ciężaru i uznane za piękne". Zmierzyli ślad męskiej stopy i porównali z wysokością mężczyzny. Stwierdziwszy, że stopa stanowi szóstą część wysokości człowieka, zastosowali tę samą zasadę do kolumny wliczając w to kapitel. W ten sposób kolumna dorycka zaczęła w architekturze odzwierciedlać siłę i piękno męskiego ciała.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

przez odcinek ab. . .

Legenda przypisuje Pitagorasowi ten wynalazek i jego wagę podkreśla ofiarą stu wołów, jakie zabito, by uczcić odkrywcę. Rozwiązanie było genialnie proste. Trójkąt mający boki o długości 3, 4, 5 jest trójkątem prostokątnym i posiada także tę właściwość, że suma kwadratów dwu mniejszych boków równa się kwadratowi boku najdłuższego. To teoretyczne stwierdzenie, którym zamęcza się do dziś uczniów w szkołach, miało kolosalne konsekwencje praktyczne. Znaczyło bowiem, że jeśli architekt ma sznur z trzema węzłami odpowiadającymi proporcjom 3, 4, 5, jeśli go rozciągnie między trzema wierzchołkami w ten sposób, że AC będzie cieniem północ — południe, otrzyma zaraz kierunek wschód — zachód wyznaczony przez odcinek AB. Na podstawie tego samego trójkąta, zwanego pitagorejskim, wyznaczano wysokość i rozstawienie kolumn.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

jestem obywatelem ziemi. . .

Wracałem z Lascaux tą samą drogą, jaką przybyłem. Mimo że spojrzałem, jak to się mówi, w przepaść historii, nie miałem wcale uczucia, że wracam z innego świata. Nigdy jeszcze nie utwierdziłem się mocniej w kojącej pewności: jestem obywatelem Ziemi, dziedzicem nie tylko Greków i Rzymian, ale prawie nieskończoności.

Zbigniew Herbert (ze zbioru szkiców Barbarzyńca w ogrodzie, 1962)
   
   
   

17 sierpnia 2014

czym jestem?. . .

Czym jestem? Kiedy mówię „ja" w sensie „Robert de la Grive", robię to w tej mierze, w jakiej jestem pamięcią o wszystkich chwilach minionych, sumą wszystkiego, co w tej pamięci pozostało. Kiedy mówię , ja" w sensie „to coś, co znajduje się w tym momencie tutaj, a nie jest masztem głównym ani tym koralem", wówczas stanowię sumę wszystkiego, czego doznaję w tej chwili. Czymże jest jednak wszystko, co czuję w tej chwili? To ogół tych relacji między domniemanymi nie dającymi się podzielić cząstkami, które ułożyły się w system relacji w tym szczególnym porządku, jakim jest moje ciało.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

jakże długo mnie nie było i jakże długo nie będzie!. . .

