30 września 2014

człowiek, żeby działać, musi być przekonany. . .

   Każdy człowiek, żeby działać, musi być przekonany, że jego działalność jest ważna i pożyteczna. I dlatego, w jakiejkolwiek człowiek znajdzie się sytuacji, nieuchronnie wytworzy sobie taki pogląd na życie ludzkie w ogóle, że jego działalność będzie mu się wydawała ważna i pożyteczna.
   Zazwyczaj ludzie myślą, że złodziej, morderca, szpieg, prostytutka uznając swój zawód za zły muszą się go wstydzić. Dzieje się wręcz przeciwnie. Ludzie, którzy czy to wskutek zrządzenia losu, czy też wskutek popełnionych grzechów lub błędów znajdą się w pewnej sytuacji, stwarzają sobie - bez względu na to, jak dalece jest ona sprzeczna z prawem - taki pogląd na życie w ogóle, że uważają swoją sytuację za dobrą i słuszną. Chcąc zaś umocnić takie pojęcie, instynktownie trzymają się tych środowisk, które uznają tworzone przez nich poglądy i zajmowane przez nich miejsce w życiu. Dziwi nas to, gdy chodzi o złodziei chełpiących się swą zręcznością, o prostytutki chlubiące się swą rozpustą, o morderców chwalących się swym okrucieństwem. Ale dziwi nas to tylko dlatego, że krąg atmosfery, w której żyją ci ludzie, jest ograniczony i, co najważniejsze, że my znajdujemy się poza nim. A czyż nie to samo zjawisko widzimy wśród bogaczy chełpiących się swym bogactwem, to jest grabieżą, wśród wodzów chełpiących się swymi zwycięstwami, to jest morderstwem, wśród władców chełpiących się swą potęgą, to jest przemocą? Nie dostrzegamy, że ci ludzie stworzyli sobie wypaczone pojęcia ożyciu, o tym, co dobre, a co złe, po to, by usprawiedliwić swoje poglądy, a nie dostrzegamy tylko dlatego, że ludzie o tak wypaczonych pojęciach stanowią większość i że my sami do nich należymy.

Lew Tołstoj (fragment powieści Zmartwychwstanie, 1899)
   
   
   

chrystusa, w imię którego wszystko to się działo. . .

Nikomu z obecnych, zaczynając od popa i naczelnika więzienia, a kończąc na Masłowej, nie przychodziło do głowy, że ten sam Jezus, którego imię kapłan powtarzał ze świstem taką niezliczoną ilość razy, wysławiając go najróżniejszymi, dziwnymi słowami, zabronił właśnie tego wszystkiego, co tutaj czyniono; zabronił nie tylko takiego bezmyślnego gadulstwa i bluźnierczego odprawiania czarów z chlebem i winem przez kapłanów-nauczycieli, lecz najwyraźniej zabronił ludziom nazywać nauczycielami innych ludzi, zabronił odprawiania modłów w świątyniach, kazał modlić się każdemu w samotności, zabronił nawet stawiania świątyń, powiadając, że przyszedł je zburzyć i że modlić się należy nie w świątyniach, lecz w duchu i w prawdzie; a co najważniejsze, zabronił nie tylko sądzić ludzi i więzić, męczyć, hańbić, skazywać na śmierć, jak to robiono tutaj, ale zabronił także wszelkiego gwałtu nad ludźmi powiadając, ze przyszedł wypuścić na wolność tych, którzy są w niewoli.
   Nikomu z obecnych nie przychodziło do głowy, że wszystko, co tutaj robiono, było największym bluźnierstwem i naigrawaniem się z tego właśnie Chrystusa, w imię którego wszystko to się działo. Nikomu nie przychodziło do głowy, że pozłacany krzyż z emaliowanymi medalionikami na końcach, który kapłan wyniósł i dawał do ucałowania ludziom, nie był niczym innym niż wyobrażeniem tej szubienicy, na której umęczono Chrystusa właśnie za to, że zabronił tego, co tutaj w jego imieniu czyniono. Nikomu nie przychodziło do głowy, że ci kapłani, którzy wyobrażają sobie, że pod postacią chleba i wina jedzą ciało i piją krew Chrystusa, rzeczywiście jedzą ciało i piją krew jego, ale nie w kawałkach chleba i w winie, lecz przez to; że nie tylko gorszą tych maluczkich, z którymi Chrystus siebie utożsamiał, ale w dodatku pozbawiają ich największego szczęścia i poddają najokrutniejszym katuszom, ukrywając przed ludźmi tę nadzieję szczęścia, którą on im przyniósł.

Lew Tołstoj (fragment powieści Zmartwychwstanie, 1899)
   
   
   

jadła zawsze sama. . .

Księżna Zofia Wasiliewna skończyła właśnie obiad, bardzo wyszukany i bardzo pożywny, który jadła zawsze sama, żeby nikt jej nie widział podczas tej niepoetycznej czynności. Przy jej szezlongu stał stolik, a na nim - serwis do kawy; księżna paliła teraz papierosa ze słomkowym ustnikiem. Była to chuda, wysoka brunetka, o długich zębach i dużych czarnych oczach, wciąż jeszcze starająca się odmłodzić.

Lew Tołstoj (fragment powieści Zmartwychwstanie, 1899)
   
   
   

29 września 2014

szukać wróżebnych odpowiedzi na pytania. . .

(...)wchodził na podwyższenie ze skupionym wyrazem twarzy, miał bowiem zwyczaj w przeróżny sposób szukać wróżebnych odpowiedzi na pytania, które sobie zadawał. Teraz powiedział sobie, że jeśli liczba kroków od drzwi gabinetu do fotela będzie podzielna przez trzy, to nowa kuracja wyleczy go z kataru żołądka, jeżeli zaś nie będzie podzielna, to kuracja go nie wyleczy. Było dwadzieścia sześć kroków, ale Matwiej Nikiticz zrobił jeszcze jeden mały kroczek, dwudziesty siódmy, i stanął przed fotelem.

Lew Tołstoj (fragment powieści Zmartwychwstanie, 1899)
   
   
   

któż może być bardziej szalony. . .

Z głębiny nocy niepojętej
sen modrooki na mnie kiwa
w postaci dziwnej, wniebowziętej
ku światom nowym mnie przyzywa

Któż może być bardziej szalony
niż my, prócz nas nic nie istnieje
jesteśmy jedyni sami
gigantyczni

O wy znikomo małe fakty
w nieskończoności czarnych żądz
O jakże marne są wszystkie akty
tych co się puszą karki swe gnąc

Co do mnie nic nie powiem
mam wrażenie jakby mi zdmuchnęło
wszystkie myśli spod czaszki
Jestem tylko przedłużeniem tego regulatora
Jakby mój mózg wbito niby na rożen na tę żelazną dźwignię
albo też cały utożsamiłem się z maszyną, cały utożsamiłem się z maszyną

To ja sam pędzę, to ja sam pędzę
przestrzeń jak byk
aby nadziać się na ostrze mego losu
Nie, chwila jest tak bardzo doniosła
Można by umieścić nad nami napis:
"Nie dotykać, wysokie napięcie grozi śmiercią"
Gdyby mnie dotknął ktoś nieruchomy i normalny
w jednej chwili runąłby jak rażony gromem

                                                                                     Witkacy
 
 
 

w czarnym, bezdusznym żarze. . .

