22 lipca 2022

nie ma żadnego ostatniego tchnienia. ani żadnej duszy. . .

30

Śmierć polskiej księżniczki, krok po kroku.

    Sprawy rozgrywają się we właściwym sobie porządku. Trudno to docenić, gdy patrzy się na nie ze sceny, na której się dzieją. Tu nic nie widać, zbyt wiele jest planów, które zasłaniają się nawzajem i sprawiają wrażenie chaosu. W zamieszaniu przepada fakt, że Gitla Gertruda Ascherbach umiera tego samego dnia co Pan. W ten sposób dopełnia się proces rozpoczęty gdzieś na Podolu, mroźną zimą, wtedy gdy jej wielka, burzliwa miłość, której owocem jest Samuel, miała swoje niesprawiedliwie krótkie trwanie, które można uznać za mgnienie oka wśród wydarzeń na tej płaskiej scenie. 

    Lecz ten porządek widzi Jenta, której ciało powoli zmienia się w kryształ w korolewskiej jaskini. Wejście do niej zarosło już prawie zupełnie czarnym bzem, bujne baldachy pełne przejrzałych dawno jagód opadły już na ziemię, a te, które ostały się ptakom, zamarzły; Jenta widzi śmierć Jakuba — nie zatrzymuje się przy niej, bo pociąga ją inna, w Wiedniu. 


Aszer, Rudolf Ascherbach, siedzi przy swojej żonie Gertrudzie, Gitli, od kiedy zasłabła. Już dwa, trzy miesiące temu zrozumiał wszystko, gdy obejrzał guz na jej piersi, jest w końcu lekarzem; zdaje mu się, że rozumiał to nawet wtedy, gdy Gitla jeszcze chodziła i w dziwnej nerwowości próbowała zarządzać domem. Piekliła się na przykład o cebulę na zimę, którą zamówili w grubych lnianych workach — że jest zgniła w środku i nie przetrzyma do wiosny. Ze praczka niszczy mankiety i że lód z lodziarni dziwnie pachnie, tak jak pachniało w Busku — stojącą wodą. Nad gazetami pomstowała na głupotę polityków i jej siwa głowa tonęła w dymie tureckiej fajki, którą do końca paliła. 

    Teraz głównie leży na kanapie, nie chce pójść do łóżka. Aszer odmierza jej coraz większe dawki laudanum i obserwuje wszystko dokładnie i uważnie. Obserwacja, chłodna i beznamiętna, niesie mu ulgę i chroni go przed rozpaczą. Na przykład na kilka dni przed śmiercią skóra Gitlirobi się gęsta, sztywna i matowa, inaczej odbija dzienne światło. Wpływa to na rysy twarzy — stają się ostre. Na koniuszku nosa pojawia się podłużne zagłębienie. Aszer widzi je w poniedziałkowy wieczór, w świetle świec, kiedy Gitla, choć bardzo słaba, siada, by porządkować papiery. Wyciąga z szuflad wszystko, co miała, co napisała, wszystkie listy do ojca we Lwowie pisane po hebrajsku, artykuły, rysunki, projekty. Rozdziela to na kupki i wkłada w miękkie papierowe teczki. Co rusz pyta o coś Aszera, ale Aszer nie może się skupić. Zobaczył już tę bruzdę i ogarnął go strach. Ona wie, że umrze, myśli przerażony, wie, że jej choroba jest nieuleczalna i nic się już nie da zrobić. Ale nie spodziewa się śmierci, to zupełnie co innego. Wie to swoim rozumem, potrafi to powiedzieć słowami, napisać, ale w gruncie rzeczy jej ciało, zwierzę, jakim jest, w ogóle w to nie wierzy. 

    W tym sensie śmierci rzeczywiście nie ma, myśli Aszer, nikt jej doświadczenia nie opisał. Zawsze jest cudza. Nie ma się jej co bać, ponieważ boimy się czego innego, niż jest naprawdę. Boimy się jakiejś ś m i e r c i (albo Śmierci), wyimaginowanej, która jest wytworem naszego umysłu, splątaniem myśli, opowieści, rytuałów. Jest zakontraktowanym smutkiem, uzgodnioną cezurą, która wprowadza w ludzkie życie porządek. 

    Więc gdy Aszer widzi bruzdę na jej nosie i ten dziwny kolor skóry, wie, że to już czas. We wtorek rano Gitla prosi, żeby pomógł jej się ubrać, właśnie jego prosi, nie Sofii, która u nich służy. Aszer sznuruje jej suknię. Gitla siada do stołu, ale nie je, potem wraca do łóżka i Aszer jej tę suknię zdejmuje. Wyciąga troki z haftek z trudem, jego dłonie są bowiem zgrubiałe i niepewne. Ma wrażenie, jakby odpakowywał cenny, kruchy Przedmiot — coś jak chińską wazę, jak delikatny kryształowy kielich, jak figurkę z porcelany — by odłożyć ów przedmiot na swoje miejsce; więcej nie będzie się go już używać. Gitla, cierpliwie to znosząc, doprasza się słabym głosem o krótki list do Samuela. Każe sobie podać papier, ale niema siły pisać, więc tylko dyktuje kilka słów, potem, po laudanum, zapada w drzemkę, nie reaguje, kiedy Aszer przerywa pisanie. Pozwala się karmić (ale tylko Aszerowi) zupą, rosołem, ale właściwie zjada tylko kilka łyżek. Aszer wysadza ją na nocnik, lecz Gitla oddaje tylko kilka kropel moczu i Aszer ma wrażenie, że jej ciało zacięło się, jak mały, skomplikowany mechanizm. Tak trwa do wieczora. W nocy Gitla się budzi, pyta go o różne rzeczy, na przykład czy zapłacony rachunek u księgarza, i napomina, żeby kwiaty na zimę schować z parapetu. Prosi, żeby odebrać materiały od krawcowej, nie będzie z nich już sukien. Dziewczętom się na pewno nie spodobają, to modnisie, a materiały dobrej jakości. Może dać je Sofii, Sofia się ucieszy. Potem wracają wspomnienia i Gitla opowiada o tej zimie, kiedy przyszła pod drzwi Aszera we Lwowie, o sannach, śniegu i orszaku Mesjasza. 

    W środę z rana sprawia wrażenie, jakby czuła się lepiej, ale koło południa jej wzrok staje się szklisty. Patrzy w jakiś odległy punkt, jakby poza ściany tego wiedeńskiego mieszkania, gdzieś w powietrze, wysoko nad domami. Ręce ma niespokojne, błądzą po pościeli, palce tworzą fałdki w adamaszku kołdry, a potem je starannie rozprostowują.

    — Popraw mi poduszkę — mówi do Adelajdy, jej przyjaciółki, którą już Aszer zawiadomił i która przybiegła tu z drugiego końca miasta. Ale poprawianie nie na długo starcza, widać, że nie jest jej wygodnie. Rudolf Ascherbach wzywa córki, ale nie wiadomo, kiedy przyjadą. Jedna mieszka w Weimarze, a druga we Wrocławiu. 

    Głos Gitli spowolnił i stracił całą melodyjność, ton zrobił się jednostajny, metaliczny, nieprzyjemny, rejestruje Ascherbach. Trudno ją zrozumieć. A pyta kilka razy, jaki to dzień tygodnia. Środa. Środa. Środa. Aszer odpowiada gestem na jej proste pytanie:

    — Umieram?

    Kiwa głową bezgłośnie, ale zaraz się poprawia i mówi ochrypłym głosem: 

    —Tak. 

    I ona, jak to Gitla, upewniona, spina się w sobie i powiedziałby ktoś, że bierze we własne ręce całe to umieranie, ten problematyczny i nieodwracalny proces, niczym kolejne zadanie do wykonania. Kiedy Aszer patrzy na jej wychudzone, wynędzniałe od choroby drobniutkie ciało, napływają mu łzy do oczu, a to jest pierwszy raz, kiedy płacze, odkąd pamięta, może nawet od tego dnia, gdy w ich domu odpoczywała polska hrabianka i kiedy wszyscy próbowali szmatami zebrać rozlaną wódkę z rozbitych beczek. 

    W nocy czuwają nad nią Adelajda i pani Bachman, sąsiadka z dołu. Aszer pyta żonę: 

    — Czy chcesz księdza? 

    Po chwili wahania dodaje: 

    — Rabina? 

