30 grudnia 2013

moja to była sprawa uporać się z samym sobą i znaleźć własną drogę. . .

Moja to była sprawa uporać się z samym sobą i znaleźć własną drogę, a wywiązałem się z tego zadania źle, jak większość tych, których dobrze wychowano.
   Każdy człowiek przeżywa tę trudność. Dla przeciętnej natury jest to ów punkt życia, w którym wymagania własnego bytu wiodą najbardziej zaciekły spór z otaczającym światem, w którym stoczyć trzeba najbardziej zaciętą walkę o własną drogę naprzód. Wielu przeżywa ów zgon i ponowne narodziny, które są naszym losem, jedynie ten jeden raz w życiu, w chwili gdy próchnieć i stopniowo rozpadać się zaczyna świat dzieciństwa, gdy wszystko co ulubione chce nas opuścić, i nagle odczuwamy wokół siebie samotność oraz śmiertelny chłód wszechświata. A bardzo wielu na zawsze już pozostaje na tej mieliźnie, przez całą resztę życia lgnąc boleśnie do wszystkiego, co bezpowrotnie minęło, do marzenia o raju utraconym — najgorszego i najbardziej morderczego ze wszystkich marzeń.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

albo umieć z tych pragnień zrezygnować, albo pragnąć ich całkowicie i prawdziwie. . .

— Nie powinien pan oddawać się pragnieniom, w które pan nie wierzy. Wiem, czego pan pragnie. Musi pan albo umieć z tych pragnień zrezygnować, albo pragnąć ich całkowicie i prawdziwie. Jeśli zdoła pan raz prosić tak, że w samym sobie będzie pan pewien spełnienia tej prośby, spełni się ona. Ale pan pragnie, a potem znowu żałuje i lęka się przy tym. A to wszystko trzeba przezwyciężyć.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

my, napiętnowani, słusznie mogliśmy uchodzić w oczach świata za dziwaków, a nawet szaleńców. . .

My, napiętnowani, słusznie mogliśmy uchodzić w oczach świata za dziwaków, a nawet szaleńców i ludzi niebezpiecznych. Byliśmy obudzeni, czy też budzący się, a dążyliśmy do coraz bardziej doskonałego przebudzenia, podczas gdy dążenia i poszukiwanie szczęścia innych zmierzały ku temu, aby przekonania ich, ideały, obowiązki, życie i szczęście coraz ciaśniej powiązać z życiem stada. Oni także przejawiali dążenia, także mieli wielkość swoją i siłę. Lecz z chwilą gdy my — jak sądziliśmy — przejawialiśmy dążenie natury do jednostkowości, do przyszłości, tamci żyli wolą przetrwania. Dla nich ludzkość — którą tak jak i my kochali — była czymś już gotowym, co trzeba jedynie zachować i ochraniać. Dla nas ludzkość była daleką przyszłością, ku której dążyliśmy wszyscy, której obrazu nie znał nikt, której prawa nigdzie nie były zapisane.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

narodzić się jest zawsze trudno. . .

   — O, tak, właśnie, dokładnie tak było. A potem znalazłem Beatrice, a potem wreszcie znów przyszedł do mnie przewodnik. Nazywał się Pistorius. I wtedy dopiero zrozumiałem, dlaczego chłopięce moje lata tak mocno związane były z Maksem, dlaczego nie mogłem się od niego oderwać. Droga pani, droga matko, często wydawało mi się wówczas, że muszę odebrać sobie życie. Czyż ta droga jest dla każdego taka trudna?
   Ruchem ręki lekkim jak powietrze przesunęła po moich włosach:
   — Narodzić się jest zawsze trudno. Wie pan, że ptak z wysiłkiem musi dobywać się z jajka. Niechże się pan cofnie myślami i zada sobie pytanie: czy istotnie ta droga była taka trudna? Tylko trudna? Czy nie była także i piękna? Czy znalazłby pan inną, piękniejszą i łatwiejszą?

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

musisz zastanowić się nad sobą, a wówczas robić to, co istotnie jest zgodne z twoją naturą. . .

   — Wszystkiego już próbowałem! — lamentował Knauer u mego boku. — Robiłem wszystko, co tylko można, wypróbowałem zimną wodę i śnieg, gimnastykę i biegi, ale to wszystko nic nie pomaga. Co noc budzę się ze snów, o których nawet pomyśleć mi nie wolno. A najokropniejsze w tym wszystkim jest to, że wskutek tego stopniowo tracę znowu wszystko, co zdołałem pojąć w sferze ducha. Nigdy już prawie nie udaje mi się skoncentrować czy doprowadzić do zaśnięcia i często nie śpię przez całą noc. Długo już tego nie wytrzymam. A jeśli w końcu nie będę mógł przeprowadzić tej walki, jeśli ustąpię i znowu stanę się nieczysty, gorszy będę od wszystkich, którzy w ogóle nigdy nie walczyli. To przecież rozumiesz?
(...) 
   — Nic ci nie mogę powiedzieć, Knauer. W tych sprawach jeden drugiemu nie może pomóc. Mnie też nikt nie pomagał. Musisz zastanowić się nad sobą, a wówczas robić to, co istotnie jest zgodne z twoją naturą. Nic innego nie istnieje. Jeśli zaś sam siebie nie zdołasz znaleźć, wydaje mi się, że i duchów żadnych nie spotkasz.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

nienawidzimy w jego obrazie czegoś, co tkwi w nas samych. . .

Człowiek, którego by pan chciał zabić, nigdy nie jestem panem X lub Y, z pewnością jest on maską jedynie. Bo z chwilą, gdy nienawidzimy jakiegoś człowieka, nienawidzimy w jego obrazie czegoś, co tkwi w nas samych. Nie oburza nas bowiem coś, czego w nas samych nie ma.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

cisza, pustka, przestwór, gwiezdne przestrzenie, samotna śmierć!. . .

   Widok ten sprawił, że zadrżałem. On umarł! pomyślałem i omal nie powiedziałem tego głośno. Wiedziałem jednak, że nie umarł. Przywarłem, jak urzeczony, spojrzeniem do jego twarzy, do tej bladej, kamiennej maski, i czułem: to jest Demian! Bo taki, jaki był zazwyczaj, gdy ze mną chodził i rozmawiał, to był jedynie Demian połowiczny, tymczasowo grający pewną rolę, zniżający się ku niej, uczestniczący w niej z uprzejmości. A prawdziwy Demian wyglądał tak właśnie jak ten, był taki kamienny, prastary, zwierzęcy, skamieniały, piękny i zimny, martwy a potajemnie pełen niebywałego życia. I wokół niego ta cisza, pustka, przestwór, gwiezdne przestrzenie, samotna śmierć!
   Gdzież, gdzie był teraz? Co myślał, co czuł? Czy znajdował się w niebie jakim, czy w piekle?
   Niepodobieństwem było dla mnie zapytać go o to. Gdy bowiem pod koniec lekcji zobaczyłem, że znowu żyje i oddycha, gdy spojrzenie jego spotkało się z moim, był taki sam jak dawniej. Skąd wracał? Gdzie przebywał? Wydawał się zmęczony. Twarz jego nabrała znów koloru, ręce poruszały się, ale kasztanowe włosy pozbawione były połysku i jakby znużone.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

każdy musi odpowiadać za siebie. . .

— Dziś się z tą sprawą nie uporamy — łagodził Maks. — Z pewnością nie powinieneś nikogo zabijać, ani gwałcić i mordować dziewcząt, nie. Ale jeszcze nie doszedłeś do punktu, z którego dostrzec można, co właściwie oznaczają pojęcia „dozwolone" i „zabronione". Przeczułeś dopiero część prawdy. A reszta też do ciebie dojdzie, wierz mi! Odczuwasz na przykład teraz w sobie, od roku już mniej więcej, popęd silniejszy od wszystkich innych, a uważasz go za „zabroniony". Grecy zaś i wiele innych narodów uczynili przeciwnie, uznając ów popęd za boga i cześć mu oddając podczas wielkich uroczystości. A zatem to co „zabronione" nie jest wcale wieczne i bywa zmienne. Obecnie przecież każdy człowiek może spać z kobietą, z chwilą kiedy wraz z nią zgłosił się do księdza i kiedy ją poślubił. U innych narodów natomiast sprawy te jeszcze dzisiaj przedstawiają się inaczej. Dlatego też każdy z nas musi sam dla siebie dochodzić, co dozwolone, a co zabronione — dla niego zabronione. Można nigdy nie uczynić nic zabronionego i być przy tym arcyłotrem. I odwrotnie także. Właściwie to tylko kwestia wygody! Kto za wygodny, żeby sam myśleć i sam sobie być sędzią, poddaje się po prostu zakazom takim, jakie istnieją, i łatwo mu żyć. Lecz inni sami czują w sobie przykazania i dla nich zabronione są rzeczy, które każdy człowiek honoru czyni codziennie, natomiast dozwolone są dla nich rzeczy na ogół potępiane. Każdy musi odpowiadać za siebie.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

świeży i delikatny zapach mydła, wydzielany przez jego szyję. . .