W czarnym, bezdusznym żarze
Spocone cielsko dusi mnie i gnębi
Tak bóstwo nieznane mnie karze
Za czyny świetlistych gołębi

                                             Witkacy
 
 
 

zużyte wszystko. . .

Zużyte wszystko, słów miazga nie cieknie
I nie spowija grozy dawnych diabłów
Oni się korzą przed wyplutą pestką,
Tybald się boi Kainów i Ablów.
W uściskach stonóg zaklęta pantera,
Jej centki świecą różowe i dumne.
Przez trawę pełznie cudowna hetera
Miażdżąc swym brzuchem słowa zbyt rozumne...

                                                                               Witkacy
 
 
         

firma portretowa. . .

Dziś albo jutro
Na bordo papierze
Muszę się uporać
Z twą mordą frajerze.

Quel sâle métier que la peinture
Quel sâle, quel sâle métier
On peint chaque geule sans murmure
Pour avoir un peu de la monnaie.

Nie jest to przyjemność duża
Cały dzień malować stróża
I za taki marny zysk
Zgłębiać taki głupi pysk.

                                        Witkacy
 
 
 

dla chorych diabłów. . .

Dla chorych diabłów, przewrotnych aniołów
Szpital wariatów, za którego próg
Nie przejdzie mędrzec ani książę liczb.
Tam już na wieki oddać się czarnemu
Którego zrodziła góra ognista,
i tam pozostać - biała jako glista
Pozostać wierną bóstwu nieznanemu
W przepięknej małpy uściskach się miotać
Słuchając ciszy międzygwiezdnych ech
Patrzeć na męki i krew czarną żłopać
W bebechy krwawe puszczać zimny śmiech.
Kwiczeć z rozkoszy i rozkosz tę kopać
Aż póki nie przyjdzie ostatni zdech.

                                                    Witkacy
 
 
 

najważniejsze – dożyć do września. . .

Najważniejsze – dożyć do września, dociągnąć.
Nie oduczyć się oddychania, nie zwariować.
Chodzić nocą po mieście jak zbłąkane dusze,
mijać jedna za drugą puste ulice tak, jak przegląda się
stare zdjęcia, na których umarli kumple są obok
i rzucają niedopałki w wodę. Poczuć chłód, unieść głowę,
zrozumieć, że tak naprawdę patrzy się w dół,
gdzie tak samo chodzą ci, których kiedyś się utraciło, tak samo marzną, tak samo
palą nerwowo i taka pustka między wami, takie zimne powietrze.

Najważniejsze – dożyć do jesieni, oddychać.
Czasem płakać, być jak zawsze silnym,
być duszą towarzystwa, witać wszystkich przyjaźnie, tylko
czasem płakać, gryząc wargi, najważniejsze –
dożyć do jesieni, nie zacisnąć pętli w pustym pokoju, nie
zwariować, oddychać, najważniejsze – nie pójść pod wodę, nie poczuć,
jak ciepłe złudzenie krwi cieknie po skórze.

Najważniejsze – przeżyć te noce, można
palić, coś tłuc, ciąć, krzyczeć, czasem
płakać, leżeć w ciepłym łóżku i znowu płakać,
wiesz, bez ciebie oni przychodzą do mnie w nocy, mówią do mnie,
śmieją się, ja ich nie widzę, wiesz, słyszę muzykę, jęki
wiesz, bez ciebie wszystko jest jak film, czarno biały film.

Najważniejsze – dożyć do jesieni, czymś się zająć,
czytać dobre wiersze, kochać się z kimś, nie z tobą –
tak tylko żeby się zmęczyć, najważniejsze – doczekać jesieni,
żółtych liści, spokoju, żeby można było zbierać z ziemi
jabłka ciepłe i zmęczone jak ukochana kobieta,
kochać się z kimś, szybko oddychać, ciągle wyobrażając sobie ciebie -
to najlepsze, co może mi się przydarzyć.

                                                                                               Andrij Lubka
 
 
 

28 września 2014

miłość. . .

Kupiłem ci pelargonię
niosę doniczkę w różowej bibułce.
Idę ulicą
ludzie biegną ludzie jadą ludzie krzyczą
ten sprzedaje
cudowny płyn na porost włosów
szkaplerze
trujące cukierki
pornograficzne obrazki.
Obok w czerwonym kościele
grożą jeszcze śmieszni piekłem
obiecują niebo
zachwalają wiarę ojców naszych.
Sprytny z rybim okiem
i brodą jak lisia kita z miedzi
nabił sto tysięcy nędzarzy
w butelkę
ogłosił bankructwo.
Mrowisko się mrowi.
Piszą anonimy, składają fałszywe świadectwa
chorują na syfilis
piją wódkę i eter
gwałcą i zarzynają
obliczają saldo.
Obywatele miasta obłudnicy
witają kardynała
karmazynowy kardynał
nie uczynił cudu
wygwizdały go ptaki.
Poeci grają na katarynkach
prowadzą dialogi z Bogiem
fałszują monetę.
Na uniwersytecie
profesor pod parasolem
w czerwonym turbanie na głowie
wykłada metafizykę,
radzi wdychać prane.
Bzdura obłuda fałsz.
Idę ulicą
jestem ci wdzięczny za miłość
cieszę się pelargonią
w różowej doniczce.
To jest prawda:
miłość uszlachetnia
jestem lepszy
odrobinę lepszy
wierzymy w to oboje.

                              Tadeusz Różewicz
 
 
 

nie miał czasu zwariować. . .

(...)piekielna praca trzymała go jak w kleszczach, nie dając możności uświadomienia pewnych symptomów. Dokąd dosłownie nie miał czasu zwariować.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

maksimum szczęścia ... nieruchomo, zdany na czyjąś wolę. . .

Pewne natury tylko w obłędzie uzyskują maksimum szczęścia - od urodzenia prawie nie był tak szczęśliwy. Trwał nieruchomo, zdany na czyjąś wolę, tuż u głównej turbiny wypadków, przy samym ognisku sił (..) - pchełka maleńka na piętnastocalowym granacie, rwącym zdyszane powietrze.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

sił, których dostarczała sama sytuacja zewnętrzna. . .