    Patrzy na niego zdziwiona, może nie rozumie. Musiał ją zapytać. Ale nie będzie żadnego księdza ani żadnego rabina. Gitla by się śmiertelnie obraziła, gdyby jej to zrobił. W czwartek o świcie zaczyna się agonia i kobiety budzą Aszera, który zdrzemnął się z głową na biurku. Zapalają świece wokół łóżka. Adelajda zaczyna się modlić, ale cicho, jakby mówiła sama do siebie. Aszer widzi, że paznokcie Gitli zbielały, a potem nieodwracalnie sinieją, a gdy bierze ją za rękę, jest zupełnie zimna. Oddech Gitli staje się świszczący i utrudniony, każdy wymaga wysiłku; po godzinie zmienia się w rzężenie. Ciężko tego słuchać, dlatego i Adelajda, i pani Bachman zaczynają płakać. Ale ten oddech słabnie — a może to uszy się do niego przyzwyczaiły? Gitla robi się spokojniejsza i odpływa. Aszer jest świadkiem tego momentu — to się dzieje na długo przedtem, nim zatrzyma się serce i ustanie oddychanie, Gitla się dokądś wymyka, nie ma jej już w tym świszczącym ciele, poszła, zniknęła. Coś ją zajęło, odwróciło jej uwagę. Nawet się nie obejrzała.    

    W czwartek o trzynastej dwadzieścia serce Gitli przestaje bić. Gitla bierze ostatni haust powietrza i on w niej zostaje. Wypełnia jej piersi. 

    Nie ma więc żadnego ostatniego tchnienia, myśli z rosnącą złością Aszer, żadna dusza nie wymyka się z ciała, wręcz przeciwnie, to ciało ściąga ducha do siebie, żeby go zanieść do grobu. Tyle razy to widział, ale dopiero teraz w pełni zrozumiał. Właśnie tak. Nie ma żadnego ostatniego tchnienia. Ani żadnej duszy.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

w ten sposób miłosiernie zbawia nas od życia. . .

    — Bracie Piotrze — mówi do niego Czerniawski, ale Nachman nie reaguje.

    — Bracie Piotrze, on odszedł.

Zapada dłuższe milczenie i Czerniawski rozumie, że powinien zostawić staruszka samego.

    — Śmierć nie jest zła — mówi nagle Jakubowski, nie odwracając się.

I właściwie nie ma się co oszukiwać, należy do Dobrego Boga, który w ten sposób miłosiernie zbawia nas od życia.

    — Bracie, zejdziesz?

    — Nie ma takiej potrzeby.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

po koncercie, na który ledwie go było stać, że jest coś, co może przynieść pełnię szczęścia, i można o tym nie wiedzieć, żyjąc w ciągłym braku. . .

    Jeździ za to do Wiednia, włóczy się po ulicach i w tej niezręcznej sytuacji znajduje pociechę w koncertach, o co w Wiedniu nie jest trudno wszędzie tu grają. Wzruszył się, słuchając pewnego Haydna, tak wydawała mu się bliska i piękna ta muzyka. Popłakał się dyskretnie, zwilgotniały mu oczy i udało mu się przełknąć te łzy, popłynęły do środka i tam obmywały mu serce. Gdy orkiestra skończyła grać i rozległy się oklaski, poczuł, że nie zniesie jej braku, że musi ją mieć bez przerwy. Świat stał się bez niej pusty. Bo oto dowiedział się po koncercie, na który ledwie go było stać, że jest coś, co może przynieść pełnię szczęścia, i można o tym nie wiedzieć, żyjąc w ciągłym braku. Miał kupić siostrom prezenty — prosiły o koronki i obszywane jedwabiem guziki, o kapelusze i wstążki, ale Franciszek przywiezie im nuty.

    Nie udało mu się dostać na koncert tego młodego Mozarta, ale znalazł takie miejsce pod oknami opery, gdzie słyszał tak, jakby był w środku. Miał wrażenie, jakby opera się na niego przewróciła, a na nią jeszcze katedra, i jakby cały Wiedeń spadł mu na głowę, i go ogłuszył. Ta muzyka była niemożliwa jak Ewa, stała się wielkim niedościgłym marzeniem, którego nie da się ziścić w Warszawie. On jest Warszawą, a ona Wiedniem.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

tam gdzie jest coś jaskrawo oświetlone, pojawia się cień, zaciemnienie. im mocniejsze światło, tym głębszy, intensywniejszy cień. no tak, to niepokojące, milkną. . .

     Ascherbachowie, zgodnie ze swym cotygodniowym rytuałem, siedząc w niedzielne popołudnie w kawiarni, postanawiają włączyć się w dyskusję toczącą się od pewnego czasu na łamach pisma „Berlinische Monatsschrift",które regularnie czytują. To Gertrudzie przychodzi do głowy pomysł, że by tego spróbowali, i sama wyrywa się do pisania, lecz Ascherbach uważa, że ona ma zły styl, zbyt ozdobny, więc zaczyna ją poprawiać i w ten sposób zaczynają pisać oboje. W dyskusji chodzi o to, żeby zdefiniować to modne, coraz bardziej przenikające i do rozmów pojęcie „oświecenie". Wszyscy używają sobie na nim jak mogą, ale każdy rozumie je nieco inaczej. Rzecz zapoczątkował niejaki Johann Friedrich Zôllner, który w jednym ze swoich artykułów, broniąc instytucji małżeństwa kościelnego, nawiązał do tego pojęcia i nawet nie w tekście głównym, a w przypisie rzucił pytanie: „Wasist Aufklärung ?”. Niespodziewanie wywołało ono odzew wśród czytelników, i to tych o znanych nazwiskach. Jako pierwszy odpowiedział na nie Moses Mendelssohn, a z czasem artykuł na temat oświecenia opublikował w piśmie słynny filozof z Królewca, Immanuel Kant. 

    Ascherbachów pociąga swoiste wyzwanie — wyszlifować słowo tak, żeby można było przez nie wyraźnie widzieć. Gertruda, która zawsze paliw kawiarni fajkę, przez co wzbudza pewne poruszenie wśród statecznych mieszczan wiedeńskich, sporządza pierwsze notatki. Zgadzają się tylko w tym, że rozum jest najważniejszy. Przez cały jeden wieczór bawią się metaforą światła rozumu, które oświetla wszystko po równi i beznamiętnie. Gertruda zauważa zaraz inteligentnie, że tam gdzie jest coś jaskrawo oświetlone, pojawia się cień, zaciemnienie. Im mocniejsze światło, tym głębszy, intensywniejszy cień. No tak, to niepokojące, milkną. 

    I jeszcze skoro człowiek powinien posługiwać się tym, co ma najcenniejszego, czyli rozumem, to przestają być ważne kolor skóry, rodzina, z jakiej się pochodzi, czy religia, jaką się wyznaje, czy nawet płeć. 

    Ascherbach dodaje, cytując Mendelssohna, którego ostatnio namiętnie czyta (na stole leży Phâdon Oder iiber die Unsterblichkeit der Seele — „Fedon, czyli nieśmiertelność duszy”, tytuł jest wydrukowany czerwoną czcionką),że Aufklärung dla kultury jest tym samym, czym teoria dla praktyki. Oświecenie ma więcej wspólnego z nauką, z abstrakcją, kultura zaś jest doskonaleniem kontaktów międzyludzkich za pomocą słowa, literatury, obrazu, sztuk pięknych. Zgadzają się ze sobą. Kiedy Ascherbach czyta Mendelssohna, czuje się po raz pierwszy w życiu zadowolony z tego, że jest Żydem.

[...]


    Nie opowiada Gitli-Gertrudzie o tym spotkaniu. Jednak wieczorem gdy pracują nad tym artykułem do berlińskiej gazety, wraca do niego, jak wizja, pewna noc w Rohatynie, gdy szedł w ciemnościach przez rynek do domu Szorów. Nikle światło gwiazd, które tylko obiecuje inną rzeczywistość, ale nawet nie oświetla ścieżki. Woń gnijących liści, zapach zwierząt w chlewikach. Chłód, który przenika do kości. Obcość i obojętność świata przeciwstawiona wielkiej ufności tych przygiętych do ziemi chałupek, niskich płotów obrośniętych suchymi sznurami powojnika, świateł w oknach, mizernych i niepewnych wszystko mieściło się w tym marnym porządku świata. Tak przynajmniej wtedy widział to Aszer. Dawno tym nie myślał, ale teraz nie może przestać. Więc Gitla, rozczarowana jego rozkojarzeniem, pisze sama, zadymiając przy tym niemiłosiernie cały salon. 