   Umrę niechybnie - mówił teraz sobie - jeśli nie rychło od Ryby Kamiennej, to później, jest bowiem widomym, że z tego okrętu już się nie wydostanę, gdyż straciłem przecież - wraz ze Szklaną Personą - sposób, ażeby zbliżyć się bezpiecznie do rafy. I czym się tak łudziłem? Umarłbym też, nawet gdybym nie trafił na ten wrak. Wszedłem w życie wiedząc, że trzeba będzie je opuścić. Jak powiedział Saint-Savin, człowiek wciela się w swoją rolę, jeden na krócej, drugi na dłużej, a potem schodzi ze sceny. Widziałem, jak wielu odchodzi przede mną, inni zobaczą, jak ja odchodzę, a potem odegrają to samo widowisko przed swoimi następcami.
   Poza tym, jakże długo mnie nie było i jakże długo nie będzie! W otchłani lat zajmuję bardzo mało miejsca. Ten króciutki interwał nie pozwoli mi odróżnić się od nicości, w którą się zanurzę. Przyszedłem na świat dlatego tylko, że potrzebny byłem do kompletu. Moja rola była tak mała, że nawet gdybym nie wychodził zza kulis, wszyscy i tak oceniliby, iż komedia była bez zarzutu. To jak podczas burzy: jedni toną od razu, inni rozbijają się o skały, jeszcze inni unoszą się na kawałku drewna, ale nawet ci nie za długo, Życie gaśnie samo z siebie jak świeca, która spaliła swą materię. I powinniśmy się byli już do tego przyzwyczaić, gdyż podobnie jak świeca, zaczęliśmy tracić nasze atomy, gdy tylko zostaliśmy zapaleni.
   Zgoda - rozważał dalej Robert - znajomość tych spraw to żadna wielka wiedza. Winniśmy to wiedzieć od chwili przyjścia na świat, lecz zwykle zastanawiamy się zawsze i wyłącznie nad śmiercią innych. O tak, wszyscy mamy dość siły, by znosić nieszczęścia innych. Potem przychodzi chwila, że myślimy o śmierci, kiedy nieszczęście stało się naszym udziałem, i wówczas spostrzegamy, iż ni słońcu, ni śmierci nie można patrzeć prosto w twarz. Chyba że miało się dobrych mistrzów.
   Miałem takich. Ktoś powiedział mi, że w istocie rzeczy niewielu zna śmierć. Zwykle odkrywamy ją z głupoty albo nawyku, nie zaś z wyboru. Umiera się, bo nic innego nie można uczynić. Tylko filozof potrafi myśleć o śmierci jako obowiązku, który należy wypełnić ochoczo i bez lęku, póki bowiem jesteśmy, śmierci jeszcze nie ma, a kiedy przychodzi śmierć, nas już nie ma. Po cóż spędziłbym tyle czasu na rozmowach o filozofii, jeślibym nie umiał teraz uczynić z mej śmierci arcydzieła mego życia?

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

przy wszystkich swoich przymiotach, mają też wady. . .

Z drugiej strony Robert winien wiedzieć, że romanse, przy wszystkich swoich przymiotach, mają też wady. Podobnie jak medycyna naucza też o truciznach, metafizyka mąci niestosownymi subtelnościami dogmaty religijne, etyka zaleca hojność (która nie wszystkim przypada do smaku), astrologia sprawuje pieczę nad zabobonem, optyka zwodzi, muzyka skłania do miłostek, geometria zachęca do niesprawiedliwego podziału posiadłości, matematyka do skąpstwa - tak Sztuka Romansu, uprzedzając wprawdzie, że dostarcza nam złudzeń, otwiera bramę w Pałacu Absurdu, a jeśli tę bramę lekkomyślnie przekroczymy, zamyka się ona za naszymi plecami.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

dolor. . .

(...)dolor non color, liczy się ból, a nie kolor.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

swoją odzyskaną samotność. . .

Kiedy Robert tak rozmyślał, wtorkowe słońce świeciło mu już w plecy, a chwila śmierci ojca Kacpra Wanderdrossela oddalała się coraz bardziej. Zmierzch za ciemną zielenią Wyspy i styksowym morzem nadawał niebu barwę oczu człowieka chorego na żółtaczkę. Robert uznał, że przyroda zasmuca się wraz z nim i, jak zdarza się czasem komuś pozbawionemu na zawsze najdroższej osoby, stopniowo przestawał opłakiwać jej nieszczęście, opłakując swoje i swoją odzyskaną samotność.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

fovebat aquas. . .

W tym momencie nad otchłanią była jeszcze ciemność, a spiritus Dei fovebat aquas, lecz nie mogło chodzić o wody, które my znamy, te bowiem podzielił Bóg drugiego dnia, oddzielając wody ponad firmamentem (z którego nadal padają nam na głowy deszcze) od wód poniżej firmamentu, to jest rzek i mórz.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

13 sierpnia 2014

lepiej niż pieniądze. . .

Wyznaczymy mu pensję, nic bowiem lepiej niż pieniądze nie podtrzymuje dobrych skłonności.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

nad sztuką umierania. . .