   W owej minucie znowu nawiązał się kontakt między mną i Demianem. I — dziwne — z chwilą, gdy pojawiło się owo uczucie pewnej duchowej wspólnoty, ujrzałem je jakby w sposób magiczny przeniesione także w przestrzeń. Nie wiedziałem, czy sam zdołał się o to postarać, czy też był to czysty przypadek — wierzyłem wówczas jeszcze mocno w przypadki — lecz po paru dniach Demian zmienił nagle swoje miejsce na lekcjach religii i siedział akurat przede mną (pamiętam jeszcze, z jaką przyjemnością wciągałem w tym nieprzyjemnym powietrzu naszej klasy, przepełnionej uczniami z ubogich domów, świeży i delikatny zapach mydła, wydzielany przez jego szyję!), po kilku następnych dniach zmienił je znowu i siedział oto obok mnie, i na tym miejscu pozostał przez całą zimę i przez całą wiosnę.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

kroczy wśród nich obcy, samotny i cichy, niczym daleka gwiazda, otoczony własną aurą, żyjący według własnych praw. . .

   Szukam jego postaci i oto teraz, kiedy go sobie przypominam, widzę, że przecież istniał i był przeze mnie zauważony. Widzę go, jak idzie do szkoły, sam lub pomiędzy innymi, starszymi uczniami, widzę też, jak kroczy wśród nich obcy, samotny i cichy, niczym daleka gwiazda, otoczony własną aurą, żyjący według własnych praw. Nikt go nie lubił, nikt nie znał go bliżej oprócz własnej jego matki, a z nią zdawał się także przestawać nie jak dziecko, tylko jak dorosły. Nauczyciele dawali mu o ile możności spokój, był dobrym uczniem, ale nie starał się przypodobać nikomu, a od czasu do czasu rodziły się pogłoski o jakimś słówku, uwadze czy odpowiedzi, jakie adresował podobno do któregoś z nauczycieli: szorstkiej, wyzywającej albo też ironicznej.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

bardziej niż w rzeczywistości traciłem życie i siły w tym królestwie cieni. . .

Towarzyszył mi także jak cień w moich snach, a męczarnie, jakich nie zadawał mi w rzeczywistości, wyobraźnia moja kazała mu zadawać mi w snach, w których stawałem się absolutnym jego niewolnikiem. Żyłem tymi snami, a że zawsze miałem ich wiele, bardziej niż w rzeczywistości traciłem życie i siły w tym królestwie cieni.

Hermann Hesse (fragment powieści Demian, 1919)
   
   
   

jeśli. . .

   - Pan gra lepiej ode mnie - rzekł kelner. - Musi mi pan dać dziesięć punktów for.
   - Dobra.
   „Jeśli wygram tę partię, wszystko będzie dobrze - myślał Steiner. - Żyję, zobaczę ją, może wyzdrowieje...”
   Skupił się na grze i wygrał.
   Teraz dam panu dwadzieścia punktów - rzekł.
   Te dwadzieścia punktów były życiem, zdrowiem i wspólną ucieczką, zaś stuk białych kul był jak szczęk kluczy przeznaczenia. Gra była zacięta. Kelner zrobił dobrą serię i brakowało mu tylko dwóch punktów do wygranej. Potem jednak chybił ostatnią kulę o centymetr.
   Steiner ujął kij i zaczął grać. Migało mu w oczach i musiał kilka razy przerwać, jednak doszedł do końca bez pudła.
   - Dobrze zagrane - rzekł kelner z uznaniem.
   Steiner podziękował skinieniem głowy i spojrzał na zegarek. Było po trzeciej. Zapłacił szybko i wyszedł.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

chleb ma dzisiaj smak befsztyka. . .

   - Chleb ma dzisiaj smak befsztyka - rzekł Ludwik. - Dobrego, soczystego befsztyka z cebulką.
   - A dla mnie ma smak kurczaka - odparła Ruth. - Młodego pieczonego kurczaka ze świeżą zieloną sałatą.
   - Możliwe. Może z tamtego końca. Daj mi kromkę. Znajdę jeszcze miejsce na porcję kurczaka.
   Ruth ukroiła gruby kawałek długiego francuskiego chleba pszennego.
   - Masz - rzekła. - Tu udko. A może wolisz pierś?
   Ludwik roześmiał się.
   - Ruth, gdybym ciebie nie miał, kłóciłbym się teraz z Bogiem!
   - A ja bez ciebie leżałabym w łóżku i beczała.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

historia kultury jest historią męczeństwa. . .

- Pouczająca kronika! - rzekł. - Niech żyje unicestwienie osobowości! U starych Greków myślenie było zaszczytem! Potem stało się szczęściem. Potem chorobą. Dziś jest zbrodnią. Historia kultury jest historią męczeństwa tych, którzy ją stworzyli.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

na zgubę papieru. . .

   Marill patrzał na niego przez chwilę ubawiony, potem przepił do Steinera.
   - Wypijmy na zgubę papieru, drogi Huber! To zdumiewające, jaką on uzyskał moc nad człowiekiem. Nasi praojcowie drżeli przed grzmotem i piorunem, przed tygrysami i trzęsieniem ziemi, późniejsi przodkowie przed mieczami, rozbójnikami, zarazą i Bogiem, my zaś drżymy przed zadrukowanym papierem - czy to w postaci pieniądza, czy paszportu. Neandertalczyk ginął od maczugi, Rzymianin od miecza, człowiek średniowieczny od zarazy - nas zaś może unicestwić zwykły świstek papieru.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

człowiek jest wielki w rzeczach krańcowych. . .

   Marill założył okulary i rozejrzał się dokoła.
   - Człowiek jest wielki w rzeczach krańcowych: w sztuce, w miłości, w głupocie, w nienawiści, w egoizmie, a nawet w ofiarności - ale światu najbardziej brak przeciętnej dobroci.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

ja jestem bardziej bezczelny, to wszystko. . .

   - Z meldunkami nie będziemy tu mieli kłopotu. Słyszałaś, jak mówiłem po francusku? Rozumiałem wszystko, co powiedział portier.
   - To wspaniale! - zachwycała się Ruth.
   - Ja nie potrafiłabym ust otworzyć. - A przecież ty mówisz po francusku o wiele lepiej niż ja. Tylko ja jestem bardziej bezczelny, to wszystko! Chodź, pójdziemy coś zjeść.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

o trzeciej mówili sobie ty. . .

Steinerowi szła karta. Austriacki urząd celny bronił się z rozpaczliwą odwagą. Walczyli zaciekle, ale uczciwie. O pierwszej w nocy zwracali się do niego po imieniu, o trzeciej mówili sobie ty, a o czwartej spoufalili się już zupełnie. Wyrażenia, jak świntuch, czarcie nasienie, dupa, nie były już uważane za obrazę, lecz za objaw zdumienia, zachwytu lub życzliwości.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

27 grudnia 2013

w rosji mężczyźni umieli płakać, a mimo to zachować męskość i odwagę. . .

   - Chodź - usłyszał za sobą głos Lilo - kolacja gotowa. Zrobiłam dla ciebie pierogi.
   Steiner odwrócił się i otoczył ją ramieniem.
   - Kolacja, pierogi - rzekł. - Dla nas, tułaczy, wspólny posiłek jest już czymś w rodzaju ojczyzny, prawda?
   - Istnieje jeszcze coś innego. Ale ty o tym nie wiesz. - Milczała chwilę. - Nie wiesz, bo nie umiesz płakać i nie rozumiesz, co to znaczy smucić się razem.
   - Nie, tego nie znam - odparł Steiner. - Nieczęsto byliśmy smutni, Lilo.
   - Nie. Ty nie. Jesteś szalony albo obojętny, albo się śmiejesz, albo jesteś - jak wy to nazywacie - odważny. A to wcale nie jest odwaga.
   - A co to jest, Lilo?
   - Strach przed poddaniem się uczuciu. Strach przed łzami. Strach przed brakiem męskości. W Rosji mężczyźni umieli płakać, a mimo to zachować męskość i odwagę. A ty nigdy nie ulżyłeś swemu sercu.
   - Nie - odparł Steiner.
   - Na co czekasz?
   - Nie wiem. I nie chcę wiedzieć.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

wierzę w święty egoizm! w bezlitosność! w kłamstwo! w brak serca!. . .