    Tego wieczoru Aszera ogarnia tamta melancholia. Jest rozdrażniony i każe sobie zaparzyć melisy. Nagle wydaje mu się, że oprócz tych wszystkich wzniosłych tez, które drukuje „Berlinische Monatsschrift", poza światłem i rozumem, poza ludzką mocą i wolnością pozostaje coś bardzo istotnego, jakaś kleista, ciemna i ciastowata kraina, w którą wszelkie słowai pojęcia wpadają jak w smołę, tracą kształt i znaczenie. Wzniosłe tyrady z gazety brzmią, jakby je wypowiadał brzuchomówca — niewyraźnie i groteskowo. Zewsząd dochodzi jakby chichot; może kiedyś Aszer pomyślałby że to diabeł, dziś w żadne diabły nie wierzy. Przypomina mu się to, copowiedziała Gitla — cień; coś, co jest dobrze oświetlone, rzuca cień, jest właśnie niepokojące w tym nowym pojęciu. Oświecenie zaczyna się wtedy, gdy człowiek traci wiarę w dobro i porządek świata. Oświecenie jest wyrazem nieufności.

[...]


    Gdy wraca późnym wieczorem ulicami Wiednia, wciąż jeszcze pełnymi hałasu i gwaru, przypomina mu się, jak chodził w Rohatynie do Chai Szor gdy prorokowała, rzucając się po podłodze, prężąc ciało, cala spocona.

    Rohatyn przy Wiedniu wydaje się dzisiaj Aszerowi snem śnionym pod pierzyną, w ciemnej, zadymionej izbie. Żadna z jego pacjentek nie mieszka już we wspólnej izbie, nie nosi na głowie szmate ani nie ubiera się w polski kubrak. Nikt tu nie cierpi na kołtun. Domy są wysokie, potężne, mają grube kamienne ściany, pachną wapnem, świeżym drewnem, z którego Zrobiono schody. Większość tych nowych domów ma kanalizację. Na ulicach płoną gazowe lampy, same ulice zaś są szerokie i przewiewne. Przez czyste szyby w oknach widać niebo i smyczki dymów z kominów.

    A jednak Aszer zobaczył dziś w tej chorej Chaję Szor z Rohatyna. Tamtą młodą kobietę, która teraz musi mieć już sześćdziesiątkę, jeżeli jeszcze żyje. Może ulgę przyniosłoby pani Rudnitzky prorokowanie, sprawne poruszanie się w ciemnościach rozumu, w jego cieniach i mgłach. Może tam też jest dobre miejsce do życia. Może to powinien poradzić jej mężowi: „Panie Rudnitzky, niech pańska żona zacznie prorokować, to jej pomoże”.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

cesarz, jak zwykle zimnokrwisty, zdążył jej jeszcze zwrócić uwagę, że źle upadła. „wasz majestat źle się ułożył”. . .

    Cesarzową pięknie ubrano do trumny, w pianie koronek utonęła jej potężna tusza. Ewa Frank stała wystarczająco blisko, żeby zobaczyć koniuszki jej sinych palców złożonych na piersi. Odtąd codziennie pełna obaw ogląda swoje, bojąc się, że to znak śmierci. Na pogrzebie opowiadano sobie półgłosem, jak to było z tą śmiercią Marii Teresy. Podobno cesarzowa osunęła się na fotel i zaczęła się dusić. Jedna z dworek mówiła dramatycznym szeptem, że młody cesarz, jak zwykle zimnokrwisty, zdążył jej jeszcze zwrócić uwagę, że źle upadła. „Wasz majestat źle się ułożył”, miał rzec. „Wystarczająco dobrze, żeby umrzeć”, odpowiedziała podobno cesarzowa i rzeczywiście umarła.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

mniemanie o sobie samych jest tak wysokie, że ich zupełnie zaślepia i wszędzie wokół widzą tylko siebie. . .

    Tylko przez krótką chwilę widać twarz biskupa — zmienioną, dziwnie szarą. Zaraz idzie szept, że był tam męczony, dlatego tak wygląda. Potem jego postać znika w powozie i powóz rusza po lodzie w stronę Starego Miasta. 

    Od razu po Warszawie roznoszą się plotki, że biskup Sołtyk tam, w Kałudze, w tym mroźnym piekle, postradał zmysły i jasność umysłu wraca mu tylko czasami. Niektórzy, co go znali wcześniej, twierdzą, że już wtedy, gdy go Rosjanie pojmali, nie był zdrów na umyśle. Ci mówią, że istnieją tacy, których mniemanie o sobie samych jest tak wysokie, że ich zupełnie zaślepia i wszędzie wokół widzą tylko siebie. I przekonanie o własnej ważności odbiera im rozsądek i władzę sądzenia. Z pewnością biskup Sołtyk do takich ludzi należy i nieważne, czy zmysły postradał, czy nie.

Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

arkusze papieru czynią poruszenie powietrza może niezauważalne wobec wichrów jesiennych, ale jednak znaczące w skali świata. . .

    Jenta rozumie z tego, że za paszportami kryje się wielki kosmos aparatu państwowego, z jego układami słonecznymi, orbitami, satelitami, z fenomenem komety i z tajemniczą siłą ciążenia, opisaną nie tak dawno przez Newtona. Jest to równocześnie system czujny i baczny, który wspierają setki i tysiące biurek urzędniczych i stosy papierów, rozmnażanych za pomocą pieszczoty ostrych końcówek gęsich piór i podawanych sobie z rąk do rąk, z biurka na biurko; arkusze papieru czynią poruszenie powietrza może niezauważalne wobec wichrów jesiennych, ale jednak znaczące w skali świata. Gdzieś daleko, w Afryce czy na Alasce, może wywołać huragan. Państwo to uzurpator doskonały, władca nieprzejednany, porządek ustanowiony raz na zawsze (dopóki nie zmiecie go najbliższa wojna). Kto wytyczył granicę w tym kłębowisku burzanów? Kto zabrania jej przejść? W czyim imieniu działa ten podejrzliwy oficer w rękawiczkach i skąd ta podejrzliwość? W jakim celu powstają papiery niesione przez pocztylionów i posłańców, przez pocztowe bryki, przy których na każdej stacji zmienia się zmęczone konie?


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

częstochowę, miejsce najjaśniejsze i najciemniejsze zarazem. . .

 Jakub, Pan nasz, mówi: 

    „Każdy, kto szuka zbawienia, musi uczynić trzy rzeczy: zmienić miejsce zamieszkania, zmienić swoje imię i zmienić swoje uczynki”. 

    Tak i my uczyniliśmy. Staliśmy się innymi ludźmi i opuściliśmy Częstochowę, miejsce najjaśniejsze i najciemniejsze zarazem.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

bóg jest ślepcem. . .

 [...] znikąd nieoczekiwana łatwość pisania i wtedy wszystko wydaje się cudownie w y r a ż a l n e. Co to za błogi stan! Czuję się wtedy bezpiecznie, a świat cały staje się kołyską, w której ułożyła mnie ona, Szechina, i teraz pochyla się nade mną niczym matka nad niemowlęciem. 

    Na lewą drogę zasłużył sobie tylko ten, kto rozumie to, co powtarzał reb Mordkę Że Świat sam domaga się opowiedzenia, dopiero wtedy istnieje naprawdę, dopiero wtedy w pełni rozkwita. Lecz także to, iż opowiadaniem świata jest Jego zmienianie.

    Dlatego Bóg stworzył litery alfabetu, byśmy mieli możliwość opowiedzieć mu to, co sam stworzył. Reb Mordke zawsze przy tym chichotał. „Bóg jest Ślepcem. Nie wiedziałeś o tym? — mówił. Stworzył nas, żebyśmy byli jego przewodnikami, jego pięcioma zmysłami". Chichotał tak długo, aż zaczynał kaszleć od dymu.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

14 lipca 2022

przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. . .

 A teraz przybywajcie, gęby! Nie, nie żegnam się z wami, obce i nieznane facjaty obcych, nie znanych facetów, którzy mnie czytać będziecie, witam was, witam, wdzięczne wiązanki części ciała, teraz niech się zacznie dopiero— przybądźcie i przystąpcie do mnie, rozpocznijcie swoje miętoszenie, uczyńcie mi nową gębę, bym znowu musiał uciekać przed wami w innych ludzi i pędzić, pędzić, pędzić przez całą ludzkość. Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki. Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach.