- Bynajmniej. Nie mówię ci, byś gotował się do przyszłego życia, lecz byś dobrze użył tego, które ci dano, i kiedy przyjdzie ta jedyna śmierć, z jaką będziesz miał do czynienia, umiał godnie ją przyjąć. Trzeba przedtem medytować, i to wielekroć, nad sztuką umierania, by w stosownej chwili zrobić to dobrze.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

pcha ich do najzuchwalszych czynów. . .

   Robert odkrył, że ma charakter melancholiczny, i zwierzył się z tego Saint-Savinowi.
   - Raduj się - odparł przyjaciel - bo melancholia nie jest osadem krwi, lecz jej kwiatem, i rodzi bohaterów, ponieważ pcha ich do najzuchwalszych czynów, jako że jest bliska szaleństwu.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

12 sierpnia 2014

liryki lozańskie. . .

Krzyż bez ramion
miłość bez wiary

poeta

nad wodą wielką
martwą czystą
czeka na przyjście
szarlatana

poezja
jak otwarta rana
ostatnie krwi płynienie

znieruchomiały
obraz świata

                      Tadeusz Różewicz (z tomu Twarz Trzecia, 1968)
   
   
   

szlachcic chętnie układa listy. . .

- Kiedy zawodzi natura, można uciec się do sztuki. Podyktuję ci. Szlachcic chętnie układa listy do damy, której nigdy nie widział, a mnie wena nie zawodzi. Nie kocham, ale umiem rozprawiać o miłości lepiej niż ty, któremu miłość odejmuje mowę.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

proste machiny nie kochają. . .

- Nie, proste machiny nie kochają. Co robią koła wozu na pochyłej drodze? Obracają się ku dołowi. Machina to ciężar, a ciężar ciąży i jest zależny od ślepej potrzeby, która zmusza go do opadania. Tak samo zwierzę: ciąży ku spółkowaniu i nie znajdzie ukojenia, póki nie spełni swej potrzeby.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

dysymulacja. . .

   - Widzisz, drogi panie Robercie, pan de Salazar nie twierdzi zgoła, że człowiek mądry winien symulować. Sugeruje raczej, jeśli dobrze go zrozumiałem, że trzeba nauczyć się dysymulować. Symuluje się coś, czego nie ma, a dysymuluje coś, co jest. Jeżeli przechwalasz się czymś, czego nie dokonałeś, symulujesz. Jeśli unikasz, tak jednak, by nikt tego nie zauważył, wyjawienia tego, coś uczynił, wówczas dysymulujesz. Dysymulowanie cnót to cnota nad cnotami. Pan de Salazar poucza cię, jak być cnotliwym w sposób roztropny, zgodny z nakazami ostrożności. Kiedy pierwszy człowiek otworzył oczy i poznał, że jest nagi, postarał ukryć się przed oczyma Stwórcy, a stąd wniosek, że skwapliwość do dysymulowania zrodziła się prawie jednocześnie ze światem. Dysymulacja jest rozpinaniem zasłony uczciwych mroków, to zaś nie formuje fałszu, lecz tylko daje chwilę wytchnienia prawdzie. Róża zda się nam piękna, albowiem przy pierwszym naszym spojrzeniu ukrywa swą nietrwałość, a choć o urodzie śmiertelnej zwykło się mówić, że jest czymś więcej niż tylko rzeczą ziemską, niczym innym jest jak trupem osłoniętym maską młodości. Na tym świecie nie zawsze trzeba odkrywać serce, a najważniejsze dla nas prawdy wyrażane są tylko w połowie. Dysymulacja nie jest oszustwem. To umiejętność, która polega na tym, by nie pokazywać bliźniemu rzeczy takimi, jakimi są. A nie jest łatwo tę umiejętność nabyć. Aby w niej celować, musimy osiągnąć to, że inni nie dostrzegą, jak dalece w niej celujemy. Gdyby ktoś zyskał sławę dzięki biegłości, z jaką potrafi przybierać maski niby aktor, wszyscy dowiedzieliby się, że nie jest tym, za kogo się podaje. O niegdysiejszych i dzisiejszych dysymulantach doskonałych nikt nic nie wie.
   - I zauważ - dodał pan de Salazar - że zachęcając cię do dysymulowania, nie zachęcamy zgoła, byś był niemy jak głupiec. Przeciwnie. Musisz nauczyć się przemawiać roztropnie, by w ten sposób osiągnąć to, czego nie możesz osiągnąć przemawiając otwarcie, poruszać się w świecie, który ceni pozór, wykorzystywać wszystkie sztuczki wymowy, tkać ze słów jedwab. Strzały zagłębiają się w ciało, słowa zaś mogą przeniknąć w głąb duszy. Niechaj będzie w tobie naturą to, co w urządzeniu ojca Emanuela jest sztuczką mechaniczną.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