Ale właśnie w tej obcości czuł się jak w wygodnym futerale. Tylko czy to nie jest jednym z objawów zbliżającego się bzika? Zaniepokoił się tym problemem - po raz pierwszy naprawdę ogarnął go strach przed obłędem - czy nie za późno? - jego, skończonego już wariata, żyjącego tylko mocą nadwyżki sił, których dostarczała sama sytuacja zewnętrzna, no i skatatonizowanie.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

ludzie włażą jedni na drugich i to jest wstrętne. . .

Byłoby najlepiej, aby dusze były tak nieprzepuszczalne jak monady Leibniza, aby wszystko szło według jakiejś zasady obcej faktom, niemającej w nich samych swego źródła. Trudno - ludzie włażą jedni na drugich i to jest wstrętne.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

aby móc mieć ... swoje zdanie. . .

Bądź co bądź to b y ł a prawdziwa bitwa, jakkolwiek w parszywych warunkach się odbywała. Trzeba było przeżyć ją możliwie świadomie, choćby dlatego, aby móc mieć potem o tym swoje zdanie i odpowiednio to opowiadać.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

a potem kazano być bezmyślnymi. . .

I gdyby nie ta bitwa na ten ranek jakby obstalowana, to nie wiadomo, jakby jeszcze było - może by doszło i do samobójstwa. Jedyną iskierką tajemnicy wyższego rzędu była ta nowa religia. Jej, jak "ostatniej brzytwy", chwytali się wszyscy prawie, czując, że poza tym nie ma już absolutnie nic prócz naukowej organizacji pracy. A dla niektórych to było bardzo mało. Szczególniej cierpieli ci, którym od dzieciństwa pompowano do mózgów wzniosłe ideały, a potem kazano być bezmyślnymi maszynkami w imię tychże ideałów. Jakże tak można - a fe!

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

trup z młotkiem we łbie. . .

(...)słowa pierwszego nieomal w życiu oficjalnego kłamstwa wykwitały jak blade storczyki na potwornej kupie świństwa całej przeszłości. Na wierzchu tego śmietnika leżał trup z młotkiem we łbie.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

27 września 2014

trup, płynący byle jaką rzeką. . .

Był wyrzutkiem, który nigdy już tu spokoju nie zazna. Spuszczony wreszcie z łańcucha, ale bezdomny pies. Zachciało mu się popłakać nad sobą w jakimś kąciku i umrzeć. A tu rzeczywistość, w postaci tego strasznego, podłażącego doń człowieka, zmuszała go do jakichś wstrętnych działań. Odtąd wszystko będzie negatywnym, choćby nie wiadomo czego dokonał - będzie tylko wymigiwaniem się z plątaniny, którą sam wytworzył. Nieznany trup, płynący byle jaką rzeką, w tym świecie bardziej był u siebie, bardziej na miejscu niż on. A żyć musiał.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

kubeł na spermę. . .

Ale znowu gdyby tej Iriny Wsiedołodowny nie było wcale, "toż to panie byłby po prostu skandal" - gdyby nie klapa bezpieczeństwa - ten, powiedzmy otwarcie, kubeł na spermę - to co by było? Może by dawno już dokonał tych swoich niespełnionych zbrodni i odpadł od wielkich Cyc Istnienia syt życia po wieki wieków. A tak musiał trwać i trwał sam w męce, ohydny i przeklęty.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

błysk prawdziwego bzika. . .

Nie będę więcej. Przysięgam - dodała ze strachem widząc błysk prawdziwego bzika w jego krwawych ślepiach. Ochłonął, ale zapadł się dookoła i mało nie pękł, ale wytrzymał jeszcze trochę.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

o samobójstwie. . .

Czasem myślał Zypcio o samobójstwie, ale żył dalej z prostej ciekawości, co też dalej będzie, co też nieogarniony w swych pomysłach doczesnych tortur Bóg (...) jeszcze dla niego wykoncypuje.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

24 września 2014

na metafizycznym urynale. . .

(...)na metafizycznym urynale, w którym pływało w podejrzanych wydzielinach serce(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

utopił jak w bagnie wszelką możliwość. . .

(...) na tle widoku tego cielska, w którym utopił jak w bagnie wszelką możliwość czystej pierwszej miłości - ha, Zypulkę diabli już powoli brali. - "Byli za mali, by duszę moją brać, a brali"(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

programowe nabożeństwo na cześć absolutnej nędzy istnienia. . .

Ryk nieludzki na scenie. Dwie kobiety półnagie walczą w otoczeniu obojętnych, wyfraczonych i umundurowanych mężczyzn. Trzecia, stara baba, całkiem goła, matka jednej z nich, wpada i zabija (dusi rękoma) córkę, żeby ta została niezwyciężona. Ktoś  starą po łbie, tego ten, reszta rzuca się na tamtą. Wchodzi jakiś kapłan i okazuje się, że to, co się przed chwilą działo, to programowe nabożeństwo na cześć Absolutnej Nędzy Istnienia i jego definitywnej niewyduszalności dla celu rozpędzenia Wielkiej Nudy.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

23 września 2014

narobił świństwa pod siebie i w tym siedzi. . .

"Zabrudził człowiek świat, narobił świństwa pod siebie i w tym siedzi - za kark go jak szczeniaka, w mordę i rzucić potem na nowo na tło wszechświatowej przestrzeni.(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

wypiętrzanie się miazgi ludzkiej. . .

- ...wielkie rzeczy na małą skalę. Nie, nie - ja wiem: jeśli chodzi o napięcie psychiczne osobiste, to bezsprzecznie wielkie, może ostatnie w swoim rodzaju, ale jeśli wziąć pod uwagę skutki, to może wszystko jest zbyt małe jak na to własnie zbiorowe wypiętrzanie się miazgi ludzkiej. Ziemia jest kulą, w przybliżeniu, psiakrew! Organiczne ścierwo! Dziwnie świat się zamaskował sam przed sobą...!

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

dans le cul. . .

- Ja papierków nie lubię, chyba klozetowe - post factum - niech mnie historia podetrze i dowie się ce que j'avais dans le cul czy dans le ventre même..

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

chlupało im w międzykroczach z suczego uwielbiania. . .

I to on to sprawił, ten ciemny chuj morowy, w generalskim, zalepionym orderami mundurze. Muzyka rwała kiszki na niebiańskie flagi, sztandary i chorągwie ku czci(...)
(...)
Cóż dopiero działo się z babami!! Strach pomyśleć po przejeździe Jego Jedyności przez ulicę wszystkie musiały majtki zmieniać jak jedna. Aż chlupało im w międzykroczach z suczego uwielbiania. I bardziej chwytało niż najpiekielniejszy hałas ponurej dźwiękojebni  samego Tengiera.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

wstrętnym jest i w życiu, i w literaturze. . .