Koniec i bomba A kto czytał, ten trąba! 

W. G.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

czy widzę prawdę, czy dalszy ciąg ciemności — na bosaka czy można widzieć prawdę, na bosaka?. . .

 — Już my go nauczymy! Wytresujemy go! I zaczęło się, zaczęło się... aż zwątpiłem, czy nie mylą mnie zmysły. Bo nic tak nie myli jak zmysły. Czy mogło to być prawdziwe? Ukryty za portierą, na bosaka, nie byłem pewny, czy widzę prawdę, czy dalszy ciąg ciemności — na bosaka czy można widzieć prawdę, na bosaka? Zdejm buty, ukryj się za portierą i patrz! Patrz boso! Kicz przeraźliwy! Gęsto popijając dojrzałą, wytrawną starkę, rozpoczęli tresowanie parobka na wytrawnego lokajczyka. — To, tamto przynieś ! — krzyczeli. — Kieliszki! Serwety! Chleb, bułki! Zakąski ! Szynkę! Nakryj! Podaj!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

a zresztą, czy istnieję dla niej? Niema mnie, włosy stryja edwarda, nos ojca. . .

    Zbyt dobrotliwa. To dobroć sama. Tonę w dobroci cioci, smokczę jej słodki cukierek, dla niej — mam ciągle dwa latka, a zresztą, czy istnieję dla niej? Niema mnie, włosy stryja Edwarda, nos ojca, oczy matki, podbródek po Pifczyckich, rodzinne części ciała. Ciocia w rodzinie tonie i opatula mnie szalem. Na drogę wybiega cielak i staje, rozkraczony, szofer trąbi niczym archanioł, lecz cielak nie chce ustąpić, samochód się zatrzymuje i szofer spycha cielaka — pędzimy dalej, a ciocia opowiada, jak palcem malowałem litery na szybie, gdym miał lat dziesięć. Pamięta, czego ja nie pamiętam, zna mnie, jakim się nigdy nie znałem, ale za dobra, abym miał ją zabijać — nie darmo w dobroci utopił Bóg wiedzę ciotek o sromotnych, śmiesznych szczegółach zamazanej przeszłości dziecinnej. Pędzimy, wjeżdżamy w ogromny bór, za szybami w świetle reflektorów przelatują kawałki drzew, przez pamięć— kawałki przeszłości, okolica jest zła i złowieszcza. Jakże daleko jesteśmy! Gdzieżeśmy zajechali! Olbrzymi kawał brutalnej, czarnej prowincji, śliskiej od deszczu i ociekającej wodą, otacza nasze pudełko, w którym ciotka gaworzy o moich palcach, że kiedyś skaleczyłem się w palec i muszę dotąd mieć szramę, a Miętus z parobkiem w głowie dziwi się trzydziestakowi memu.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

zlitujcie się, panie, ady jo nie człowiek, ostawcie. . .

 — Znowu psy? Gdzie chłop? — Okrążyliśmy dół z obu stron (a tymczasem z chat rozlegały się formalne wycia) i wykurzyliśmy chłopa oraz babę z czworaczkami, które karmiła jedną wyschłą piersią (druga bowiem od dawna była już nie do użytku), szczekających rozpaczliwie i zajadle. Rzucili się do ucieczki, lecz Miętus poskoczył i złapał chłopa. Ten tak był wynędzniały i chudy, że padł na ziemię i zajęczał: — Panoczku, panoczku., adyć zlitujcie się, adyć zaniechajcie, adyć ostawcie, panie! — Człowieku — rzekł Miętus — o co wam idzie? Dlaczego chowacie się przed nami? — Na dźwięk słowa „człowiek" ujadanie w chatach i za opłotkami rozpoczęło się z podwójną siłą, a chłopina pobladł jak chusta. — A zlitujcie się, panie, ady jo nie człowiek, ostawcie! — Obywatelu — rzekł wówczas polubownie Miętus — czyście oszaleli? Dlaczego szczekacie, wy i wasza żona? Mamy jak najlepsze intencje. — Na dźwięk tego wyrażenia „obywatel" szczekanie ozwało się z potrójną siłą, a wieśniaczka zaniosła się płaczem: — Ady zmiłujcie się, panie, on nie obywatel! Jaki ta obywatel z niego! O rety, rety, oj dola nasza, dola nieszczęśliwa! Znowuj nam Intencyje zesłało, o, zeby kto! — Przyjacielu —rzekł Miętus — o co chodzi! Nie chcemy wyrządzić wam szkody. Pragniemy waszego dobra. — Przyjaciel! — krzyknął wieśniak przerażony. — Dobra pragnie!— wrzasnęła wieśniaczka. — Ady my nie ludzie, ady my psy, psy, jesteśmy! Hau!Hau! — Nagle dziecko przy piersi — szczeknęło, chłopka zaś, rozejrzawszy się, że nas jest tylko dwóch, zawarczała i ugryzła mnie w brzuch.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

wyzuty z ludzi, a deformacje, uczynione mi przez nich, stały się bez nich niedorzeczne. . .

     — Weź kij do ręki. Utnij gałąź. Tam znajdziemy parobka — na polach! Już go widzę oczami wyobraźni. Niczego parobek !Zaśpiewałem:

    Hej, hej, hej, zielony las Hej, hej, hej, zielony las!

    Lecz nie mogłem postąpić kroku. Śpiew zamarł mi na ustach. Przestrzeń. Na widnokręgu — krowa. Ziemia. W dali przeciąga gęś. Olbrzymie niebo. We mgle horyzont siny. Zatrzymałem się na skraju miasta i czułem, że nie mogę bez stada, bez wytworów, bez ludzkiego pomiędzy ludźmi. Złapałem Miętusa za rękę. — Miętus, nie idź tam, wróćmy, Miętus, nie wychodź z miasta. —Pośród obcych krzewów i ziół drżałem jak liść na wietrze, wyzuty z ludzi, a deformacje, uczynione mi przez nich, stały się bez nich niedorzeczne i niczym nie usprawiedliwione.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

ku peryferiom — zawołał — tam znajdziemy parobka. . .

 Miętus nie raczył spojrzeć, a mnie znudziło strasznie, zacząłem nawet ziewać. — Ku peryferiom — zawołał — tam znajdziemy parobka, tu nie ma czego szukać, tanie to to, po dziesięć groszy sztuka, krowy ikonie inteligencji, mecenasowe z bonami i mężowie, jak szkapy dorożkarskie. Cholera, psiakrew, zaraza, krowy i muły! Patrz, jakie to nauczone — a jakie głupie! Jakie, psiakrew, wysztafirowane — a jakie ordynarne! Pupa, pupa, psiakość!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

się dusimy i dławimy w ciasnym, wąskim, sztywnym wyobrażeniu o nas drugiego człowieka. . .