różańce ze sprośnymi medalikami. . .

Pewnego razu, wraz z trzema druhami, rozdałem damom różańce ze sprośnymi medalikami. Gdybyście wiedzieli, jakie pobożne stały się od tego czasu!

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

w odróżnieniu od zwierząt wiemy, że czeka nas śmierć. . .

   - Psy i ptaki rzeczne nie robią tyle hałasu, ile my wywrzaskując De profundis. Czemu tylu poległych i tyle mszy za wskrzeszenie umarłych? - Opróżnił jednym haustem kielich, podniósł palec, jakby chciał przypomnieć Robertowi, że należy prowadzić życie prawe, a także pamiętać o świętych tajemnicach naszej świętej religii. - Panie, bądź człowiekiem dumnym; dzisiaj o włos uniknąłeś pięknej śmierci i równie beztrosko zachowuj się w przyszłości, wiedz bowiem, iż dusza umiera wraz z ciałem. Zakosztujesz więc żywota, a później umrzesz. Jesteśmy zwierzętami pośród zwierząt, jedni i drudzy jesteśmy synami materii, tyle że zostaliśmy gorzej uzbrojeni. Ponieważ jednak w odróżnieniu od zwierząt wiemy, że czeka nas śmierć, przygotowujemy się na tę chwilę, korzystając z życia, które otrzymaliśmy od przypadku i przez przypadek. Mądrość nakazuje nam spędzać dni na piciu i miłych pogawędkach, jak przystało szlachcicom, którzy gardzą duszami nikczemnymi. Koledzy, życie ma nam dług do spłacenia! (...) Poganie byli od nas mądrzejsi. Też mieli trzech bogów, ale matka, Kybele, nie utrzymywała, że pozostała dziewicą, choć wydała ich na świat.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

11 sierpnia 2014

widocznie czuł feblika. . .

W grudniu roku 1629 Francuzi znowu przekroczyli Alpy. Karol Emanuel zgodnie z paktami powinien był ich przepuścić, pragnąc jednak najwyraźniej dać dowód lojalności, przypomniał swoje pretensje do Monferratu i zażądał szczęściu tysięcy francuskich żołnierzy do oblężenia Genui, do której widocznie czuł feblika.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

tres bien fait, mon cher ami. . .

Pozzo nie od razu strzelił. Najpierw powiedział: „Przepraszam za pistolet, ale skoro ty, panie, jesteś w pancerzu, mam prawo..." Nacisnął spust i wypalił tamtemu prosto w usta.
(...) 
Na prawym brzegu powitano ich owacją. Toiras powiedział: - Tres bien fait, mon cher ami [Świetnie zrobione mój przyjacielu](...)

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

uśmiech fortuny zwiastuje. . .

A jednak te odkrycia, które mówiły wszak, że nie umrze tu z głodu, wzmogły tylko jego niepokój - jak to się zdarza duszom melancholijnym, którym każdy uśmiech fortuny zwiastuje zgubne konsekwencje.

Umberto Eco (fragment powieści Wyspa Dnia Poprzedniego, 1994)
   
    
   

moja pochylona głowa wyłania się zza brzegu fotografii jakby jakiś cień nad radością. . .

I zapewne też chodziło mu przede wszystkim o Pawła, bo moja pochylona głowa wyłania się zza brzegu fotografii jakby jakiś cień nad radością Pawła, a nawet ma się wrażenie, że tę radość, którą płoną jego rozwarte, uniesione ku mnie oczy, zakłóca. Ta radość niczym słońce rozświetla fotografię.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

nic się nie śni za darmo. . .