Uwaga
"Cóż można powiedzieć ciekawego o człowieku szczęśliwym odproblemionym, któremu wszystko w życiu się udaje? Wstrętnym jest i w życiu, i w literaturze dla wszystkich. Pastwić się nad "nieudacznikami", którzy pust płaczut potem - oto wdzięczne zadanie dla literatnika.(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

22 września 2014

siebie wyrzygać prosto w nicość. . .

Ha - gdyby można czasem całego siebie wyrzygać prosto w nicość, nie przestając przy tym istnieć! Cóż to byłaby za frajda!

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

cały pasztet we łbie. . .

To ona temu winna - matka - ona jest wariatka. To po niej ma ten cały pasztet we łbie. A jednak ani na chwilę nie chciałby być kimś innym.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

w grzęzawisku lubieżnej aury. . .

Właśnie przez swój kontrast z tą włanią, chełbią i drętwotą czy też po prostu wybryndowaną bledzią z metafizycznych burdelów samej Astoreth. Rozparta w grzęzawisku lubieżnej aury siedziała na wiotkim foteliku, wznoszące się w wymiarach ducha jak niedostępna turnia zamykająca wejście z wąwozów wiecznego upodlenia i "sromu" (tak - okropne!!), sama rysując się na zaświatowym niebie odwiecznych tajemnic (osobowości, płci, śmierci no i nieskończoności), skąpana w blasku zachodniej swej, ale tout de meme niepospolitej, zaiste niekobiecej e n t e l i g e n c j i(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

21 września 2014

bezwyjściowe wąwozy, w których czatowała zawsze brzydka samobójcza śmierć. . .

Nudy bał się najgorzej. Jeszcze nie dosięgał jej szczyrów, ale znał już dobrze jej boczne, okropne, bezwyjściowe wąwozy, w których czatowała zawsze brzydka samobójcza śmierć człowieka na śmierć znudzonego, zatrutego niespełnionym życiem i niedorosłą do niego samego twórczością. Bo mimo iż był na szczytach, wewnętrzna ambicja kazała mu pchać się jeszcze wyżej, gdzie mógł się dostać, zabiwszy wprzód ciało, jako czysty duch.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

nie stracić tej linii, na której się powodzenie zarysowało. . .

Ma wtedy ciągle ten problem, co artysta z powodzeniem - jak tu nie stracić tej linii, na której się powodzenie zarysowało. I zaczyna się wtedy powtarzać siebie w coraz bledszych odbitkach zamiast szukać nowych dróg - traci się swobodę i natchnienie i kończy się prędko - chyba że się jest prawdziwym tytanem.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

sra po prostu nieskończonością. . .

Ale na dnie jego wesołej, jak pies spuszczony z łańcucha, duszy drzemało zawsze N i e o c z e k i w a n e - coś tak piekielnego, że myśleć o tym bał się nawet w chwilach męczących, syntetycznych jasnowidzeń, kiedy zdawało się, że sra po prostu nieskończonością w sam pępek wszechświata.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

zaświatowej ponurości objawień ostatecznych. . .

Uczyła go używać siebie i potęgować nikłą i nędzną swędzeniowatą przyjemnostkę elementarną do granic metafizycznego bólu i zaświatowej ponurości objawień ostatecznych, poza którymi była już tylko śmierć, jedyna wybawicielka z rzeczy zbyt głębokich.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

zbytecznej i sztucznej konstrukcji pojęć. . .

I żeby tysiąc Jamesów powiesiło się na własnych mózgach, to problem ten wiecznym będzie, a nieprzyjęcie bezpośrednio danej jedności osobowości doprowadzi zawsze do bardzo kunsztownej może, ale zbytecznej i sztucznej konstrukcji pojęć, która nic istoty rzeczy nie wyjaśni. Dosyć.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

chłopczykowatych nieudolności. . .

Przede wszystkim zatrzeć jakimś czynem wściekłym i "nadnaturalnym" kompromisową obrzydliwość leśnej scenki z Tengierem i chłopczykowatych nieudolności u samego progu raju.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

dobra w swoim wyłudzaniu. . .

- ...rozbierz się. Takie śliczne masz ciałko. (Rozbierała go powoli). A jakie silne. Jakie muskuły - to zwariować można. To jest spinka - tu ją kładę. Ty mój biedny kochany impotencie. Ja wiem - to dlatego, że się przeczekał. A co to za plamka? (Głos jej zadrżał). A - zonanizował się mój chłopczyk. A to nieładnie. Trzeba było zachować dla mnie. A teraz flak. Ale to o mnie myślałeś, prawda? Ja cię oduczę tego. Nie wstydź się. Cudny jesteś. Nie bój się mnie.
(...)
A on, mężczyzna na skraju upadku, broniący siebie przed przekleństwem całego życia (szczęście czy nieszczęście to prawie wszystko jedno, z wyjątkiem niezmiernie krótkich chwilek złudzenia), mimo że już potencjalnie upadły i staczający się po pochyłości, walczył instynktem samej osobowości przeciw wielości istnień i stada, które ona z konieczności metafizycznej tworzy. Rozrywało go wprost na wszystkie strony. Dusił się, wymiotował do wewnątrz, i prychał, i parskał, ujrzawszy przed sobą to, czego się obawiał najwięcej. Nie miał najmniejszej chęci zrobienia jej przyjemności, nie mówiąc już o tym, jak nie doceniał tego co danym mu było oglądać. Jakiś potwór rozcieniający rudym włosem (księżna pogardzała wszelką nienaturalnością),dziwny, wstrętny, różowawy, pachnący piekłem (chyba) i świeżością morza, i najlepszym tytoniem od K. i utraconym na wieki życiem - to właśnie i ten brzuch niby zwykły, a tak świętokradczo-poddańczo delikatnie wypiętrzony jak kopuła jakaś zakazana wschodniej świątyni; i piersi jak białe dagoby, których szczyty oświetla wschodzące słońce; i te biodra, znane skądś, może z podświadomych marzeń, obce i bliskie, i takie, że nie im poradzić nie może w ich piękności i nic z nimi zrobić, psiakrew, nie można i trwają tak na mękę i wstyd dla wszystkich. I do tego ta twarz, ta morda piekielna!... I miłość.
(...)
I do tego ona, taka dobra w swoim wyłudzaniu, jak mleczna czekolada, jak bezwstydna krowa jakaś, a nie człowieczyca, samica jelenia, krokodyla czy kapibary...

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

20 września 2014

nie mogę odłożyć godziny śmierci. . .

(...)nawet dla przyjemności sądu nie mogę odłożyć godziny śmierci. Do widzenia państwu.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy
(wynotowane ze sztuki Szalona lokomotywa, 1922)
   
   
   

z tego wszystkiego nic nie pozostanie. . .