Ale może raczej należałoby powiedzieć, że naczelną, podstawową męką jest nie co innego, tylko cierpienie, zrodzone z ograniczenia drugim człowiekiem, z tego, że się dusimy i dławimy w ciasnym, wąskim, sztywnym wyobrażeniu o nas drugiego człowieka. A może u podstawy księgi leży kapitalna i zabójcza męka
niedoludzkiej zieloności, kiełków, listków, pączków
albo męka rozwoju i niedorozwoju
a może cierpienie niedokształtowania, niedoformowania
albo męka stwarzania naszego ja przez innych ludzi
męka gwałtu fizycznego i psychicznego
męczarnia dynamizujących napięć międzyludzkich
skośna i nie wyjaśniona bliżej męka skosu psychicznego
udręka boczna zwichnięcia, skrętu, kiksu psychicznego
nieustająca męka zdrady, męka fałszu
automatyczna męczarnia mechanizmu i automatyzmu
symetryczna męka analogii i analogiczna męka symetrii
analityczna męka syntezy i syntetyczna męka analizy
a może męczarnia części ciała i zakłócenia hierarchii poszczególnych członków
cierpienie infantylizmu łagodnego
pupy, pedagogii, szkolarstwa i szkolnictwa
niewinności i naiwności nieutulonej
oddalenia od rzeczywistości
chimery, złudy, mrzonki, fikcji, bzdury
idealizmu wyższego
idealizmu niższego, obskurnego i pokątnego
marzy cię Istwa drugostolnego
a może przedziwna męka drobnostkowości, zdrobnienia
męka kandydowania
męka aspirowania
męka aplikowania
a może po prostu męczarnia podciągania się i natężania 179
nad możność i wynikająca stąd męczarnia niemożności ogólnej i szczególnej
udręka wywyższania się i podbijania bębenka
cierpienie poniżania
męka poezji wyższej i niższej
albo męczarnia głucha impasu psychicznego
opaczna męczarnia pokrętności, wykrętności, chwytu niedozwolonego
albo raczej męczarnia wieku w sensie szczególnym i ogólnym
męka staroświeckości
męka nowoczesności
cierpienie wskutek powstawania nowych warstw społecznych
męka półinteligentów
męka nieinteligentów
męczarnia inteligentów
a może po prostu męka nieprzyzwoitości drobnointeligenckiej
ból głupoty
mądrości
szpetoty
kras, uroków, wdzięków
albo może męczarnia zabójczej logiki i konsekwencji w głupstwie
udręka recytowania
rozpacz naśladowania
nudna męczarnia nudy i powtarzania w kółko
lub być może hipomaniakalna męka hipomaniakalna
niewysłowiona męczarnia niewysłowienia
boleść niewysublimowania
ból palca
paznokcia
zęba
ucha
męczarnia przeraźliwej współrzędności, zależności, wzajemnego przenikania się, uzależniania wszystkich mąk i wszystkich części oraz męka stu pięćdziesięciu sześciu tysięcy trzystu dwudziestu czterech i pół innych męczarni, nie licząc kobiet i dzieci, jak by powiedział pewien stary autor francuski z XVI stulecia.

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto. . .

 Nie, zniknęło, ani młody, ani stary, ani nowoczesny, ani staromodny, ani uczeń, ani chłopiec, ani dojrzały, ani niedojrzały, byłem nijaki, byłem żaden...Odchodzić idąc, iść odchodząc i nie czuć nawet wspomnienia. Zobojętnienie błogie! Bez wspomnienia! Kiedy umiera w tobie wszystko, a nikt jeszcze nie zdążył urodzić się na nowo. O, warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto — i gdy odchodziłem, zdawało mi się, że nie sam idę, ale z sobą — tuż przy mnie, a może we mnie, lub naokoło mnie szedł ktoś identyczny i tożsamy, mój — we mnie, mój — ze mną i nie było między nami miłości, nienawiści, żądzy, wstrętu, brzydoty piękna, śmiechu, części ciała, żadnego uczucia ani żadnego mechanizmu, nic, nic, nic... Na setny ułamek sekundy. Bo gdy przechodziłem przez kuchnię, macając w półmroku, zawołano po cichu z alkowy służbowej.

— Józio, Józio...


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

wiat istnieje tylko dzięki temu, że zawsze za późno się cofać. . .

    — Pan jest źle wychowany! Zdumiałem się tymi słowami w nowoczesnych ustach, tym bardziej że zabrzmiały tak autentycznie, jakby dobre wychowanie było ostateczną instancją rozwydrzonych powojennych pensjonarek. Nowoczesne mistrzowsko umieją żonglować na przemian złym i dobrym wychowaniem. Poczułem się chamem. Za późno było się cofać — świat istnieje tylko dzięki temu, że zawsze za późno się cofać. Odparłem z ukłonem:

    — Podnóżek wielce szanownej pani. Wstała i skierowała się ku drzwiom. Fatalność! Jeżeli wyjdzie pozostawiając mnie z chamstwem — przepadło! Rzuciłem się naprzód, zastąpiłem drogę. Stanęła.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

zburzyć zraków!. . .

I dopieroż Młodziakowa z satysfakcją, z gotowością, w to jej graj:

— Epoka, profesorze, epoka! Nie zna pan współczesnego pokolenia. Głębokie przemiany. Wielka rewolucja obyczajowa, ten wiatr, który burzy, podziemne wstrząsy, a my na nich. Epoka! Wszystko trzeba przebudować od nowa! Zburzyć w ojczyźnie wszystkie miejsca stare, pozostawić tylko młode miejsca, zburzyć Kraków!

— Kraków! — wykrzyknął Pimko.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

i kult łydki. szatańska część ciała!. . .

 — Nogi — podniecał do nowoczesności — nogi, znam was, znam wasze sporty, obyczaj nowego zamerykanizowanego pokolenia, wolicie nogi niż ręce, dla was nogi najważniejsze, łydki! Kultura ducha dla was niczym, tylko łydki. Sporty! łydki, łydki — pochlebiał mi strasznie — łydki, łydki, łydki! I tak jak na pauzie podsunął szkolarzom problem niewinności, który ich rozjątrzył i zwiększył stokrotnie niedojrzałość, tak teraz mnie podsuwał łydki nowoczesne. A ja z przyjemnością słucham, jak łączy me łydki z łydkami pokolenia, i czuję już okrucieństwo młodości wobec starych łydek! I było w tym jakieś koleżeństwo łydek z pensjonarką, plus tajne rozkoszne porozumienie łydczane, plus patriotyzm nogi, plus zuchwalstwo łydki młodej, plus poezja nogi, plus młodzieńcza duma łydczana i kult łydki. Szatańska część ciała! Nie potrzebuję dodawać, że wszystko działo się cicho na tyłach pensjonarki, która stała w oknie na łydkach swoich rówieśnych i skubała skórę, niczego się nie domyślając.

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

a tobą nie ma nic, tylko ja jestem przy tobie. . .

     — Do pensjonarki! — krzyknął. — Do pensjonarki' Do młodości! Do Miedziaków! Wsadził mię w dorożkę i uwiózł do pensjonarki kłusem przez rojne ulice, pełne pojazdów, ludzi, śpiewu ptasząt.

    — Jedźmy, jedźmy, czemu się oglądasz, za tobą nie ma nic, tylko ja jestem przy tobie. I  ściskając mi rękę mruczał, cały ośliniony:

    — Do pensjonarki, do pensjonarki nowoczesnej! Już tam pensjonarka potrafi zakochać go w młodości! Już tam Młodziakowie potrafią go zdrobnić! Już tam pupę mu zrobią doskonałą! Cu, cu, cu! — zawołał, aż koń zaczął wierzgać, a dorożkarz zasiadł się na koźle plecami do Pimki z bezmierną pogardą ludu. Pimko siedział jednak w sposób najzupełniej absolutny.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

wyższa istota kluska. . .

Doktor i mistrz Analizy rzekł:

— Kluski!

Syntetolog odpowiedział:

— Klusek! 

Anty-Filidor zaryczał:

— Kluski, kluski, czyli kombinacja mąki, jaj i wody! 

Filidor zaś odparował momentalnie:

— Klusek, czyli wyższa istota Kluska, sam najwyższy Klusek!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

inne słowa równie nieistotne, wygłaszane na lekcjach przez nauczycieli. . .

 Rozdział IV


PRZEDMOWADO FILIDORA DZIECKIEM PODSZYTEGO


    Zanim podejmę dalszy ciąg tych prawdziwych wspomnień, pragnę tytułem dygresji zamieścić w następnym rozdziale opowiadanie pod nazwą Filidor dzieckiem podszyty. Widzieliście, jak złośliwie dydaktyczny Pimko mnie upupił; widzieliście idealistyczne zakamarki inteligenckiej młodzieży naszej, niemożność życia, rozpacz dysproporcji, żałość sztuczności, ponurość nudy, śmieszność fikcji, mękę anachronizmu, szaleństwo pupy, twarzy oraz innych części ciała. Słyszeliście słowa, słowa, słowa ordynarne, walczące ze słowami wzniosłymi i inne słowa równie nieistotne, wygłaszane na lekcjach przez nauczycieli — i byliście niemymi świadkami, jak rzecz złożona ze słów nieistotnych skończyła się podle cudacznym grymasem. Tak już w zaraniu młodości człowiek wsiąka we frazes i w grymas. W takiej kuźni wykuwa się dojrzałość nasza.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

nie ma to jak szkoła, gdy chodzi o wdrożenie uwielbienia. . .

 — Nic. A cóż z nogami? Machać? I cóż z tego? Po kwadransie sam Gałkiewicz zajęczał, że dosyć, że już uznaje, że uchwycił, że cofa, zgadza się, przeprasza i może.