- Nikomu nic się nie śni za darmo. Na sny trzeba życiem zarobić, i to nieraz gorzko. Och, jak gorzko. Nie przyśni się ból, gdy na jawie nie boli. Nie przyśni się też miłość, jeśli na jawie się nie kocha.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

a pamiętasz. . .

A pamiętasz? Ta pamięć rozsadzała go, szalała w nim. Miało się wrażenie, że cały czas walczy tą pamięcią o jedność tego płowego, drobnego, chudego jak patyczek Kozy i tłustego, łysego dyrektora Zamku. Ty, a pamiętasz? Miałem ochotę mu powiedzieć, przestań Koza, jeśli nie chcesz na siebie, spójrz na mnie, czy nie zdaje ci się, że nasza pamięć drwi z nas? Wobec tej jego pamięci czułem się zwykle bezradny, żeby nie powiedzieć, zawstydzony, a może i upokorzony. Toteż najchętniej wyrzekłbym się wszelkiej pamięci. Odczuwałem tę pamięć nieomal jak winę.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

a towarzystwo dużo w życiu znaczy. . .

Zaradziły, jak zwykle, panny Ponckie. Co prawda nie chciała im matka mówić o tym krawacie, zwłaszcza że wcisnęły jej przedtem omal siłą pożyczkę na garnitur i buty dla mnie, gdy się nieopatrznie im pożaliła, że szykuje się w szkole zabawa, lecz nie pójdę, bo nie mam w czym, a chciałaby, żebym poszedł, nie mam żadnego towarzystwa, w książkach tylko siedzę, a towarzystwo dużo w życiu znaczy.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

nigdy nie uciekałem przed deszczem. . .

Zresztą nigdy nie uciekałem przed deszczem, czy nieledwie siąpił wilgotną szarością, czy kropił jakby z polewaczki, czy walił strumieniami. Największy mnie złapał, a szedłem, jakby na niebie świeciło słońce i nawet strzępek chmury tego nieba nie mącił. Wystawiałem twarz, bo lubiłem, gdy padało mi na czoło, oczy, nos, policzki, brodę, gdy nasiąkając Caluteńki tym deszczem, od włosów poprzez ubranie aż do nóg, czułem jakby to przeze mnie padał od nieba do ziemi. Bałem się jedynie piorunów. Lecz w samym deszczu mogłem iść i iść.
 (...) 
A najbardziej lubiłem wyjść na wzgórze, gdy padało, i stamtąd patrzeć, jak pada na tę rozległą w dole równinę. Pod pozorem, że muszę do wygódki, na co matka nie miała innego sposobu, jak się zdziwić jedynie, że akurat w taki deszcz mi się zachciało, wymykałem się z domu i pędem wspinałem się po schodach na wzgórze.
(...) 
Deszcz ze wzgórza, nad tą rozciągającą się w dole równiną, był zupełnie inny niż z okna, gdy się przez szybę patrzyło czy kiedy się w bramie stało mając ten deszcz tuż przed sobą, czy na ulicy, gdy się szło w deszczu, czy na łąkach, gdyśmy paśli z chłopakami krowy. Na łąkach miało się wrażenie, że deszcz nas przygniata, że znajdujemy się pod ogromną, mokrą kopułą. Czasem tylko Fredek kazał nam się rozbierać do naga, że krowy też nago chodzą i nic im, nie kichają, nie smarkają i żadna jeszcze się nie przeziębiła.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

10 sierpnia 2014

batem wciąż to swoje serce. . .

Ale sam nie chciał inną drogą, tylko zawsze tymi schodami, jak wszyscy.
(...) 
 A serce, panie, koń i to ono ciągnie człowieka. To ile to się napompuje, żeby pod takie schody wyciągnąć. Po równym i to nałożysz koniowi pełną furę węgla, worków, skrzynek z piwem, a szybciej nie pociągnie, tylko noga za nogą, choćbyś go batem, nie pociągnie. A człowiek jakby batem wciąż to swoje serce. Szczęście, że niewiele miał ciała na sobie. Choć wziąć i buty, i ubranie, płaszcz, kapelusz, to wszystko zawsze trochę waży i wszystko na to jedno serce. A ono nie większe niż pięść. To choćby ktoś był ćwierć siebie, to i tak za duży na to serce. Po równym jeszcze jakoś, ale nie pod takie schody.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

trudniejsze od cierpienia. . .