   - Chciałbym pana o coś spytać - rzekł sędzia po chwili. - To do sprawy nie należy. Ale chciałbym pana jednak o to spytać. Czy pan jeszcze w coś wierzy?
   - O tak! Wierzę w święty egoizm! W bezlitosność! W kłamstwo! W brak serca!
   - Tego się obawiałem. Jakżeby mogło być inaczej...
   - To jeszcze nie wszystko - ciągnął Ludwik spokojnie. - Wierzę także w dobroć, w przyjaźń, w miłość i uczynność. Doznałem tego może więcej niż wielu, którym się dobrze powodzi.
   Sędzia wstał ociężale i wymijając swój fotel podszedł do niego.
   - Przyjemnie jest to usłyszeć - rzekł. - Gdybym tylko wiedział, co mógłbym dla pana zrobić!
   - Nic - odparł Ludwik. - Znam już przepisy prawne i mam znajomego, który jest nawet specjalistą w tej dziedzinie. Proszę mnie posłać do więzienia.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

zakończyli życie w obłędzie, jak gdyby przyroda zakreśliła jakąś granicę. . .

   - Im nie można dyktować - rzekł. - Ani motylom, ani listowiu drzew. I tym także nie - wskazał na kilka książek noszących ślady częstego czytania. - Hólderlin i Nietzsche. Jeden pisał najczystsze hymny ku czci życia - drugi wyśnił boskie tańce dionizyjskiej wesołości i obaj zakończyli życie w obłędzie, jak gdyby przyroda zakreśliła jakąś granicę.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

trzeba zaczynać od najskromniejszego szczęścia. . .

   - Wiem, wiem - ode mnie nikt się o niczym nie dowie. A teraz niech mi pan da kawałek mydła. Czy trzy franki do dosyć?
   - To za dużo.
   - Nie za dużo. Za mało. Niech pan nie traci odwagi.
   - Samą odwagą daleko się nie zajdzie - odparł Ludwik biorąc pieniądze. - Ale od czasu do czasu ma się szczęście. To lepsze.
   - Mógłby mi pan jeszcze teraz przez kilka godzin pomóc w sprzątaniu. Franka za godzinę. Czy to też pan nazywa szczęściem?
   - Tak - odparł Ludwik. - Trzeba zaczynać od najskromniejszego szczęścia. Wówczas przychodzi częściej.
   - Gdzie pan się tego nauczył, na wędrówce?
   - Nie, w przerwach, kiedy nie jestem w drodze. Wówczas zastanawiam się nad wszystkim i staram się wyciągnął naukę. Codziennie można się czegoś nauczyć.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

strach to wszystko. . .

   - Że jednostkom czy też pewnym grupom źle się powodzi - Oppenheim odsapnął - no cóż, to jest twarda konieczność polityczna! Wielka polityka nie zna sentymentów. Z tym trzeba się pogodzić...
   - Oczywiście...
   - Widzi pan - ciągnął Oppenheim. - Lud ma pracę. Godność narodowa się podnosi. Oczywiście, zdarza się przesada, ale tak dzieje się zawsze na początku. To się ułoży. Spójrz pan tylko, co się zrobiło z naszej armii! Nagle staliśmy się znowu pełnowartościowi. Naród bez silnej armii, gotowej do boju, jest niczym, niczym!
   - Nie znam się na tym - odparł Ludwik. Oppenheim spojrzał nań z ukosa.
   - Ale powinien się pan znać - oświadczył wstając z fotela. - Właśnie za granicą! - Złapawszy komara w locie zgniótł go staranne. - Inne państwa znowu się nas boją! A strach to wszystko, wierz ni pan! Tylko gdy inni nas się boją, możemy coś osiągnąć!

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  


  

26 grudnia 2013

granica to nasza ojczyzna. . .

   Posterunek celny był jasno oświetlony. Ci sami funkcjonariusze pełnili nadal służbę. Konwojent przekazał im Ludwika.
   - Usiądź pan tymczasem - rzekł jeden z nich. - Jeszcze za wcześnie.
   - Wiem - odparł Ludwik.
   - Tak? Pan wie już o tym?
   - Oczywiście. Granica to nasza ojczyzna.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

deszcz, najstarsza kołysanka świata. . .

   Burza zbliżała się szybko. Grzmot zagłuszał bębnienie deszczu na napiętym dachu namiotu, z którego woda spływała strumieniami; ziemia drżała od potężnych uderzeń i nagle, w ciszy, jaka nastąpiła po ostatnim szczególnie silnym wstrząsie, karuzela zaczęła się z wolna obracać. Wolniej niż w dzień, niemal niechętnie, jak pod jakimś tajemnym przymusem. Również muzyka była powolniejsza niż w dzień i dziwnie przerywana. Karuzela zrobiła tylko pół obrotu, jak gdyby na chwilę przebudzona ze snu, i znieruchomiała znowu.
   Umilkła również katarynka, jakby znużona, i tylko deszcz szumiał jeszcze - deszcz, najstarsza kołysanka świata.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

tułacze powinni mieć przygody, ale nie takie, które by im przy rozstaniu wyrywały kawał serca. . .

   - Pamiętaj, mały, że jesteś tułaczem. Tułacze powinni mieć przygody, ale nie takie, które by im przy rozstaniu wyrywały kawał serca.
   Ludwik milczał.
   - To nie jest skierowane przeciw przygodom - dodał Steiner - ani przeciw sercu, a już najmniej przeciw tym, którzy w tułaczce dają nam trochę ciepła. Może najbardziej przeciw nam samym. Bo bierzemy, a niewiele możemy dać w zamian.
   - Myślę, że ja nie mogę nic dać.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

spójrz pan w górę na księżyc, na naszego bladego brata - emigranta z ziemi. . .

VII 

   Marill siedział na tarasie hotelu, wachlując się gazetą. Przed nim leżało kilka książek.
   - Chodź no pan tu, Kern! - zawołał. - Zbliża się wieczór, kiedy zwierzę szuka samotności, a człowiek towarzystwa. Co z pańskim pozwoleniem na pobyt?
   - Mam jeszcze na tydzień.
   Ludwik usiadł obok niego.
   - Tydzień w więzieniu jest długi, na wolności krótki. - Marill uderzył ręką po książkach leżących przed nim. - Emigracja kształci!
   Na stare lata uczę się francuskiego i angielskiego.
   - Czasem nie mogę już znieść słowa emigrant - rzekł Ludwik markotnie.
   Marill zaśmiał się.
   - Nonsens! Jest pan w najlepszym towarzystwie. Dante był emigrantem. Schiller musiał opuścić kraj. Heine, Victor Hugo. To tylko kilka przykładów. Spójrz pan w górę na księżyc, na naszego bladego brata - emigranta z ziemi. A sama matka ziemia - to stara emigrantka ze słońca. - Zmrużył oczy. - Może byłoby lepiej, gdyby ta emigracja wcale nie nastąpiła i gdybyśmy wciąż jeszcze wirowali w postaci ognistego gazu. Albo jako plamy na słońcu. Nie sądzi pan?
   - Nie - odparł Ludwik.
   - Słusznie. - Marill zaczął się znowu wachlować gazetą. - Wie pan, co właśnie czytałem?
   - Że z winy Żydów nie ma deszczu.
   - Nie.
   - Że odłamek granatu w brzuchu daje prawdziwemu mężczyźnie poczucie pełni szczęścia.
   - I to nie.
   - Że Żydzi dlatego są bolszewikami, bo tak chciwie gromadzą majątek.
   - Nieźle! Dalej!
   - Że Chrystus był Aryjczykiem. Nieślubnym synem germańskiego legionisty.
   Marill zaśmiał się.
   - Nie zgadnie pan. Ogłoszenia matrymonialne! Posłuchaj pan:
   „Gdzie jest miły, sympatyczny mężczyzna, który mnie uszczęśliwi?
   Panna o tych samych walorach, o głęboko uczuciowym usposobieniu, o wytwornym, szlachetnym charakterze, z umiłowaniem wszystkiego, co dobre i piękne, i z pierwszorzędną znajomością hotelarstwa poszukuje podobnie nastrojonej duszy od lat 35 do 40, na dobrym stanowisku”. - Podniósł wzrok. - Od trzydziestu pięciu do czterdziestu! Czterdzieści jeden odpada! To jest wiara, co?
   Albo to: „Gdzież cię znajdę, dopełnienie mej istoty! Głęboka, pogodna natura, dama i zamiłowana pani domu, której dzień powszedni nie zdołał odebrać polotu, pełna temperamentu i dowcipu, wewnętrznego piękna i koleżeńskiego zrozumienia, szuka dżentelmena z odpowiednimi dochodami, kochającego sztukę i sporty, który byłby jednocześnie miłym chłopcem”. Wspaniałe, co? Albo weźmy takie: „Duchowo osamotniony mężczyzna lat pięćdziesięciu, wyglądający młodziej, wrażliwa natura, zupełny sierota” - Marill przerwał. - Zupełny sierota! - powtórzył. - W wieku lat pięćdziesięciu! Cóż za pożałowania godna istota ten wrażliwy pięćdziesięciolatek!
   - Spójrz, mój drogi! - Podał Ludwikowi gazetę. - Dwie strony!
   Co tydzień całe dwie strony, tylko w tym jednym piśmie. Obejrzyj pan pierwsze linijki, ile w nich duszy, dobroci, koleżeństwa, miłości, przyjaźni! Prawdziwy raj! Eden na pustyni polityki! To człowieka ożywia i orzeźwia. Widzimy, że w tych podłych czasach są jednak jeszcze dobrzy ludzie. To podnosi na duchu...
   Rzucił dzienniki na stół.
   - Dlaczego nie mielibyśmy kiedyś zobaczyć takiego ogłoszenia:
   „Komendant obozu koncentracyjnego, głęboki umysł, subtelna dusza...”
   - Na pewno uważa się za takiego - rzekł Ludwik.
   - Oczywiście! Człowiek, im jest prymitywniejszy, tym lepsze ma o sobie mniemanie. O tym świadczą przecież te ogłoszenia. To daje impet! - Marill uśmiechnął się. - Ślepe przekonanie! Sceptycyzm i tolerancja są cechami człowieka kulturalnego. To właśnie wciąż go gubi. Odwieczna praca Syzyfa. Jedna z najgłębszych alegorii ludzkości.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