— A widzi Gałkiewicz?! Nie ma to jak szkoła, gdy chodzi o wdrożenie uwielbienia dla wielkich geniuszów!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

tylko prawdziwie niemiły pedagog zdoła wszczepić w uczniów tę miłą niedojrzałość, tę sympatyczną nieporadność i niezręczność, tę nieumiejętność życia. . .

 — To najtęższe głowy w stolicy — odparł dyrektor — żaden z nich nie ma jednej własnej myśli; jeśliby zaś i urodziła się w którym myśl własna, już ja przegonię albo myśl, albo myśliciela. To zgoła nieszkodliwe niedołęgi, nauczają tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich myśl własna. —Pupa, pupa — rzekł Pimko — widzę, że oddaję mego Józia w dobre ręce. Bo niema nic gorszego od nauczycieli osobiście sympatycznych, zwłaszcza jeśli przypadkiem mają osobiste zdanie. Tylko prawdziwie niemiły pedagog zdoła wszczepić w uczniów tę miłą niedojrzałość, tę sympatyczną nieporadność i niezręczność, tę nieumiejętność życia, które cechować winny młodzież, by stanowiła obiekt dla nas, rzetelnych pedagogów z powołania. Tylko za pomocą odpowiednio dobranego personelu zdołamy wtrącić w zdziecinnienie cały świat, a — Tsss, tsss, tsss — odparł dyrektor Piórkowski ciągnąc go za rękaw — pewnie, pupa, ale ciszej, nie trzeba o tym zbyt głośno.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

ta sensacja, gdy malejecie w kimś. . .

    Czy znana wam jest ta sensacja, gdy malejecie w kimś? Ach, maleć w ciotce to coś przedziwnie nieprzyzwoitego, lecz maleć w wielkim belfrze zdawkowym jest szczytem nieprzyzwoitej małości. I zauważyłem, że belfer jak krowa pasie się moją zielonością. Przedziwne uczucie — gdy zieloność twoją belfer skubie na łące, a jednak w mieszkaniu, siedząc na krześle i czytając — jednak skubie i pasie się. Coś okropnego działo się ze mną, lecz poza mną coś głupiego, coś bezczelnie irrealnego. — Duch! — krzyknąłem. — Ja! Duch! Nie autorek! Duch! Sam żywy! Ja! — Lecz on siedział, a siedząc siedział i siedział jakoś tak siedząc, tak się zasiedział w siedzeniu swoim, tak był absolutny w tym siedzeniu, że siedzenie, będąc skończenie głupim, było jednak zarazem przemożnej I zdjąwszy z nosa binokle przetarł je chusteczką, po czym nałożył na nos, a nos był czymś nie do zwalczenia. Był to nos nosowy, zdawkowy i banalny, belfrowaty, długi dosyć, złożony z dwu rurek równoległych, ostatecznych. I rzekł:

— Jaki duch znowu? 

Krzyknąłem:— Mój!

On zapytał wówczas:

— Swojski? Ojczysty?

— Nie swojski, a swój!

— Swój? — zagadnął dobrotliwie. — Mówimy o swoim duchu? A czy znany nam jest przynajmniej duch króla Władysława? — I siedział. Jaki król Władysław? Byłem jak pociąg przewekslowany niespodzianie naboczny tor króla Władysława. Zahamowałem i otworzyłem usta uprzytomniwszy sobie, że nie znam ducha króla Władysława.— A ducha dziejów znamy? A ducha cywilizacji helleńskiej? A ducha galijskiej, ducha umiaru i dobrego smaku? A ducha nikomu prócz mnie nie znanego sielankopisarza z XVI wieku, który pierwszy użył wyrażenia „pępek"? A ducha języka? Jak się mówi: ,,wykonywa", czy też „wykonuje"? Pytanie zaskoczyło mnie. Sto tysięcy duchów przydusiło nagle mego ducha, bąknąłem, że nie wiem, on zaś spytał, co mi jest wiadomo o duchu Kasprowicza i jaki był stosunek poety do chłopów, po czym zapytał jeszcze o pierwszą miłość Lelewela. Chrząknąłem i rzuciłem ukradkowo wzrokiem na paznokcie — paznokcie były czyste, ściągaczki nie było. Wówczas obejrzałem się — jakbym oczekiwał, że ktoś mi podpowie. Ale z tyłu przecież nikogo niebyło. Sen mara, Bóg wiara. Co się dzieje? Boże! Czym prędzej przywróciłem głowę do zwykłej pozycji i spojrzałem na niego, ale wzrok był nie mój, był to wzrok spode łba, dziecinny i przepojony żakowską nienawiścią. Chwyciła mię niewłaściwa i anachroniczna chętka — trafić nauczyciela w sam nos papierową kulką.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi!. . .

 Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi! Wzburzenie pcha mnie do papieru. Wyciągam papier z szuflady i oto poranek nastaje, słońce zalewa pokój, służąca wnosi ranną kawę i bułeczki, a ja pośród form błyszczących i cyzelowanych zaczynam pisać pierwsze stronice dzieła mojego własnego, takiego jak ja, identycznego ze mną, wynikającego wprost ze mnie, dzieła suwerennie przeprowadzającego własną rację moją przeciw wszystkiemu i wszystkim, [...]


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

skrzywienie warg, maskujące napięcie lęku. . .

    Tym razem nie był to sen — naprawdę pod piecem stał sobowtór. Spostrzegłem jednak, że boi się jeszcze bardziej ode mnie; stał z głową pochyloną, ze wzrokiem opuszczonym, z rękami wzdłuż boków — lęk jego dodał mi odwagi. Ukradkiem spod kołdry patrzyłem jakby nie na siebie i widziałem tę twarz, która była moją i nie moją. Wyłamała się ona z głębokiej i ciemnej zieleni, sama zielona jaśniej — to oblicze, które nosiłem na sobie. Oto nos mój... oto moje usta... oto uszy moje, dom mój. Witajcie, znajome kąty! Jak znajome! Jak znałem to skrzywienie warg, maskujące napięcie lęku. Oto kąciki ust — oto podbródek —ucho, które ongi naderwał mi Zdziś — znaki i symptomy dwojakich wpływów, twarz, którą dwie siły, zewnętrzna i wewnętrzna, utarły pomiędzy sobą. Było to moje — czy też to ja tym byłem — czy też było to cudze — a ja tym byłem jednak.

Nagle wydało mi się nieprawdopodobne, żebym to miał być ja. Jak w lustrze, gdy się ujrzymy niespodzianie przez chwilę nie jesteśmy pewni, czy to my, tak też zdziwiła mnie i obraziła zaskakująca konkretność tego kształtu


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

albo wiersze pisać i poetą stać się i wierzyć. . .

Dlaczegóż nie każdemu dozwolono napisać jeszcze jedną powieść o miłości albo w ciężkich bólach rozdrapać jakąś społeczną bolączkę i zostać Bojownikiem sprawy uciśnionych? Albo wiersze pisać i Poetą stać się i wierzyć „w świetlaną przyszłość poezji"? Utalentowanym być i duchem swym karmić i podnosić szerokie rzesze duchów nieutalentowanych? A, cóż za przyjemność dręczyć się i męczyć, poświęcać i spalać w ofierze, lecz zawsze w zakresie wyższym, w kategoriach tak wysublimowanych, tak — dorosłych.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi. . .

Zaprawdę, w świecie ducha odbywa się gwałt permanentny, nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być takimi, jakimi nas widzą, a już moją osobistą klęską było, że z jakąś niezdrową rozkoszą uzależniałem się najchętniej od niedorostków, wyrostków, podlotków oraz ciotek kulturalnych. A, ciągle, ciągle mieć na karku ciotkę — być naiwnym dlatego, iż ktoś naiwny sądzi, że jesteś naiwny— być głupim dlatego, że głupi ma cię za głupiego — być zielonym dlatego, że ktoś niedojrzały zanurza cię i kąpie we własnej zieleni — a, toż można by oszaleć, gdyby nie słówko „a", które jakoś żyć pozwala! Ocierać się o ten świat wyższy i dorosły i nie móc dostać się do niego, być o krok od dystynkcji, elegancji, rozumu, powagi, od sądów dojrzałych, od wzajemnego uznania, hierarchii, wartości i jeno przez szybę lizać te cukierki, nie mieć dojścia do tych spraw, być dodatkowym. Obcować z dorosłymi i wciąż, jak w szesnastu latach, mieć wrażenie, że się jedynie udaje dorosłego? Udawać pisarza i literata, parodiować styl literacki i dojrzałe, wyszukane zwroty?