Cóż to za rozkosz jest stworzyć coś doskonałego, odrębnego w sobie, istniejącego własnym życiem. Za tę cenę można się bez bólu wyrzec wszystkości. Ale znowu jeśli się weźmie pod uwagę to, że słońce zgaśnie i w ogóle z tego wszystkiego nic nie pozostanie, to może nie jest to tak bardzo ważnym, aby być czymś(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

w tej tolerancji. . .

W tej tolerancji jest już cała nicość jego wiary.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

bydlęcą szczęśliwość po odwaleniu pewnej ilości godzin. . .

Jakie miało być to "odrodzenie", nikt nie wiedział i nie dowie się nigdy, aż po czasy zgaśnięcia słońca. Chyba że odrodzeniem będziemy nazywali: spokój, brak wszelkiej twórczości, z wyjątkiem udoskonaleń technicznych, i bydlęcą szczęśliwość po odwaleniu pewnej ilości godzin mechanicznej pracy.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

kłębiące się wokoło zapytania. . .

Jeden tylko był człowiek predestynowany na to, by choć w przybliżeniu odpowiedzieć jakimś piekielnym czynem na kłębiące się wokoło zapytania przerażonego samym sobą losu.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

drogę, na której można się tylko okłamywać do końca. . .

On jest koniecznością dla siebie tylko dlatego, że jest artystą.
(...)
Pozornie głębokie nieokreśloności. Nie - ja wolę myśl - ale jaką? Swojej nie mam nawet w zalążku. Co myśleć?! Boże!! Nie natrafić na złudną drogę, na której można się tylko okłamywać do końca życia. Objawienie - ale któż zaręczy, że to, które napotkałem czy, które na mnie spada, właśnie jest prawdziwe? Poczuł, że tylko wytężenie się do krańców możliwości, ofiara z siebie, askeza bezwzględna, wyrzeczenie się tego właśnie, co go dziś nieodwołalnie czekało i tak pięknie nęciło złą rozkoszą (zdawało się to, nie wiadomo jakim sposobem, zaprzeczeniem spuszczania psa z łańcucha), może mu otworzyć tamten świat. Ha, to było ponad siły. W tej chwili zrezygnował z poznania na całe życie.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

początki bzika. . .

- Chwila objawienia albo, jak się to mówi teraz, początki bzika(...)

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

echo. . .

Echo jest bardzo głupie
nie ma do powiedzenia nic własnego
nie umie nawet
powtarzać słów prawidłowo:
gdy wołasz LUBIĆ
echo powiada BIĆ

Czy to dlatego
człowiek
jest tak zachwycony echem?

                                                 Maria Wine

 
 

wszystko nie to już. . .

Z "Porannych piosenek kąpielowych Stasia"

Wszystko nie to już
Gdyby nowy sojusz
Zawrzeć tak z kimś nieznacznie,
Byczo się bawić,
W rozkoszach się pławić,
Żyć pięknie, a nawet dziwacznie.
Tak by się chciało,
By komuś tak stało,
Że ktoś ten koniecznie coś by dał -
By wić się w dostatku,
Mieć róże w zadku
(Samochód też by się przydał)

                                                Witkacy
 
 
 

19 września 2014

idealnie dopasowana do narzędzia funkcja nie jest niczym psychologicznie ciekawym. . .

Muszę zobaczyć, co jest poza tym, a to, że to czytać będzie banda dzisiejszych, niegodnych prawdziwej twórczości, półzmechanizowanych bydląt z pretensjami na półbogów i paru może mądrych ginących ludzi, których pewno osobiście nie poznam, co to mnie, m n i e obchodzić może?! Ja nie mam zamiaru być tym wytwórcą wzmacniających zastrzyków dla zdychających narodowych uczuć czy degenerujących się społecznych instynktów, tych wymierających robaków na resztkach zgniłego ścierwa wspaniałego bydlęcia z dawnych wieków. Ja nie chcę opisywać tych ludzi przyszłości, od których wieje pustka bydlęcego zdrowia. Co o nich w ogóle ktoś naprawdę inteligentny powiedzieć może - o tych, co, jak szpada w pochwę czy klejnot w futerał, wchodzą w swoje przeznaczenie. Idealnie dopasowana do narzędzia funkcja nie jest niczym psychologicznie ciekawym, a powieść epicka jest dziś fikcją bezpłodnych grafomanów. A najciekawsze jest a b s o l u t n e (!) niedopasowanie człowieka do funkcji istnienia.

Stanisław Ignacy Witkiewicz / Witkacy 
(fragment powieści Nienasycenie, 1930)
   
   
   

18 września 2014

doznałem kota. . .

Jadłem torcik. Przestałem jeść, gardło mi się ścisnęło, z pełnymi ustami przyglądałem się… temu… temu… jak to nazwać? Zwrot do wewnątrz, okropność własna, własny brud, własne zbrodnie, zamknięcie w sobie, skazanie na siebie, och, wsobność! Swoje! I błyskawicznie: to musi doprowadzić do kota, kot tuż, tuż… i zaraz kot mi wylazł, doznałem kota. Doznałem kota pogrzebanego, kota zaduszonego — powieszonego między wróblem i patykiem, które tam były nieruchome i narastały swoim bytem, natężały się własnym bezruchem w miejscu pozostawionym, opuszczonym. Diabelska przekora! Im dalej, tym bliżej! Im bardziej błahe, niedorzeczne, tym natrętniejsze, potężniejsze! Cóż za pułapka, co za urządzenie piekielnie złośliwe! Co za potrzask!

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

stało się podobne do niej. . .

A jeśli to ona? Jeśli ona zamordowała kota? Wiedziałem przecież, kto zamordował, ja zamordowałem — ale tym swoim „Leon” skierowała na siebie spojrzenia, a nacisk Leona jakby odnalazł właściwy kierunek i na nią runął. Mnie, mimo wszystko, zdawało się, że ona mogła, że jeśli waliła młotem w furii to mogła z tej samej furii i kota… i to stało się podobne do niej, do jej krótkich kończyn i grubych przebugów, tułowia krótkiego, a rozłożystego, i obfitego w matczyne łaski — tak, ona mogła — to wszystko razem, tułów, kończyny etc, to mogło udusić i powiesić kota!

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

rój. . .