a tamta, bezpłodna deska do prasowania, chodzi po świecie i dożyje pewnie sędziwych lat ku utrapieniu bliźnich. . .

   Zmarłą wraz z łóżkiem wyniesiono na korytarz, a stamtąd do jej pokoju. Na korytarzu stało kilka osób, zajmujących duży pokój.
   - Czy nie można było przewieźć jej do kliniki? - spytała chuda kobieta o indyczej szyi.
   - Nie - odparł Marill. - Gdyby było można, przewieźlibyśmy ją.
   - A teraz zostanie tu przez całą noc? Trup tuż obok, nie sposób będzie zasnąć!
   - To niech pani czuwa, babciu - odparł Marill.
   - Nie jestem babką - żachnęła się kobieta.
   - Widać.
   Kobieta spojrzała nań ze złością.
   - A kto sprzątnie pokój? Ten zapach nigdy nie wywietrzeje. Można było przecież urządzić to w numerze dziesiątym, po tamtej stronie!
   - Widzi pani - zwrócił się Marill do Ruth - ta kobieta umarła. A byłaby potrzebna swemu dziecku, może także mężowi. A tamta, bezpłodna deska do prasowania, chodzi po świecie i dożyje pewnie sędziwych lat ku utrapieniu bliźnich. To jest jedna z zagadek, których nikt jeszcze nie rozwiązał.
   - Zło jest twardsze, bardziej wytrzymałe - odparła Ruth posępnie.
   Marill spojrzał na nią.
   - A pani skąd już o tym wie?

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

zabijanie dorosłych - to sprawa honoru narodowego. . .

   - Co właściwie czuje lekarz - spytał - wiedząc, że codziennie produkuje się bombowce i armaty, a nie buduje się szpitali? Przecież tamte służą do zapełnienia tych drugich.
   Lekarz podniósł wzrok.
   - Gówno - mruknął. - Gówno! Piękne zadanie: łatać ich z największym kunsztem po to, by z największym barbarzyństwem zostali znowu rozerwani na strzępy. Dlaczego nie zabijać od razu dzieci? To przecież prostsze!
   - Mój drogi - odparł poseł do Reichstagu, Marill - zabijanie dzieci to morderstwo. Zabijanie dorosłych - to sprawa honoru narodowego.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

muzyka spłynęła na nią jak ciepły deszcz. . .

   W sali zgasło światło. Na ekranie ukazała się malownicza, roziskrzona słońcem kasba Marakeszu, zajaśniała pustynia, a monotonny dźwięk fletów i tamburyn wibrował w gorącej afrykańskiej nocy.
   Ruth Holland odchyliła się w tył w swoim fotelu. Muzyka spłynęła na nią jak ciepły deszcz - ciepły, monotonny deszcz, z którego wynurzyło się dręczące wspomnienie...

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

są najtańsze. To już mówi niemal wszystko o naszym życiu. . .

   Rozłożywszy gazetę zaczął czytać. Po pewnym czasie zauważył, że dziewczyna sięga po torebkę, wyciąga z niej srebrną papierośnicę i otwiera ją, po czym zamyka papierośnicę nie biorąc papierosa i wsuwa ją z powrotem do torebki.
   Ludwik odłożył szybko gazetę i wstał.
   - Widzę, że pani zapomniała papierosów - rzekł. - Czy mogę pani służyć?
   Wyciągnął swoją paczkę. Dałby dużo za to, by mieć teraz papierośnicę. Paczka była zgnieciona i podarta na rogach. Podsunął ją dziewczynie.
   - Nie wiem, czy pani odpowiada ten gatunek. Portier nie przyjął ich przed chwilą. Nie są dość dobre dla niego.
   Dziewczyna spojrzała na markę.
   - Palę te same - odrzekła.
   Ludwik zaśmiał się.
   - Są najtańsze. To już mówi niemal wszystko o naszym życiu.
   Dziewczyna spojrzała na niego.
   - Sądzę, że już hotel o nim świadczy.
   - To prawda.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

25 grudnia 2013

o pół metra od ciebie dla kogoś innego świat się wali wśród męki i wycia - a ty nic nie czujesz!. . .

- Nie byłem ciężko ranny. Przestrzelony mięsień, nawet nie bardzo bolesne. Ale obok mnie leżał mój przyjaciel. Nie czyjś tam przyjaciel. Mój. Odłamek rozpruł mu brzuch. Leżał i krzyczał. Nie było morfiny, rozumiesz? Nawet dla oficerów nie wystarczało. Następnego dnia ochrypł tak, że już tylko jęczał. Błagał mnie, żebym z nim skończył. Byłbym to zrobił, gdybym wiedział, jak. Trzeciego dnia niespodziewanie podano na obiad grochówkę. Taką gęstą, przedwojenną, ze słoniną. Do tej pory otrzymywaliśmy tylko jakieś pomyje. Jedliśmy więc. Byliśmy okropnie głodni. I żrąc jak wygłodniałe bydlę, żrąc z nieprzytomną rozkoszą, nad krawędzią miski widziałem twarz przyjaciela, jego spieczone, popękane wargi, widziałem, że umiera w męce - dwie godziny później już nie żył - a ja żarłem i smakowało mi, jak nigdy w życiu.
   Zamilkł.
   - Byliście strasznie wygłodniali - rzekł Ludwik.
   - Nie, nie o to chodzi. O co innego - że obok ciebie może ktoś zdychać, a ty nic nie czujesz. Litość, tak - ale mimo to bólu nie czujesz! Twój brzuch jest cały, o to chodzi. O pół metra od ciebie dla kogoś innego świat się wali wśród męki i wycia - a ty nic nie czujesz!
   I to jest nędza tego świata! Zapamiętaj to sobie, dziecinko. Dlatego tak wolno posuwamy się naprzód. A tak szybko się cofamy. Prawda?
   - Nie - odparł Ludwik.
   Steiner uśmiechnął się.
   - Oczywiście. Jednak pomyśl o tym czasem. Może ci to przyniesie ulgę.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

24 grudnia 2013

rozgrzewa serce i uspokaja umysły. . .