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

jednym znaczny, drugim ledwie dostrzegalny. . .

I nieraz, wychodząc z miejsc świątynnych i wspaniałych, gdziem był fetowany mile poważaniem, spotykałem na ulicy jakąś inżynierową albo pensjonarkę, które poufale traktowały mię jak swego, jak niedojrzałego pobratymca i swojaka, klepały po ramieniu i wołały: — Serwus, Józiek, ty głupi, ty — ty niedojrzały! — I tak jednym byłem mądry, drugim głupi, jednym znaczny, drugim ledwie dostrzegalny, jednym pospolity, drugim arystokratyczny. Rozpięty pomiędzy wyższością i niższością, spoufalony zarówno z tym i z tamtym, poważany i lekceważony, pyszny i wzgardzony, zdolny i niezdolny, jak popadnie, jak się ułoży sytuacja! Życie moje stało się odtąd rozdarte bardziej, niż było za dni spędzanych w zaciszu domowym. Inie wiedziałem, czyj jestem — czy tych, co mnie cenią, czy tych, co nie cenią mnie.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna ... odi profanum vulgus. . .

    Wspomnienia! Przekleństwem ludzkości jest, iż egzystencja nasza na tym świecie nie znosi żadnej określonej i stałej hierarchii, lecz że wszystko ciągle płynie, przelewa się, rusza i każdy musi być odczuty i oceniony przez każdego, a pojęcie o nas ciemnych, ograniczonych i tępych jest nie mniej doniosłe niż pojęcie bystrych, światłych i subtelnych. Gdyż człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna. I stanowczo przeczę zdaniu tych moich kolegów po piórze, którzy w odniesieniu do opinii tępych przyjmują postawę arystokratyczną i wyniosłą głosząc, że odi profanum vulgus. Cóż to za tani, uproszczony sposób uchylania się rzeczywistości, jakże nędzna ucieczka w kłamaną wyniosłość! Wręcz przeciwnie, twierdzę, że im bardziej opinia jest tępa i ciasna, tym bardziej jest dla nas ważka i paląca, zupełnie tak samo, jak ciasny trzewik dotkliwiej daje się we znaki niż trzewik dobrze dopasowany do nogi. O, te sądy ludzkie, ta otchłań sądów i opinii o twoim rozumie, sercu, charakterze, o wszystkich szczegółach twej organizacji — otwierająca się przed śmiałkiem, który swoje myśli ubrał drukiem i puścił między ludzi na papierze, o, papier, papier, druk, druk!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

bądź że ... ale niech będzie wiadomo...

     [...]— byłem niczym— a rówieśnicy, którzy już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska, nie tyle wobec życia, ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną nieufnością. Ciotki moje, te liczne ćwierćmatki doczepione, przyłatane, ale szczerze kochające, już od dawna usiłowały na mnie wpływać, abym się ustabilizował jako ktoś, a więc jako adwokat albo jako biuralista —nieokreśloność moja była im niezwykle przykra, nie wiedziały, jak rozmawiać zemną nie wiedząc, kim jestem, co najwyżej marniały tylko.

    — Józiu — mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim — czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądź że przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... niech będzie wiadomo...

    I słyszałem, jak jedna szeptała do drugiej, że jestem niewyrobiony towarzysko i życiowo, po czym znowu zaczynały mamiąc umęczone próżnią, jaką tworzyłem im w głowie. W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze. Gdy ostatnie zęby, zęby mądrości, mi wyrosły, należało sądzić — rozwój został dokonany, nadszedł czas nieuniknionego mordu, mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu chłopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane — przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi. 

    Jakże! Próbowałem już, usiłowałem — i śmieszek mną wstrząsał na myśl o rezultatach próby. Aby się przyczesać i w miarę możności wyjaśnić, przystąpiłem do napisania książki — dziwne, lecz mi się zdawało, że moje wejście w świat nie może obyć się bez wyjaśnienia, choć nie widziano jeszcze wyjaśnienia, które by nie było zaciemnieniem.

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

stanu posiadania. . .

Zbudziłem się w śmiechu i w strachu, bo mi się zdawało, że taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie — i równym prawem — że obaj jesteśmy sobą przedrzeźniani. Nieszczęsna pamięci, która każesz wiedzieć, jakimi drogami doszliśmy do obecnego stanu posiadania!

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nie-rzeczywistości, krzyk biologiczny. . .

    We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Zbudzony nagle, chciałem pędzić taksówką na dworzec, zdawało mi się bowiem, że wyjeżdżam — dopiero w następnej minucie z biedą rozeznałem, że pociąg dla mnie na dworcu nie stoi, nie wybiła żadna godzina. Leżałem w mętnym świetle, a ciało moje bało się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się niestanie, nic się nie odmieni, nic nigdy nie nastąpi i cokolwiek by się przedsięwzięło, nie pocznie się nic i nic. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nie-rzeczywistości, krzyk biologiczny wszystkich komórek moich wobec wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania. Lęk nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika na tle ułamka, strach przed gwałtem, który miałem w sobie, i przed tym, który zagrażał od zewnątrz — a co najważniejsza, ciągle mi towarzyszyło, ani na krok nie odstępując, coś, co bym mógł nazwać samopoczuciem wewnętrznego, między cząsteczkowego przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu rozwydrzonych części mego ciała i analogicznych części mego ducha.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

13 lipca 2022

jest w byciu obcym coś pociągającego. . .

 [...]skupiliśmy się na tym trzymaniu jak Ślepcy, wbrew smutkowi i zacinającemu deszczowi, który nas smagał. Parliśmy do tego płaszcza Jakubowego, każdy chciał go potrzymać choć chwilę, więc zmienialiśmy się całą drogę z cmentarza do pałacu. Ludzie ustępowali przed nami, dziwacznymi niczym owady, ludźmi o twarzach mokrych od łez. Któż to jest? szeptali, gdy wąskimi uliczkami miasta zdążaliśmy do pałacu, trzymając się Jakubowego płaszcza. Im bardziej byli nami zdziwieni, im dziwniej na nas patrzyli, tym było lepiej. Oddzielaliśmy się od nich naszą rozpaczą, naszą żałobą. Znów byliśmy inni. I tak miało być. Jest w byciu obcym coś pociągającego, w czym się można rozsmakować, co wydaje się jak słodycz. Dobrze jest nie rozumieć języka, nie rozumieć zwyczajów, sunąć jak duch pomiędzy innymi, którzy są dalecy i nierozpoznawalni. Wtedy budzi się szczególna mądrość — umiejętność domysłu, chwytania spraw nieoczywistych. Budzą się też wówczas bystrość i przenikliwość. Człowiek, który jest obcy, zyskuje nowy punkt widzenia, staje się, chcąc nie chcąc, swoistym mędrcem. Kto nam wszystkim wmówił, że być swoim jest tak dobrze i tak wspaniale? Tylko obcy naprawdę rozumie, czym jest Świat.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

o czym się nie mówi, przestaje istnieć. . .

    Pinkas jest głęboko przekonany, że rację ma stara tradycja ojców,   sprawach związanych z Szabłajem Cwi nic nie mówić; ani dobrze, ani źle; ani przeklinać, ani błogosławić. Coś, o czym się nie mówi, przestaje istnieć. Kontempluje tę mądrość, siedząc na trzęsącej się furze przykrytej płachtą barchanu. Oto jak wielka jest siła słowa: tam gdzie go zabraknie, znika świat. Obok niego siedzą jakieś wystrojone chłopki, wygląda, że jadą na wesele, i dwoje starszych Żydów, on i ona. Zaczepiają go nieśmiało, ale Pinkasowi nie spieszy się do rozmowy.

    Po co mówić? Gdyby chcieć się kogoś pozbyć ze świata, to nie za pomocą miecza ani ognia, ani żadnego gwałtu. Trzeba o tym kimś milczeć, nigdy nie nazywać go po imieniu. W ten sposób sczeźnie na zawsze w nie-pamięci. A każdemu, kto by się chciał o niego dopytywać, trzeba pogrozić cheremem.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

świat bowiem został stworzony ze słowa. . .

    Największą moc mają jednak nie czyny cielesne, lecz te, które wiążą się ze słowem, świat bowiem został stworzony ze słowa i jego fundamenty są ze słów. Największym więc Cudzym Uczynkiem, Aktem Wyjątkowym — jest wypowiedzenie głośno Imienia Boga Szem ha-Meforasz.

Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

podnieca go to, że ... mokradła pachną rozkładem i mułem. . .

    Lecz Jankiel z Glinna okazuje się raczej odporny na wszystkie te argumenty. Taki jest — nigdy nie podchodzi zbyt blisko, lecz stoi raczej z boku ot, nie słucha nauk, ale tak sobie odpoczywa oparty o drzewo, o framugę drzwi, jakby właśnie wychodził i tylko na chwilę przystanął. Przygląda się. Od śmierci żony minęły już dwa lata i teraz on, rabin żyjący samotnie w biednym Glinnie, przeżywa niepokoje z powodu pewnej chrześcijanki, kobiety starszej od niego, guwernantki we dworze pod Buskiem. Spotkali się przypadkiem. Kobieta siedziała na brzegu rzeki i moczyła nogi w wodzie. Była naga. Gdy zobaczyła Jankiela, powiedziała po prostu: „Chodź tu". 

    A on jak zwykle, kiedy jest zdenerwowany, zrywa źdźbło trawy i wkłada ją między zęby — wierzy, że to mu dodaje pewności siebie. Teraz wie, iż powinien odwrócić się na pięcie i zniknąć sprzed oczu tej gojki, ale nie może oderwać wzroku od jej białych ud i nagle ogarnia go tak wielkie pożądanie, że traci rozum. I jeszcze podnieca go to, że są osłonięci trzcinami wysokimi jak ściany i że mokradła pachną rozkładem i mułem. Każda najmniejsza cząsteczka upalnego powietrza wydaje się nabrzmiała, pełna i soczysta jak wiśnia, zaraz pęknie i sok wyleje się na skórę. Będzie burza. 

    Nieśmiało kuca przy kobiecie, widzi, że jest już nie pierwszej młodości— jej piersi, pełne i białe, ciążą ku ziemi, jej brzuch, lekko wystający, ze znamieniem pępka, przecina w poprzek delikatna linia odgnieciona Od spódnicy. Chce coś powiedzieć, ale nie znajduje żadnych słów po polsku stosownych w takiej sytuacji. A zresztą co miałby powiedzieć? Tymczasem jej ręka wyciąga się pierwsza w jego stronę, najpierw sunie po łydce, udzie i muska krocze, a potem dotyka rąk i twarzy, gdzie palce bawią się jego brodą. Potem łagodnie, naturalnym ruchem, kobieta kładzie się na plecy, i rozsuwa nogi. Jakub, prawdę mówiąc, nie wierzy, iżby mógł istnieć ktoś kto by na jego miejscu zawrócił. Doznaje krótkiej, nieprawdopodobnej rozkoszy i leżą tak, nadal bez słowa. Ona głaszcząc go po plecach, ich rozgrzane ciała są Zlepione potem. 

    Umawiają się jeszcze kilka razy w tym samym miejscu, a kiedy nadchodzi jesień i robi się zimno, ona już. nie przychodzi, dzięki czemu Jankiel Glinna nie popełnia już więcej strasznego grzechu, za co jest jej wdzięczny, Lecz za to ogarniają go niczym nieukojona tęsknota oraz wielki żal, które nie pozwalają mu się na niczym skupić. Uświadamia sobie, że jest nieszczęśliwy.

Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   


matka umiera. . .

    W pewien upalny dzień obudziłem się wczesnym rankiem z pragnienia, wstałem więc, by zejść do kuchni, gdzie zawsze stała konewka świeżej wody. Po drodze musiałem przejść przez sypialnię rodziców, gdzie usłyszałem dziwny jęk matki. Zbliżyłem się do jej łóżka, ona jednak nie patrzyła na mnie i mi nie odpowiadała, tylko postękiwała sucho i trwożliwie, mrugając powiekami, sino blada na twarzy. Nie przeraziło mnie to szczególnie, chociaż się nieco zaniepokoiłem. Ale po chwili ujrzałem jej dłonie spoczywające na pościeli, spokojne jak śpiące rodzeństwo. To po nich poznałem, że moja matka umiera, były bowiem śmiertelnie zmęczone i bezwolne takich rąk nie ma żaden żywy człowiek. Zapomniałem o pragnieniu, ukląkłem przy łóżku, położyłem dłoń na czole chorej i szukałem jej spojrzenia. Gdy zatrzymało się na mnie, było dobre i wolne od cierpienia, ale bliskie zgaśnięcia. Nie przyszło mi do głowy, że powinienem obudzić ojca, który spał obok, głośno oddychając. Przeklęczałem tak blisko dwie godziny, przyglądając się, jak moja matka odchodzi. Oddawała się śmierci cicho, z powagą i dzielnie, jak na nią przystało, dając mi piękny przykład.

    Cisza panowała w izdebce, którą z wolna wypełniała jasność budzącego się świtu; i w domu, i we wsi wszyscy jeszcze spali, a ja miałem dość czasu, aby w myślach odprowadzić duszę umierającej, poszybować wraz z nią ponad domem, wsią, jeziorem i ośnieżonymi szczytami aż po chłodny, otwarty bezkres czystego porannego nieba. Udręki odczuwałem niewiele, ponieważ pełen byłem zdumienia i respektu, że dane jest mi widzieć, jak rozwiązuje się wielka zagadka i jak pierścień życia zamyka się z delikatnym drżeniem. Również pełne pokory męstwo odchodzącej było tak wzniosłe, że z jego gorzkiej chwały jeden orzeźwiająco jasny promień przeniknął także do mojej duszy. Nie docierało do mnie, że obok śpi ojciec, że nie ma księdza i że ani sakrament, ani modlitwa nie towarzyszą swą uświęcającą mocą duszy powracającej do domu. Czułem jedynie przejmujące dreszczem tchnienie wieczności przepływające przez rozwidniającą się izbę i łączące się z moją najgłębszą istotą.

    W ostatniej chwili, kiedy jej oczy już zgasły, pierwszy raz w życiu pocałowałem zimne, zwiędłe usta mojej matki. Obcy chłód tego dotyku przejął mnie nagłą grozą; usiadłem na skraju łóżka i poczułem, jak powoli i z ociąganiem spływa mi jedna duża łza za drugą po policzkach, brodzie i rękach.

Hermann Hesse (Peter Camenzind, 1904)

   

   

    


ach, chmury, te. . .

 Mają kształt szczęśliwych wysp i postać błogosławiących aniołów, przypominają wygrażające dłonie, łopoczące żagle, sznury żurawi. Unoszą się między bożym niebem a nędzną ziemią niby piękne alegorie wszelkich ludzkich tęsknot, przynależne im obu sny ziemi, w których tuli ona swą zbrukaną duszę do czystego nieba. Chmury są wiecznym symbolem wszelkiej wędrówki, wszelkich poszukiwań, pragnień i tęsknoty za domem. I tak jak one bojaźliwie, tęsknie i butnie wiszą między ziemią a niebem, tak dusze ludzkie zawisły bojaźliwie, tęsknie i butnie między czasem a wiecznością.

    Ach, chmury, te piękne, szybujące w dal, niepowstrzymanie sunące obłoki! Byłem nieświadomym niczego dzieckiem, kochałem je, przyglądałem się im i nie wiedziałem, że także ja przepłynę jak chmura przez życie— wędrując, wszędzie obcy, zawieszony między czasem a wiecznością. Od dziecinnych lat były mi one drogimi przyjaciółkami i siostrami. Nie potrafię przejść przez ulicę, żebyśmy nie skinęli, nie pozdrowili się nawzajem i niezastygli na chwilę wpatrzeni w siebie. Nie zapomniałem także, czego się o nich wtedy nauczyłem: o ich kształtach, kolorach, orszakach, igraszkach, korowodach, tańcach i chwilach wytchnienia oraz ile poznałem ich dziwnych ziemsko-niebiańskich opowieści.

Hermann Hesse (Peter Camenzind, 1904)

   

   

    

milczące sosny. . .

 Nasi mężczyźni i kobiety byli podobni do nich — twardzi, poorani zmarszczkami i małomówni, najlepsi z nich mówili najmniej. Dlatego nauczyłem się patrzeć na ludzi jak na drzewa i skały, zastanawiać się nad nimi oraz szanować ich nie mniej i kochać nie bardziej niż milczące sosny.

Hermann Hesse (Peter Camenzind, 1904)