Tak to ów zbieg okoliczności był w części (och, w części!) przeze mnie spowodowany — i to właśnie było trudne, okropne, mylące, to że ja nie mogłem nigdy wiedzieć w jakim stopniu jestem sam sprawcą kombinujących się wokół mnie kombinacji, och, na złodzieju czapka gore! Gdy się zważy, jak olbrzymia ilość dźwięków, kształtów, dochodzi nas w każdym momencie istnienia… rój, szum, rzeka… cóż łatwiejszego, jak kombinować! Kombinować! To słowo zaskoczyło mnie przez sekundę, jak dzikie zwierzę w ciemnym lesie, ale zaraz utonęło w rozgardiaszu siedmiu osób siedzących, mówiących, jedzących, kolacja odbywała się nadal,

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

16 września 2014

i co ty tam, czego ty tam, jak ty, co ty. . .

— Fiuuut! Pyf! Uciekło. Fyyyy, pum, pum, pum, papapa, eeeee… rozumiesz… pua, pua, i co ty tam, czego ty tam, jak ty, co ty… Uciekło. Przeciekło. Nie ma.
(...)
— Co ty wiesz?! — wybuchnął gorzko. — Studia! Studia! Ja ta nie studiował, ale lata myślał… myślę i myślę… odkąd z banku wyszedłem nic tylko myślę, mnie głowa pęka od myślenia, co ty tam, czego ty tam, co tam tobie do… daj spokój, daj spokój!…

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

po swoje. . .

Swój do swego po swoje.

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

czynnościami zdecydowanymi i określonymi. . .

Nakładaliśmy spodnie.
Pokój wypełnił się teraz czynnościami zdecydowanymi i określonymi, które jednak będąc poczęte z nudów, z nieróbstwa, z kaprysu, kryły w sobie jakieś kretyństwo.
Zadanie nie było łatwe.

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

pod naszym spojrzeniem rodzi się porządek. . .

A jak opowiadać nie ex post? Czy więc nic nigdy nie może zostać naprawdę wyrażone, oddane w swoim stawaniu się anonimowym, nikt nigdy nie zdoła oddać bełkotu rodzącej się chwili, jak to jest, że, urodzeni z chaosu, nie możemy nigdy z nim się zetknąć, zaledwie spojrzymy, a już pod naszym spojrzeniem rodzi się porządek… i kształt… Wszystko jedno.

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

w nocy, w spodniach tylko i w koszuli — to zerkało ku zmysłowości. . .

Odsłoniłem okno i w poświacie gwiaździstych rojów ukazała mi się pustka tam, gdzie miał być Fuks. Dokąd poszedł?
Nic mi to nie szkodziło, ostatecznie, ale wolałbym żeby pobyt u Wojtysów nie zaczynał się od takich buszowań nocnych(...)
   Ale znajdowałem się na korytarzu obcego domu w nocy, w spodniach tylko i w koszuli — to zerkało ku zmysłowości i było może wyślizgujące się ku niej wyśliznięciem tym samym, co na katasinej wardze… gdzie ona spała? Spała? Gdy zapytałem siebie o to, od razu stałem się na tym korytarzu idącym do niej w nocy, boso, w koszuli i spodniach, jej wywichnięcie wargowo–śliskie, płazowate, ciut, ciut, ledwie, ledwie, w połączeniu z moim odepchnięciem, odstręczeniem się od nich tam, w Warszawie, zimnym, nieprzyjemnym, popchnęło mnie zimno ku jej świństwu, które tu gdzieś, w śpiącym domu…

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

za długo tu staliśmy i upłynął moment stosowny do odejścia. . .

— Chodźmy. Nie ruszaliśmy się jednak, może dlatego, że już za długo tu staliśmy i upłynął moment stosowny do odejścia… a teraz to stawało się już cięższe, bardziej nieporęczne… my z tym wróblem, powieszonym w krzakach… i zamajaczyło mi się coś w rodzaju naruszenia proporcji, czy nietaktu, niestosowności z naszej strony… byłem śpiący.

Witold Gombrowicz (fragment powieści Kosmos, 1965)
   
   
   

powierzyć wodom. . .

Jestem wielbicielem płynięcia i chciałbym powierzyć wodom moje grzechy, niech płyną do morza.

Czesław Miłosz (fragment książki Piesek przydrożny, 1997)
   
   
   

yokimura. . .

Yokimura
Kiedyś w telewizji oglądałem cmentarz dzieci nie urodzonych, z małymi gróbkami, na których kobiety japońskie zapalają znicze i składają kwiaty. Utożsamiałem się przez chwilę z jedną pośród nich, pochylającą się, żeby położyć wiązkę chryzantem.

- Mój syna, byłeś poczęty w miłości, tyle tylko będę
wiedzieć o tobie.
Mógłbyś usłyszeć ode mnie o grozie życia na ziemi,
której ci zaoszczędziłam.
0 tym, jak nawiedza nas nieszczęście, a my
nie możemy pojąć, dlaczego nas, osobnych,
spotyka to samo co innych.
Może zaznałbyś tego, co ja, i zaciskając zęby
znosiłbyś latami swój los, bo tak trzeba.
Cierpiąc, myślałam, mój syna, że może
odziedziczyłeś po mnie przeklętą wytrzymałość
1 zdolność do urojeń.
Wtedy czułam ulgę, mówiąc sobie, że ty
przynajmniej jesteś bezpieczny.
W niebycie jak w kołysce albo kokonie
z jedwabnego pacha.
Kim byłbyś? Co dzień drżałabym, próbując
odgadnąć, co w tobie zwycięży: zapowiedź wielkości
czy przegranej, a jest tak, że jedno małe ziarnko
przechyla szalę.

Czesław Miłosz (fragment książki Piesek przydrożny, 1997)
   
   
   

poeta pisze dla równego sobie. . .

Wyższy-niższy

Wiele wynika z dialektyki wyższy-niższy. Poeta pisze dla równego sobie, niejako rozdwaja się na autora i czytelnika albo słuchacza, a ten jest idealny, to znaczy ma wiedzieć i rozumieć tyle, co sam autor. Niestety mało jest takich czytelników idealnych. Odbiór polega najczęściej na błędnym odczytaniu, a badacze i krytycy na błędnych odczytaniach budują swoje teorie.
Groźne nieporozumienia wynikają, kiedy umysł wyższy, uniesiony pokorą, przychodzi do umysłów niższych i zwraca się do nich jak do równych. Istnieje rodzaj uproszczeń i przez to zafałszowań, które świadczą, że to właśnie zaszło.

Czesław Miłosz (fragment książki Piesek przydrożny, 1997)
   
   
   

poezja jest sprawą wstydliwą. . .

Dlaczego wstyd?

Poezja jest sprawą wstydliwą, ponieważ poczyna się za blisko czynności, które noszą nazwę intymnych. Poezji nie da się oddzielić od świadomości własnego ciała. Szybuje ponad nim, niematerialna, a zarazem uwiązana, i jest powodem do zawstydzenia, ponieważ udaje przynależność do oddzielnej strefy, ducha.
Wstydziłem się, że jestem poetą, tak jakbym, rozebrany, obnosił publicznie cielesny defekt. Zazdrościłem ludziom, którzy wierszy nie piszą i których dlatego zaliczałem do normalnych, w czym zresztą się myliłem, bo na tę nazwę zasługuje niewielu.