   - Nawet gdybym miał, nie jadłbym! - oznajmił Polak triumfująco.
   - Boże miłosierny! Czy kto słyszał coś podobnego! - Właściciel kurczaka w walizce zakrył oczy dłońmi z rozpaczy.
   - Ze strony pieczonych kurczaków nic mu, zdaje się, nie grozi - rzekł Steiner. - Nasz Jezu Chryste jest na nie uodporniony. To Diogenes kurczaków. A jak tam z kurą w rosole?
   - Też nie - oświadczył Polak niezłomnie.
   - A z kurą w papryce?
   - W ogóle żadnej kury! - Polak promieniał.
   - Ja zwariuję! - zawył udręczony właściciel kurczaka.
   Steiner odwrócił się.
   - A jajka, Jezu Chryste? Kurze jaja?
   Promienność zgasła.
   - Jajeczka tak! Jajeczka chętnie! - Wyraz tęsknoty przebiegł po brodatej twarzy. - Bardzo chętnie!
   - Dzięki Bogu! Nareszcie skaza na doskonałości!
   - Jajeczka bardzo chętnie! - zapewniał Polak. - Cztery, sześć, dwanaście - sześć ugotować, a resztę usmażyć. Do tego kartofelki smażone. Kartofelki ze słoninką.
   - Nie mogę tego dłużej słuchać! Ukrzyżujcie tego żarłocznego Chrystusa! - miotał się Kurczak w Walizce.
   - Moi panowie - odezwał się ciepły, basowy głos z rosyjskim akcentem - po co się tak przejmować złudzeniem? Przemyciłem butelkę wódki. Można panów poczęstować? Wódka rozgrzewa serce i uspokaja umysły.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Kochaj bliźniego, 1939)
  
  
   

22 grudnia 2013

ramię ściągnięte bandażem. . .

Mówił, że rąbnął się w ścianę czy że się gdzieś wywalił,
lecz chyba z innej przyczyny
miał to ramię zranione i ściągnięte bandażem.

Raz, gdy nazbyt gwałtownie
uniósł je, aby z półki
zdjąć jakieś fotografie, które chciał pooglądać,
bandaż rozplątał się i uszło trochę krwi.

Ponownie mu obwiązałem zranione miejsce – powoli:
nie bolało go już, a mnie sprawiało przyjemność –
patrzeć na jego krew. W końcu była to cząstka
mojej miłości – ta krew.

Gdy odszedł, przy jego krześle
znalazłem krwawy strzęp – kawałek tamtego bandaża –
strzęp, który należało wyrzucić do śmietnika;
a ja go podniosłem do ust
i trzymałem tam długo:
krew miłości przy ustach.

1919

                                                                       Konstandinos Kawafis
 
 
 

gdy się coś wypowiada na głos, wszystko się od razu zmienia, robi się trochę fałszywe, trochę głupawe. . .

   — Nie, to nie żarty. Opowiadam ci tylko, do czego doszedłem. Można przekazywać wiedzę, ale nie mądrość. Mądrość można znaleźć, można nią żyć, można się na niej wspierać, można dzięki niej czynić cuda, ale wypowiedzieć jej i nauczać nie sposób. Domyślałem się tego już jako chłopak i to właśnie odsunęło mnie od nauczycieli. Dokonałem pewnego odkrycia, Gowindo, które ty znowu uznasz za żart albo za błazeństwo, ale to najbardziej cenna z moich myśli. Oto przeciwieństwo każdej prawdy jest równie prawdziwe! Prawdę można przecież wypowiedzieć i ubrać w słowa tylko wtedy, gdy jest to prawda jednostronna. Wszystko, co ma postać myśli i daje się wyrazić słowami, jest jednostronne, jest połowiczne, brakuje mu całości, dopełnienia, jedności. Gdy wzniosły Gautama nauczał o świecie, musiał go podzielić na sansarę i nirwanę, na złudzenie i prawdę, na ból i wyzwolenie. Inaczej się nie da, kto chce nauczać, nie ma przed sobą innej drogi. Ale sam świat, to, co jest wokół nas i w nas w środku nigdy nie jest jednostronne. Żaden człowiek ani żaden uczynek nie należy całkowicie do sansary ani do nirwany, żaden człowiek nie jest do końca grzeszny ani święty. Tak się wydaje, owszem, ponieważ ulegamy złudzeniu, iż czas jest czymś rzeczywistym. Czas nie jest czymś rzeczywistym. A jeśli czas nie jest rzeczywisty, to i ta odległość, jaka zdaje się dzielić świat od wieczności, cierpienie od szczęścia, zło od dobra, jest tylko złudzeniem.
   — Jakże to? — spytał niespokojnie Gowinda.
   — Posłuchaj mnie, mój miły, słuchaj mnie dobrze! Grzesznik, taki jak ja i taki jak ty, jest grzesznikiem, ale kiedyś znowu złączy się z brahmanem, osiągnie kiedyś nirwanę, będzie buddą i teraz zobacz: to “kiedyś" jest złudzeniem, jest tylko przenośnią! Naprawdę bowiem nie jest tak, że grzesznik przebywa jakąś drogę, by stać się buddą, nie staje się nim w trakcie rozwoju, choć nasz umysł nie potrafi sobie tego inaczej wyobrazić. Nie, w grzeszniku jest już teraz dzisiaj przyszły buddą, cała jego przyszłość już w nim jest zawarta i w tym grzeszniku, w sobie samym, w każdym człowieku należy wielbić przyszłego, możliwego, ukrytego buddę. Świat, przyjacielu, nie jest doskonały ani też nie zbliża się powoli do doskonałości, nie: jest doskonały w każdej chwili, wszelki grzech zawiera w sobie już łaskę, każde dziecko nosi w sobie starca, każdy noworodek śmierć, każdy umierający wieczne życie. Nikomu z ludzi nie jest dane ocenić, jak daleko inny zaszedł na swej drodze, w zbóju i hulace czeka już budda, w braminie czeka zbój. Głęboka medytacja pozwala ci znieść czas, widzieć naraz wszelkie życie niegdysiejsze, obecne i przyszłe, i wtedy wszystko jest doskonałe, wszystko jest brahmanem. Dlatego wszystko, co jest, zdaje mi się dobre, śmierć na równi z życiem, grzech na równi ze świętością, roztropność na równi z głupotą, wszystko musi być takie, jakie jest, potrzeba tylko mojej zgody, mojej dobrej woli, mojego przyzwolenia, a wszystko jest dla mnie dobre, może mnie tylko wesprzeć, nie może mi szkodzić. Na własnym ciele i duszy doświadczyłem, że potrzeba mi było grzechów, potrzebna mi była rozpusta, chciwość, próżność i najstraszniejsze zwątpienie, aby nauczyć się uległości, aby pokochać świat, aby nie porównywać go z jakimś przez siebie wymarzonym, wyobrażonym światem, z wymyślonym jakimś rodzajem doskonałości, tylko zostawić go takim, jakim jest, i kochać go i cieszyć się, że do niego należę. Takie między innymi są moje odkrycia, Gowindo.
   Siddhartha pochylił się, podniósł z ziemi kamień i ważył go w dłoni.
   — Oto — mówił bawiąc się — jest kamień, a w jakimś określonym momencie stanie się ziemią, a z ziemi wyrośnie roślina, albo zwierzę, albo człowiek. Otóż kiedyś powiedziałbym tak: “Ten kamień jest tylko kamieniem, nie ma żadnej wartości, należy do świata pozorów; ale że w kole przemian może stać się także człowiekiem albo duchem, przywiązuję do niego wagę". Tak może myślałbym kiedyś. Dzisiaj natomiast myślę inaczej. Ten kamień jest kamieniem, jest , także zwierzęciem, jest także bogiem, jest także buddą, nie obdarzam go czcią i miłością, dlatego, że kiedyś mógłby stać się tym czy owym, ale dlatego, że jest kamieniem, że dziś, teraz, jawi mi się jako kamień, właśnie dlatego go kocham i widzę sens i wartość w każdej jego żyłce i zagłębieniu, w żółtej i szarej barwie, w twardości, w dźwięku, jaki z siebie wydaje, gdy go ostukuję, w jego suchej albo wilgotnej powierzchni. Niektóre kamienie są w dotyku jak oliwa albo mydło, inne jak listki, jeszcze inne jak piasek, a każdy jest szczególny, każdy na swój sposób wymawia Om, każdy jest cząstką brahmana, ale jednocześnie i zupełnie tak samo jest kamieniem, jest gładki jak oliwa albo jak mydło, i właśnie to mi się podoba, właśnie to wydaje mi się cudowne i godne uwielbienia. Ale nie pozwól mi więcej o tym mówić. Słowa wyrządzają krzywdę tajemnemu sensowi, gdy się coś wypowiada na głos, wszystko się od razu zmienia, robi się trochę fałszywe, trochę głupawe — zresztą to też jest dobre, to też mi się podoba, z tym też się całkowicie zgodzę, że coś, co dla jednego jest skarbem i mądrością, dla drugiego trąci zawsze głupotą.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)

    



milczał i czekał, pełen życzliwości, wszystko rozumiejący, wytrwały. . .