- Widać zrozumienie jest trudniejsze od cierpienia. Kto wie, może to najwyższy stan cierpienia.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

bóg musiał umrzeć. . .

- Głos mu nagle opadł do ledwo słyszalnego szeptu: - Cała dotkliwość naszego istnienia wszystko to materia piękna. Dlatego i Bóg musiał umrzeć. Niestety, nie zachował się do naszych czasów żaden ślad zachwytu dla księżniczki Adelajdy. Ale może to i lepiej. Była nieledwie chwilą cierpienia w wieczności, a wieczność cierpienia nam po sobie zostawiła.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

07 sierpnia 2014

im człowiek dłużej żyje, tym mniej ludzi zna. . .

   - O, pan profesor. Powitać, powitać. Jak tam zdrowie pana profesora? Coś dawno pana profesora nie było na mieście.
(...)
   Nie wydawał się jednak szczęśliwy, że go wszyscy tu znają, wszyscy mu się kłaniają, a nawet jakby był udręczony tym nieustannym obowiązkiem pamięci, o którą dopominały się wszystkie napotkane twarze, wszystkie te dzień dobry, panie profesorze, jak zdrowie, panie profesorze, nie biorące pod uwagę, że przecież coraz więcej ich, że za dużo ich jak na jedną ludzką pamięć, choćby i nauczyciela, bo kto wie, czy na pamięć Boga nie byłoby za dużo.
   - Im człowiek dłużej żyje, tym mniej ludzi zna - wyrzucał sobie nieraz, zwłaszcza gdy mu się kobieta pierwsza ukłoniła. - Niby twarz znajoma - dodawał po chwili namysłu - a nie poznałem, no, widzisz. Gdyby to mężczyzna, niech tam, wszyscy mężczyźni są jak krople wody z tego samego wiadra. Lecz kobiety powinno się każdą osobno pamiętać.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

tego, co ty widzisz, nikt inny nie widzi. . .

   - Tylko nie idź za szybko - upominał mnie, mogłoby się wydawać, że ze względu na swoją starość, lecz zaraz wyjaśniał: - Drugi raz już nie zrobisz tego samego kroku.
   A każdy spacer zaczynał od tego, że po parunastu krokach od wyjścia z domu przystawał i kazał mi się rozejrzeć dookoła, po czym pytał:
   - I co widzisz? No, tak wokół siebie co widzisz? Rozglądnij się dobrze.
   Więc rozglądając się wymieniałem mu, co widzę, budynki, drzewa, płoty, ludzi, gołębie na dachu, chmury na niebie, ale nigdy nie przytaknął mi na potwierdzenie, tylko dalej pytał:
   - A co jeszcze?
(...)
   - Pan mi powie, co tam jeszcze było, a czego nie widziałem.
   - Nie wiem - odparł ku mojemu zdumieniu. Nauczyciel, pomyślałem, i nie wie. Coś kręci.
(...) 
   - Widzisz - powiedział, kiedyśmy już odeszli od tamtego miejsca - tego, co ty widzisz, nikt inny nie widzi. Choćby widział dużo więcej.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

żądającą ofiary od mojej pamięci. . .

   - Ano, widzisz, i tak żyję i nie żyję. Ale znajdę go, znajdę. Powiem ci, że to mnie jeszcze tylko trzyma. Cierpliwszy teraz się zrobiłem. Więcej szukam rozumem.
   Z konieczności więc musiałem go słuchać dalej, tonąc w tych samych wciąż słowach, wciąż spychany w tę jego gorejącą pamięć Kruczka i żądającą ofiary od mojej pamięci, jakby nie mogło się nigdy skończyć, co się raz zaczęło, nabywając już na zawsze praw do obecności, jakby niezapominanie było przestrzenią sumienia, a umieranie tylko przechodzeniem z czasu w przestrzeń.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

świat już nie ten, że cieszył się z samego stworzenia. . .