Czesław Miłosz (fragment książki Piesek przydrożny, 1997)
   
   
   

żeby przestać istnieć. . .

Bez kontroli

Nie mógł kontrolować swoich myśli. Te błądziły, gdzie chciały, i kiedy je obserwował, robiło mu się straszno. Bo nie były to dobre myśli i, sądząc po nich, siedziało w nim okrucieństwo. Myślał, że świat jest zbyt bolesny i ludzie zasługują tylko na to, żeby przestać istnieć. Zarazem podejrzewał, że okrucieństwo jego wyobraźni i jego impuls twórczy są w jakiś sposób złączone.

Czesław Miłosz (fragment książki Piesek przydrożny, 1997)
   
   
   

14 września 2014

losu pojedynczego człowieka. . .

   W tamtym samym czasie zajmował mnie również problem, który wiązał się z Gilgameszem i służył jako przeciwwaga. Dotyczył on losu pojedynczego człowieka, oddzielonego od innych, człowieka jako takiego. Chodziło o to, że człowiek musi umrzeć, i pytanie, czy wolno mu się zgodzić na to, że czeka go śmierć.

Elias Cenetti ( fregment autobiografii Pochodnia w uchu, 1980)
   
   
   

07 września 2014

człowiek lepszy. . .

Ludzie są lepsi, bo w biedzie i przyduszeni... To zawsze tak. Im gorszy system tym człowiek lepszy...

Witold Gombrowicz (Dziennik 1961-1966)
 
 
   

ukazuje się dziecko. . .

Cicho i ciepło. Pusto. Naprzeciwko, w perspektywie ulicy, ukazuje się dziecko, chłopczyk prowadzący rower. Idzie na ciebie, Makbecie, dziecko...

Witold Gombrowicz (Dziennik 1961-1966)
   






większość dyktatorów. . .

   Witkacy, jak król Lear, ukazywał się zawsze z orszakiem dworzan i błazenków, rekrutowanych przeważnie z rozmaitych pokurczów literackich (jak większość dyktatorów znosił tylko istoty podrzędne).

Witold Gombrowicz (Dziennik 1961-1966)
   





05 września 2014

inni zasługują równie mało, żeby nad nimi płakać. . .

Ja: Ale dlaczego płacze się nad innymi?

 Malina: I z tym należałoby skończyć, bo inni zasługują równie mało, żeby nad nimi płakać, jak ty zasługujesz, żebym ja nad tobą płakał. Co by ci z tego przyszło, gdyby wtedy ktoś w Timbuktu czy Adelajdzie płakał nad dzieckiem z Klagenfurtu, które zostało zasypane, które leżało na ziemi pod drzewami przy promenadzie nad jeziorem, w czasie nalotu koszącego, a potem musiało patrzeć na pierwszych zabitych i rannych wokół siebie. Nie płacz więc nad innymi, oni są dostatecznie zaprzątnięci obroną swojej skóry lub uporaniem się z godzinami przed swoim zamordowaniem. Nie potrzebują łez made in Austria. Poza tym płacze się później, pośród pokoju, tak przecież nazwałaś kiedyś ten czas, w wygodnym fotelu, kiedy nie padają strzały i nic nie płonie. Głoduje się też w innym czasie, na ulicy między dobrze odżywionymi przechodniami. W kinie, podczas głupiej prezentacji strachu, dopiero odczuwa się lęk. Nie marznie się w zimie, lecz w letni dzień nad morzem. Gdzie to było? Kiedy najbardziej zmarzłaś? Było to przecież w piękny, jak rzadko ciepły październikowy dzień nad morzem. Możesz więc zachować spokój wobec innych albo stale być niespokojna. Nic nie zmienisz.

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   


   

ludzie nie zmieniają się tak bardzo. . .

Malina: Ludzie nie zmieniają się tak bardzo. Coś tam przejmuje ich zawsze, jeśli jest tylko nieskończone, niewyobrażalne czy niezgłębione, ma głęboką czerń, spacerują po lesie albo przechadzają się w kosmosie z własną tajemnicą w innej tajemnicy.

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   


   

dojrzeć problem poczty, jej problematyczność. . .

   W pewne dni w roku listonosze widzą, jak bledniemy i jak oblewamy się rumieńcem, może właśnie dlatego nie zapraszamy ich, żeby weszli, usiedli, napili się kawy. Zbyt są wtajemniczeni w sprawy, które są straszne, które oni jednak nieustraszenie noszą po ulicach, więc odprawia się ich w drzwiach, z napiwkiem, bez napiwku. Ich los jest jednak najbardziej niezasłużony. Traktowanie ich, na jakie nawet pozwalam sobie ja, jest głupie, wyniosłe, krzywdzące. Nawet gdy przychodzą widokówki od Ivana, nie częstuję pana Sedlacka szampanem. Co prawda oboje z Maliną nie trzymamy w domu butelek szampana, ale dla pana Sedlacka powinna bym mieć jedną w pogotowiu, bo on widzi, jak blednę i oblewam się rumieńcem, domyśla się czegoś, musi coś wiedzieć.
   Że listonoszem można zostać z powołania, że nieporozumieniem jest wybieranie lub traktowanie roznoszenia poczty jak pierwszego lepszego zawodu, tego dowiódł słynny listonosz Kranewitzer z Klagenfurtu, któremu co prawda wytoczono proces i którego, niedocenionego zupełnie, zmaltretowanego przez społeczeństwo i sąd człowieka, skazano za sprzeniewierzenie i nadużycie urzędu na kilka lat więzienia. Sprawozdania z procesu Kranewitzera czytałam 228 uważniej niż relacje z najbardziej sensacyjnych procesów o morderstwo w ciągu tych wszystkich lat, a człowieka, który wówczas tylko mnie zdumiał, darzę dzisiaj najgłębszą sympatią. Od pewnego dnia, nie umiejąc później podać przyczyn, Otto Kranewitzer przestał roznosić pocztę i tygodniami, miesiącami gromadził ją w zajmowanym samotnie starym trzypokojowym mieszkaniu, aż pod sufit, sprzedał prawie wszystkie meble, aby zrobić miejsce dla rosnącej góry korespondencji. Nie otwierał listów ani paczek, nie przywłaszczał sobie papierów wartościowych ani czeków, nie kradł banknotów wysyłanych synom przez matki, niczego podobnego nie można mu było dowieść. Po prostu nagle poczuł, że nie może już roznosić poczty, wrażliwy, delikatny, wysoki mężczyzna, który pojął całą doniosłość swojego przedsięwzięcia, i właśnie dlatego drobny funkcjonariusz Kranewitzer musiał sromotnie opuścić Pocztę Austriacką, chlubiącą się tym, że zatrudnia tylko godnych zaufania, sumiennych i wytrwałych listonoszy. W każdym jednak zawodzie musi znaleźć się przynajmniej jeden człowiek, który żyje w głębokim zwątpieniu i popada w konflikt. Właśnie roznoszenie listów mogłoby wymagać utajonego strachu, sejsmograficznego wychwytywania wstrząsów, które przypisuje się zwykle wyższym i najwyższym zawodom, jak gdyby poczta nie miała prawa do kryzysu, do kłopotów z myśleniem, wolą i egzystencją, do skrupulatnej i wzniosłej rezygnacji, przysługującej wszystkim innym, którzy lepiej opłacani i zasiadający na katedrach mogą rozmyślać o dowodach na istnienie Boga, medytować nad ontos on, aleteją czy choćby powstaniem Ziemi i powstaniem wszechświata! Nieznanego, źle opłacanego Otto Kranewitzera pomówiono jednak tylko o nikczemność i zaniedbywanie obowiązków. Nie zauważono, że popadł w medytację, że ogarnęło go zdziwienie, które jest przecież początkiem wszelkiego filozofowania i w ogóle człowieczeństwa, a w sprawach, które wytrąciły go z równowagi, niepodobna było odmówić mu kompetencji, bo któż bardziej niż on, który przez trzydzieści lat roznosił pocztę w Klagenfurcie, potrafiłby dojrzeć problem poczty, jej problematyczność.