Siddhartha (...) Milczał i czekał, co dzień podejmował cichą walkę dobroci, bezdźwięczną wojnę cierpliwości. Wasudewa także milczał i czekał, pełen życzliwości, wszystko rozumiejący, wytrwały. W cierpliwości byli obydwaj mistrzami.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)

    



zwierzał się z cierpień, wyznawał zło, szukał pociechy i rady. . .

Przeprawa i obydwaj przewoźnicy tchnęli czymś szczególnym i niektórzy z podróżnych umieli to wyczuć. Niejeden spojrzawszy w twarz Siddharthy lub Wasudewy poczynał opowiadać o swoim życiu, zwierzał się z cierpień, wyznawał zło, szukał pociechy i rady. Zdarzało się, że któryś poprosił, by wolno mu było spędzić z nimi wieczór i posłuchać rzeki.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)

    



nie było niczego, niczego nie będzie, wszystko ma swój byt i jest teraz. . .

Nie było niczego, niczego nie będzie, wszystko ma swój byt i jest teraz.
   Siddhartha mówił z przejęciem, to objawienie uszczęśliwiło go do głębi. Bo czyż czas nie był źródłem wszelkich cierpień, czy wszelkie udręki i obawy nie miały swej przyczyny w czasie, czy wszystko to, co w świecie jest nam wrogie, albo trudne, nie zostaje usunięte i przezwyciężone z chwilą, gdy pokona się czas gdy można się w myślach odeń oderwać? Mówił z zachwytem, Wasudewa zaś uśmiechnął się doń promiennie i na znak potwierdzenia skinął głową, w milczeniu przytaknął, pogładził Siddharthę po ramieniu, wrócił do swego zajęcia.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)

    



uczuł, że całą swoją istotą pragnie rzucić się w tę wodę i utonąć. . .

   Nad brzegiem zwieszała się palma kokosowa. Siddhartha oparł się plecami o jej pień, otoczył go ramieniem i patrzył w zieloną wodę, która płynęła w dole, i gdy tak patrzył, bez końca, ani na chwilę nie ustając w swoim biegu, uczuł, że całą swoją istotą pragnie rzucić się w tę wodę i utonąć. Z lustra rzeki wyzierała ku niemu straszliwa pustka jego duszy. Oto znalazł się u kresu. Nie pozostało mu już nic innego, jak zgasić płomień, rozbić nieudany kształt swego życia, rzucić je do stóp szyderczo roześmianym bogom. Oto wielkie wymioty, do których tęsknił: śmierć, rozbicie znienawidzonej formy! Niechże idzie rybom na pożarcie, skoro jest tak podły, skoro jest tylko szaleńcem, zepsutym i gnijącym ciałem, uśpioną i wykolejoną duszą. Niech go pożrą ryby i krokodyle, niech go rozszarpią demony. Z wykrzywioną grymasem twarzą wpatrywał się w wodę, zobaczył swoje odbicie i splunął na nie. W wielkim zmęczeniu oderwał ramię od pnia i przesunął się trochę, aby spaść prosto w głębinę, aby wreszcie utonąć. Z zamkniętymi oczyma pogrążał się w śmierć.
 (...) 
   Siddhartha przeraził się do głębi. A więc tak z nim było, tak bardzo był zagubiony, tak pobłądził i utracił wszelkie rozeznanie, że gotów był szukać śmierci, że mogło w nim wzrosnąć to pragnienie, ta dziecinna chętka: znaleźć spokój, uśmiercając ciało! Czego nie były w stanie dokonać cała męka ostatnich czasów, całe otrzeźwienie i cała rozpacz, tego dokonała ta krótka chwila: rozpoznał własną nędzę i błąd. — Om! — wyrzekł do siebie — Om!

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)

    



21 grudnia 2013

tacy jak my nie mogą kochać. . .

— Może tak jest — odrzekł zmęczonym głosem Siddhartha. — Jestem taki jak ty. Ty także nie kochasz — czy mogłabyś inaczej uprawiać miłość jako kunszt? Może ludzie tacy jak my nie mogą kochać. Ci, którzy są jak dzieci, umieją kochać; na tym polega ich sekret.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)



jak gwiazdy, które poruszają się stałym torem, nie dosięgnie ich żaden wiatr, w samych sobie znajdują prawo i drogę. . .

   — Nie wszyscy ludzie mają rozum — rzekła Kamala.
   — Nie — odparł Siddhartha — to nie na tym polega. Kamaswami jest równie bystry jak ja, a jednak nie znajduje oparcia w samym sobie. Inni zaś znajdują je, choć rozumu mają tyle co dziecko. Przeważnie ludzie są jak liść, co leci z wiatrem to tu, to tam, kręci się i wiruje, aż spadnie na ziemię. Inni zaś, nieliczni, są jak gwiazdy, które poruszają się stałym torem, nie dosięgnie ich żaden wiatr, w samych sobie znajdują prawo i drogę. Pośród wszystkich uczonych i samanów, a znałem ich wielu, jeden tylko należał do tego rodzaju, tylko jeden osiągnął doskonałość, nigdy go nie zapomnę. To Gautama, Wzniosły, głosiciel owej nauki. Tysiące mnichów słucha co dzień jego nauk, na każdym kroku przestrzega jego reguły, ale wszyscy są jak liście na wietrze, nie niosą w sobie nauki ani prawa.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)



tak jak kamień pokonuje opór wody, samemu nic nie czyniąc, nie wykonując żadnego ruchu. . .

— Chciałaś, Kamalo. Popatrz, jeśli rzucisz kamień do wody, kamień idzie najkrótszą drogą na dno. Tak jest, kiedy Siddhartha wytknie sobie jakiś cel. Siddhartha nie robi nic, czeka, myśli, pości, ale zwycięża przeciwności tak jak kamień pokonuje opór wody, samemu nic nie czyniąc, nie wykonując żadnego ruchu; ciągnie go jakaś siła, a on jej ulega. Przyciąga go jakiś cel, bo Siddhartha nie dopuszcza do swojej duszy nic, co by się temu celowi sprzeciwiało. Nauczył się tego u samanów. Głupcy zowią to czarami i sądzą, że dzieje się tak za sprawą demonów. Otóż demony nie mają żadnej władzy, demonów nie ma. Każdy może uprawiać czary, każdy może osiągnąć cel, jeśli potrafi myśleć, czekać, i pościć.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)



wrogiem tej wiedzy jest wola wiedzy. . .

— Twój przyjaciel, Gowindo, wkrótce opuści ścieżkę samanów, którą tak długo z tobą podążał. Cierpię pragnienie, Gowindo, a w czasie tej długiej drogi to pragnienie nic się nie zmniejszyło. Zawsze pragnąłem wiedzy, zawsze miałem mnóstwo pytań. Zwracałem się z pytaniami do braminów, przez całe lata, i przez całe lata zwracałem się z pytaniami do świętych ksiąg i przez całe lata zwracałem się z pytaniami do pobożnych samamanów. I zdaje się, że równie dobrze mogłem zwracać się z tymi pytaniami do tukanów albo do szympansów, Gowindo, i byłoby to równie mądre i z równym pożytkiem dla zbawienia. Potrzebowałem dużo czasu, Gowindo, a jeszcze nie uporałem się z tym do końca, żeby się nauczyć, że nie można się niczego nauczyć. Myślę, że nie ma naprawdę takiej rzeczy, którą nazywamy “nauką". Jest to wiedza, mój drogi, i ta wiedza jest wszędzie, to atman, który jest w tobie i we mnie i w każdym istnieniu. I dochodzę oto do przekonania, że największym wrogiem tej wiedzy jest wola wiedzy, że najgorsze, co możemy zrobić, aby ją posiąść, to uczyć się.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)



nie czuje wtedy ciężaru swego ja, nie czuje już bólu życia, znajduje na krótko odurzenie. . .

— Czym jest kontemplacja? Czym jest porzucanie ciała? Czym jest post? Czym zatrzymanie oddechu? Ucieczką od ja, krótkim wytchnieniem od udręki bycia sobą, krótkim odurzeniem, które chroni przed bólem i bezsensem życia. Tę samą ucieczkę, to samo krótkotrwałe odurzenie znajduje poganiacz bydła w karczmie, gdy wypije parę czarek ryżowego wina albo sfermentowanego mleka kokosowego. Nie czuje wtedy ciężaru swego ja, nie czuje już bólu życia, znajduje na krótko odurzenie. Drzemiąc nad swoją czarką wina, znajduje to samo, co Siddhartha i Gowinda, gdy przez długie praktyki wymykają się z ciała, wykraczają poza ja. Tak to jest, Gowindo.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)



wszystko kłamało, wszystko cuchnęło, cuchnęło kłamstwem, udawało sens. . .