Z pięknem jako ideą wszechbytu. Jako jedyną racją, dla której Bóg stworzył świat. Z tym, że jego konwencja już się przeżyła. Najpospolitszy nawet gust musi się dzisiaj tym brzydzić. Bo i świat już nie ten, że cieszył się z samego stworzenia. Dzisiaj miliony, miliardy, a nie chce się to zmieścić już w żadnej idei. Pozostało piękno, jeszcze tylko w pięknie możliwe jest istnienie. Choćby to piękno miało być rozpaczą.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

świat choć na jedną niedzielę odsłonić. . .

A kiedy zboża dojrzewają, to gdzie jaki łan, wydeptana ścieżka do środka prowadzi, to po co? A najwięcej w niedzielę. Żeby tak ten świat choć na jedną niedzielę odsłonić, chałupy, stodoły, chlewy, sady, krzaki, to dopiero byśta zobaczyli, jak się wszystko rucha, kłębi, załazi na siebie. Wężowisko. Ale ćwierci tego Bóg nie widzi, bo wszystko zasłonięte, a na spowiedziach kapią mu, co łaska, pół przez pół, i dalej się puszczają.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

czuwa i wszystko rozumie, niczemu się nie dziwi. . .

Dla mnie był Kruczek światłem w ciemnościach. Odnosiłem wrażenie, że to on mnie prowadzi przez te wszystkie manowce, że na jedno mi przyzwala, przed innym ostrzega, stoi murem za mną, czuwa i wszystko rozumie, niczemu się nie dziwi, a jeszcze wierny jest, jak to pies. Nade wszystko jednak stał się pierwszym powiernikiem moich dziecięcych tajemnic. Nigdy bym tego nikomu nie powiedział, ni chłopakom, ni ojcu, ni matce, ni księdzu na spowiedzi, co mówiłem nieraz Kruczkowi. Jeśli przy tym zważyć, że istotą każdej tajemnicy jest poczucie winy, to spełniał także Kruczek rolę współwinnego moich zwierzeń. Może to nawet dzięki Kruczkowi odkryłem, że można się komuś zwierzyć. Zresztą wymuszał te zwierzenia na mnie. Gdy domyślił się, że coś mnie trapi, siadał przy mnie i strzygł uszami, merdał ogonem, jakby mnie zachęcał, mów.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

a nim zdechnie, ile to się, mój boże, naskamle, nawyje. . .

- Matko Święta, trzeba coś zrobić - nie dawała za wygraną, gdy już wszystkich ogarniała bezradność, co by taki chart mógł zjeść. - Zdechnie przecież, jak nie będzie jadł. Mało wojny, patrzeć jeszcze, jak pies zdycha. A nim zdechnie, ile to się, mój Boże, naskamle, nawyje. Stefan, zrób coś, pomyśl.

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

06 sierpnia 2014

boże słowo zamienili na ludzkie, a wciąż mówią, że bóg. . .

   Posiadali z daleka od siebie, wujek Władek przy stole, dziadek na ławie pod oknem. I gdy wydawało się, że już tylko czekają, kiedy się wreszcie ten kogut ugotuje, znów zaczynają o tym kazaniu księdza. Dziadek, że, o, mądre, wujek Władek, że wcale nie takie mądre. Dziadek, że to dzięki księdzu jeszcze Boże słowo chociaż w niedzielę się usłyszy. Wujek Władek, że Bóg co miał powiedzieć, to powiedział i umarł, a księża od siebie gadają. Gdzie by Bóg chciał księdzem mówić, ojciec, jeszcze takim, co nie wie już, ile brać za pogrzeb, za ślub, za chrzciny, za co łaska po kolędzie? A Bóg Łazarza wskrzesił i wziął co? Zamienił wodę na wino, gdy nie mieli co pić, i wziął co? Boże słowo zamienili na ludzkie, a wciąż mówią, że Bóg. A Bóg chce człowiekowi coś powiedzieć, to mu sam powie, czy w myślach, czy na polu, czy nawet po pijaku, nie pij, o, idź do żony, dzieci. A dziadek wszystko to kwituje warczeniem, ty zarazo, ty zarazo. A w końcu trzepie się w kolano, ty antychryście!
   I wujek milknie, bo z dziadkiem nie ma żartów, kiedy trzepie się w kolano. Zapada cisza jak sprężyna napięta, ani wyjść, ani zostać w takiej ciszy(...)