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   


   

02 września 2014

jedni ludzie żyją. . .

(...)jeśli nie wybiera się na jezioro, to codziennie przekopuje nasz ogród i przewraca dom do góry nogami, jedni ludzie żyją, inni przyglądają się im, ja należę do tych, co się przyglądają.

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   
   
   

formy „pan". . .

Do Maliny mówię „ty" i do Ivana mówię „ty", ale te obydwa „ty" różnią się intonacją, której nie sposób wymierzyć ani wyważyć. Wobec obu od początku nie używałam formy „pan", którą poza tym posługuję się zawsze.

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   
   
   

popadł w nałóg czytania. . .

Bywają ludzie, powiadam panu, ludzie, w dziedzinie czytania doznaje się najosobliwszych niespodzianek. .. Mam co prawda słabość do analfabetów, nawet tutaj znam kogoś, kto nie czyta, nie chce czytać; przebywanie w stanie niewinności jest bardziej zrozumiałe dla człowieka, który popadł w nałóg czytania, nie powinno się czytać w ogóle albo powinno się umieć czytać naprawdę...

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   
   
   

już nie dadzą mi zasnąć. . .

Spróbuję, chociaż jest szósta rano i ta pora wydaje mi się odpowiednia dla wyjaśnienia, które winna jestem Panu i tylu innym ludziom, chociaż jest szósta rano i dawno powinna bym spać, ale tak wiele jest spraw, które nigdy już nie dadzą mi zasnąć.

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   
   
   

ma blonde. . .

Aupres de ma blonde
Jestem
Jaka jesteś?
Jestem
Jaka?
Jestem szczęśliwa
Qu'il fait bon
Mówisz coś?
Nic nie mówiłam
Fait bon, fait bon
Powiem ci później
Co chcesz później?
Nigdy ci tego nie powiem
Qu'il fait bon
Więc już powiedz
Jest za głośno, nie mogę głośniej
Co chcesz powiedzieć?
Nie mogę tego powiedzieć jeszcze głośniej
Qu'il fait bon dormir
Powiedz już, musisz to dzisiaj powiedzieć
Qu'il fait bon, fait bon
Że zmartwychwstałam
Ponieważ przeżyłam zimę
Ponieważ jestem taka szczęśliwa
Ponieważ widzę już Park Miejski
Fait bon, fait bon
Ponieważ odrodził się Ivan
Ponieważ Ivan i ja
Qu'il fait bon dormir!
Ivan pyta mnie w nocy: Dlaczego istnieje tylko ściana płaczu, dlaczego nikt jeszcze nie zbudował ściany radości?

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   
   
   

wolne i zajęte godziny. . .

Co się dzieje z moim czasem, czy mam wolne i zajęte godziny, czy znam wolność i niewolę, o tym nigdy się nie mówi.

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)
   
   
   

mój stosunek do „dzisiaj". . .

(...)rozpaczliwy jest mój stosunek do „dzisiaj", bo przejść przez to „dzisiaj" mogę tylko w panicznym strachu i szalonym pośpiechu, tak samo pisać o nim albo choćby, w owym panicznym strachu, mówić o tym, co się wydarza, bo wszystko, co się napisało o „dzisiaj", należałoby natychmiast niszczyć, jak drze się prawdziwe listy, gniecie, nie kończy ich, nie wysyła, ponieważ dotyczą „dzisiaj" i ponieważ w żadnym „dzisiaj" nie dojdą już do adresata.
   Kto napisał kiedyś straszliwie błagalny list, aby potem go podrzeć i wyrzucić, wie najlepiej, co rozumiem tutaj przez „dzisiaj". A któż nie zna tej prawie nieczytelnej kartki: „Proszę przyjść, jeśli to w ogóle wchodzi w rachubę, jeśli pan może, chce, jeśli wolno mi pana o to prosić! O piątej w „Cafe Landmann!" Albo tego telegramu: „zadzwoń do mnie natychmiast stop jeszcze dzisiaj". Albo: „dzisiaj to niemożliwe".
   Bo „dzisiaj" to słowo, które powinno być zastrzeżone tylko dla samobójców, dla wszystkich innych nie ma po prostu sensu, „dzisiaj" to dla nich jedynie określenie dowolnego dnia, właśnie dzisiejszego, zdają sobie sprawę, że znów muszą pracować osiem godzin albo zwolnić się z pracy, pójdą tu i tam, kupią coś, przeczytają poranną i wieczorną gazetę, wypiją kawę, zapomną o czymś, umówią się, zadzwonią do kogoś, jest to zatem dzień, w którym musi się coś wydarzyć, lepiej jednak, żeby nie wydarzyło się za wiele. Kiedy ja natomiast mówię „dzisiaj", mój oddech traci regularność, pojawia się owa arytmia, którą można już stwierdzić na elektrokardiogramie, tylko z zapisu nie wynika, że przyczyną jest moje „dzisiaj", wciąż nowe, dręczące, ale ja mogę dostarczyć dowodu zakłócenia, zapisanego niespokojnym kodem lekarzy, dowodu czegoś, co poprzedza

Ingeborg Bachmann (fragment powieści Malina, 1971)