Siddhartha podarował swą szatę ubogiemu braminowi na gościńcu. Nosił już tylko przepaskę na biodrach, a za całe okrycie służył mu prosty kawał materii barwy ziemi. Jadł tylko raz dziennie i nigdy nic gotowanego. Pościł przez dwa tygodnie. Pościł przez cztery tygodnie. Twarz mu wychudła, uda opadły z ciała. W wyogromniałych oczach rozpalały się gorączkowe wizje, u wychudzonych palców wyrosły długie paznokcie, na twarzy suche kępki brody. Gdy spotykał kobietę, jego wzrok tężał jak bryłka lodu; na widok pięknie ubranych ludzi usta wykrzywiał mu grymas pogardy. Widział handlujących przekupniów, książąt wyruszających na polowania, żałobników opłakujących zmarłych, stręczące się dziewki, lekarzy opiekujących się chorymi, kapłanów wyznaczających dzień na zasiewy, kochających się kochanków, matki karmiące dzieci — i wszystko to nie było warte jego spojrzenia, wszystko kłamało, wszystko cuchnęło, cuchnęło kłamstwem, udawało sens, szczęście i piękno, a kryło w sobie zgniliznę. Świat smakował gorzko. Życie było udręką.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)



om jest łukiem, strzałą dusza. . .

   — Gowindo — rzekł pewnego razu Siddhartha do przyjaciela — Gowindo, chodź ze mną pod drzewo banyana, będziemy kontemplowali.
   Poszli pod drzewo, usiedli na ziemi, tu Siddhartha, dwadzieścia kroków dalej Gowinda. Siadając, gotów wypowiedzieć Om, Siddhartha powtórzył cicho wiersz:

Om jest łukiem, strzałą dusza, 
Brahman jest celem strzały, 
Dosięgnąć go trzeba niechybnie.

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)



cudowna mądrość, w magicznych słowach zgromadzona. . .

Owszem, liczne wiersze świętych ksiąg, zwłaszcza upaniszady Samawedy mówiły o tym najskrytszym, ostatecznym pierwiastku, i były to wspaniałe wiersze. “Twoja dusza jest całym światem" było tam napisane i było napisane, że we śnie, w najgłębszym śnie człowiek dociera do rdzenia swej istoty i przebywa w atmanie. W tych wierszach zawierała się cudowna mądrość, w magicznych słowach zgromadzona była cała wiedza mędrców, klarowna jak zebrany przez pszczoły miód. Nie, nie można lekceważyć tego ogromu wiedzy, zebranego tu i przechowywanego przez niezliczone pokolenia mądrych braminów. Ale gdzie byli ci bramini, gdzie kapłani, gdzie mędrcy albo pokutnicy, którym udało się nie tylko posiąść tę najgłębszą wiedzę, ale nią żyć?

Hermann Hesse (fragment powieści Siddhartha, 1922)
 
 

19 grudnia 2013

to może taki wierszyk. . .

Jebią ci życie mamcia z tatkiem,
Może i nie chcą, ale jebią,
Oprócz win własnych na dokładkę
Jeszcze ci kilka ekstra wrzepią.

Lecz im zjebali życie inni,
Głupcy w cylindrach i pelisach,
Co albo byli mdławo-sztywni,
Albo się chcieli pozagryzać.

Człowiek drugiemu przekazuje
Rozpacz, wciąż głębszą, jak dno rzeki.
Zwiewaj stąd, póki możesz uciec -
I nigdy nie miej własnych dzieci.

                                                  Philip Larkin
   
   
   

umiera stu i człowiek nic nie czuje. . .

   Zaczęli mruczeć. 509 i inni wyszli na dwór. Późny wieczór rozpościerał się cicho ponad lasami na horyzoncie. 509 usiadł, opierając się o ścianę baraku, która zachowała jeszcze nieco słonecznego ciepła. Podszedł Bucher i usiadł obok niego.
    - Dziwne - odezwał się po chwili. - Czasem umiera stu i człowiek nic nie czuje, a potem umiera jeden, i to taki, który człowieka zbytnio nie obchodzi, a wydaje się, jakby było ich tysiąc.
   509 pokiwał głową.
   - Nasza wyobraźnia nie potrafi liczyć. A uczucie nie przybiera na sile, gdy rosną liczby. Zawsze potrafi liczyć tylko do jednego. Jeden - ale to wystarczy, jeśli człowiek rzeczywiście coś odczuwa.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
   
   
   

kiedy zobaczył go przed sobą na ziemi, pełzającego i błagającego o życie, poczuł nagle, jak staje się kimś innym, silniejszym, potężniejszym. . .

Wszędzie walały się drewniaki przydzielone niektórym nowym. Ludzie nie byli do nich przyzwyczajeni i gubili je. Tylko dwóch klapało nimi rozpaczliwie dalej. Niemann czyścił okulary, które zaszły parą. To z powodu ciepła, jakie odczuwał, widząc śmiertelny strach więźniów, którzy padali, podnosili się, padali, podnosili się i biegli dalej, słaniając się na nogach. Ciepło to pojawiało się w żołądku i w oczodołach. Po raz pierwszy poczuł je, gdy zabił swego pierwszego Żyda. Właściwie wcale tego nie chciał, ale potem ogarnęło go to ciepło. Zawsze był człowiekiem potulnym i zahukanym, z początku niemal bał się uderzyć tego Żyda. Później jednak, kiedy zobaczył go przed sobą na ziemi, pełzającego i błagającego o życie, poczuł nagle, jak staje się kimś innym, silniejszym, potężniejszym. Krew zaczęła szybciej krążyć, horyzont się poszerzył, zdemolowane czteropokojowe mieszkanie drobnego żydowskiego konfekcjonera z meblami obitymi zielonym rypsem zamieniło się w azjatycką pustynię Dżyngischana, pomocnik handlowy Niemann stał się nagle panem życia i śmierci. To była władza, wszechwładza, gwałtowne odurzenie, które rozprzestrzeniało się w nim i wzbierało, aż w końcu pierwszy cios zupełnie samoistnie spadł na miękko uginającą się czaszkę pokrytą rzadkimi farbowanymi włosami.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
   
   
   

17 grudnia 2013

władza i żadnej odpowiedzialności. . .

(...)Tutaj robi to, bo ma nad ludźmi władzę. Wie, że nic nam nie da, jeśli się poskarżymy. Jest kryty. Nie ponosi odpowiedzialności. Na tym to polega. Władza i żadnej odpowiedzialności... za dużo władzy, w niewłaściwych rękach, za dużo władzy w ogóle... w czyichkolwiek rękach... rozumiesz...

Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
   
   
   

omal człowieka nie zabija, to takie niesamowite słowo. . .

(...) - To nadzieja, Leo, nadzieja dla nas! Do diabła, czy żaden z was nie chce tego widzieć?
    Lebenthal nie odpowiedział. Siedział skulony i patrzył na miasto w dole. 509 przechylił się do tyłu. Wypowiedział to wreszcie po raz pierwszy. Ledwo je można wymówić, pomyślał, omal człowieka nie zabija, to takie niesamowite słowo. Unikałem go przez wszystkie te lata, zżarłoby mnie, gdybym o nim myślał; ale teraz pojawiło się znowu, dzisiaj, człowiek nie śmie jeszcze pomyśleć go do końca, ale ono jest i albo mnie zniszczy, albo się spełni.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
   
   
   

serce z kamienia. . .

Cher. Heart Of Stone, 1989.

16 grudnia 2013

biurokracji trupy nie odstraszały. . .