Wiesław Myśliwski (fragment powieści Widnokrąg, 1996)
   
   
   

03 sierpnia 2014

ballada o wisielcach. . .

I
Kołyszemy się, kołyszemy,
wmurowani w pejzaż szubienic.
Wieje śmiercią znużoną. Jak kruk
krąży niebo drapieżnie i cicho
dzwoni wiatr u ostrogi nóg!
Nocy inna, nie przyjdziesz, nie przychodź,
Tylko dni obdrapany mur
kończy ziemię wyrwaną krokom.
Zaciśnięty wilgocią sznur -
żalu lament skowyczy nad drogą.
Jak upiory żerujemy na snach,
jak upiory wypijamy życie.
Nocą księżyc podchodził jak znak
i jak oko wisielca z chmur wyciekł.
Kołyszemy się, kołyszemy,
wmurowani w pejzaż szubienic,
pośród zdarzeń, zygzaków i gwiazd,
z długich rąk wyrzucamy cienie -
pętle palców na martwy sen miast.
Wmurowani w pejzaż szubienic. 
II
Ci sami
w schodów dysonans wchodzimy co wieczór.
do tych samych mieszkań, gdzie martwa żarówka ćmi.
budzimy się jesienią, zawsze jesienią,
oczy zawsze - w czarny wyrok drzwi.
Potem w długie ulice, od mgły
gęstniejące w realny opór.
W nasze głowy - drzewa jesienne,
słońce spada zachodem jak tupór.
Potem dalej, potem dalej, potem dalej,
w noc bezgwiezdną, w puste ręce łapać oddech,
w korowody zaplątanych alej,
w gwiazdy czarne i jak niebo - chłodne.
Potem dalej, potem dalej, potem dalej,
zawikłani w wodorosty zjaw i cieni,
obudzimy się kołysząc, znów kołysząc,
wmurowani w pejzaż szubienic.
IX m. 1940 r

                                       Krzysztof Kamil Baczyński
   
   
   
  

01 sierpnia 2014

podróż. . .

Idź
albo jedź niczego z sobą nie biorąc
do miasta
gdzie nikogo nie znasz
i zostań tam przez trzy dni
Kiedy poczujesz głód
poproś o chleb
kiedy poczujesz pragnienie
poproś o wodę
Śpij gdzie się da
i codziennie pytaj
dziewięciu osób o człowieka
o twoim nazwisku
i twoich kolejach życiowych

                                        Jiří Kolář
   
   
    

śpiew wina. . .

Wysączmy trzykroć czary na cześć twą, wieczorze, —
Bowiem wszelaki smutek lepszy jest od nudy.
Już noc roztacza skrzydła szeroko na morze,
Na morze barwy rzezi, łun i szałów złudy,

Wysączmy trzykroć czarę na śmierć Bachusową,
I wieków, które ponoć gdzieś żyły, niestety!
Widzieliśmy, jak płynął przez noc księżycową
Stary brzuch boga winnic w zgniłych falach Lety.

Wysączmy trzykroć czarę za serca, otrute
Wiekiem ohydnym ponad wszystkie! Zrośmy szałem
Życie drogim a nudnym morałem okute,
A które, dzięki winu do cna przepomniałem.

Wysączmy krew serc naszych w szpad trzykrotnym ruchu,
I niechaj noc na ciała dostojnie nam legnie,
I niechaj się serc wino ze krwią winnic zbiegnie,
Bowiem się wstyd żywota zbyt nam rozrósł w duchu.

                                                                         Oskar Miłosz