   Jedna bomba spadła daleko poza miastem na łąki, które rozciągały się wyżej aż do obozu. 509 w dalszym ciągu się nie bał. Wszystko to było zbyt odległe od ciasnego świata, jedynego, jaki znał. Można było się bać rozżarzonych papierosów dotykających oczu i jąder, tygodni głodowania w bunkrze, kamiennej trumnie, gdzie nie dało się stać ani leżeć, i kozła, na którym odbijano człowiekowi nerki; można było się bać katowni w lewym skrzydle obok bramy - Steinbrennera, Breuera, lagerführera Webera - lecz nawet i ten strach zbladł już nieco, odkąd przeniesiono go do małego obozu. Żeby mieć siłę do dalszego życia, trzeba było umieć szybko zapominać. Poza tym obóz koncentracyjny Mellern po dziesięciu latach zadawania tortur trochę się zmęczył, nawet świeżego ideowego esesmana z czasem znudziło maltretowanie szkieletów. Niewiele wytrzymywały i nie reagowały wystarczająco. Patriotyczny zapał wybuchał jeszcze tylko czasami, gdy przybywali nowi silni więźniowie, zdolni do okazywania cierpień. Wówczas słyszało się znów po nocach swojskie wycie, a esesmani wyglądali na nieco bardziej ożywionych, jak po dobrej pieczeni wieprzowej z ziemniakami i czerwoną kapustą. Ale poza tym w latach wojennych obozy w Niemczech stały się bardziej ludzkie. Ograniczano się prawie wyłącznie do zagazowywania, zatłukiwania i rozstrzeliwania albo po prostu kazano ludziom pracować do zupełnego wycieńczenia, a potem morzono głodem. Od czasu do czasu zdarzało się, że w krematorium palono kogoś żywcem, lecz nie wynikało to nawet ze złych zamiarów, ale raczej z przepracowania i faktu, że niektóre szkielety długo się nie ruszały. Do masowych likwidacji dochodziło zresztą tylko wtedy, gdy musiano szybko zrobić miejsce dla nowych transportów. Nawet morzenie głodem ludzi niezdolnych do pracy odbywało się w Mellern w sposób niezbyt brutalny; w małym obozie nadal było co jeść, a weterani, tacy jak 509, bili rekordy w utrzymywaniu się przy życiu
(...) 
   Po bombardowaniu więźniowie wyciągnęli spod gruzów swoich zabitych albo to, co z nich zostało. Było to ważne ze względu na apel. Choć życie więźnia miało niewielką wartość i choć SS było ono najzupełniej obojętne, liczba więźniów na apelu, żywych czy martwych, musiała się zgadzać. Biurokracji trupy nie odstraszały.
(...)
   Wywoływanie dobiegło końca. Uzgodniono, że brakuje trzy czwarte jednego Rosjanina i górna połowa więźnia Sibolskiego z baraku 5. Niezupełnie tak było. Z Sibolskiego zostały też ręce, tyle że znajdowały się w posiadaniu baraku 17, twierdzącego, że są to resztki Josefa Binswangera, z którego nie odnaleziono żadnych szczątków. Za to dwaj ludzie z baraku 5 ukradli dolną połowę Rosjanina, którą zgłoszono jako Sibolskiego, ponieważ nogi trudno było rozróżnić. Na szczęście znalazło się jeszcze kilka nadliczbowych części ciała, które można było zaliczyć jako jedną i jedną czwartą brakującego więźnia. W ten sposób wyjaśniło się, że żaden nie uciekł w zamieszaniu podczas bombardowania. Gdyby nie to, prawdopodobnie wszyscy musieliby stać na placu apelowym do rana, by potem dalej szukać szczątków ciał w hucie miedzi. Przed paroma tygodniami obóz stał przez dwa dni, dopóki nie odnaleziono kogoś, kto popełnił samobójstwo w chlewie.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
   
   
   

oznaki strachu przeważnie satysfakcjonowały prymitywne poczucie wyższości. . .

(...)nie usłyszał, że ktoś zbliża się cicho drogą między barakami. Był to blokowy baraku 22, Handke, przysadzisty mężczyzna, który zawsze skradał się na gumowych podeszwach. Nosił zielony trójkąt więźnia kryminalnego. Przeważnie był nieszkodliwy, kiedy jednak dostawał szału, zdarzyło mu się już nieraz okaleczać ludzi.
   Teraz zbliżył się bez pośpiechu. Ujrzawszy go, mógł jeszcze próbować się ulotnić - oznaki strachu przeważnie satysfakcjonowały prymitywne poczucie wyższości Handkego - ale tego nie zrobił. Stał dalej.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
   
   
   

15 grudnia 2013

a więc jestem cesarzem ... co za idiotyzm!. . .

   Ciekawym, czy zgadniecie, jakie przez ten czas myśli i wspomnienia przesunęły mi się przez głowę. Sądzicie może, że myślałem o proroctwie Sybilli, o wróżebnym zdarzeniu z wilczęciem, o radzie Polliona, o śnie Bryzeidy? Albo może o dziadku i wolności? O ojcu i o wolności? O moich trzech poprzednikach na tronie – Auguście, Tyberiuszu, Kaliguli – o ich życiu i śmierci? O niebezpieczeństwie, jakie mi wciąż jeszcze groziło ze strony spiskowców, senatu i batalionów gwardii przebywających w koszarach? O Messalinie i naszym nie narodzonym jeszcze dziecku? O babce Liwii i przyrzeczeniu, jakie jej dałem? O Postumie i Germaniku? O Agryppinie i Neronie? O Kamilli? Nie. Nie zgadniecie nigdy. Wprawdzie wstyd mnie ogarnia, lecz wyznam prawdę.
   "A więc jestem cesarzem – myślałem. – Co za idiotyzm! Ale przynajmniej mogę wpłynąć na to, że ludzie będą czytali moje książki. Będą ich słuchać gromadnie na publicznych recytacjach. A nie najgorsze to książczyny! Trzydzieści pięć lat solidnej pracy mnie kosztowały. Nie popełnię nieuczciwości. Pollion zyskiwał sobie audytorium wystawnymi obiadami. A był to zdrowo myślący historyk i "Ostatni Rzymianin"! Moja Historia Kartaginy jest pełna zabawnych anegdot, jestem pewien, że się spodoba."

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

groteska. . .

Grom się nagle stoczył.
Dym zanim frunął, złamany trzasnął jak patyk.
Drgnął nieboskłon jak przerażone oczy,
zanim się rozpadł w szklane, niebieskie kwiaty.

On był już martwy. Nagle wyjęty spod strachu,
uśmiechnięty sztywno i głuchy.
w głębi nieruchomych źrenic
miał rozstawioną partię szachów
obmacywaną przez zdziwione muchy.

                                                Krzysztof Kamil Baczyński
   
   
   

po co tyle świec nade mną, tyle twarzy?. . .

Po co tyle świec nade mną, tyle twarzy?
Ciału memu nic już złego się nie zdarzy.


Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę -
Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze.


Leżę właśnie, zapatrzony w wieńców liście,
Uroczyście - wiekuiście - osobiście.


Śmierć, co ścichła, znów zaczyna w głowie szumieć,
Lecz rozumiem, że nie trzeba nic rozumieć…


Tak mi ciężko zaznajamiać się z mogiłą,
Tak się nie chce być czymś innym, niż się było!

                                                               Bolesław Leśmian
   
   
   

14 grudnia 2013

im prymitywniejszy i głupszy dowcip, tym bardziej przypada tłumowi do smaku. . .

   – Wydać donosicieli!
   Cesarz zerwał się z miejsca i chciał nakazać milczenie, ale tłum go zakrzyczał. Posłał więc w tę stronę, skąd dochodziły najgłośniejsze okrzyki, oddział gwardzistów uzbrojonych w pałki. Paru krzykaczy oberwało po łbie, ale tumult zrobił się jeszcze większy w innych miejscach. Cesarza ogarnął niepokój. Opuścił pośpiesznie amfiteatr, polecając mi przewodniczyć igrzyskom.
(...)
   Na to znów powstała wrzawa.
   – Wydać donosicieli!
   – A jeśli cesarz zgodzi się na wasze żądanie, cóż wtedy? Czy jest ktoś, kto zechce zrobić przeciwko nim doniesienie? – spytałem, a Mnester ujmującym głosem powtórzył.
   Szmer niezdecydowania przebiegł widownię. Wykorzystując ten moment, zadałem inne pytanie: Jak sądzą, czy większym zbrodniarzem jest donosiciel, czy donoszący na donosiciela, a może donoszący na donoszącego na donosiciela? Widać z tego, ciągnąłem, że im bardziej ścigamy ten występek, tym wstrętniejszy on się staje i tym szersze zatacza kręgi. Najlepszą metodą walki z donosicielstwem – to postępować tak, żeby nie dawać donosicielom żadnej sposobności do doniesień. Gdyby każdy żył cnotliwie, nikczemny ród donosicieli wymarłby z głodu jak myszy w kuchni skąpca.
   Nie dacie wiary, jaką burzę śmiechu wywołał ten paradoks. Im prymitywniejszy i głupszy dowcip, tym bardziej przypada tłumowi do smaku. (Największe oklaski zyskałem kiedyś w cyrku, również w zastępstwie Kaliguli przewodnicząc przedstawieniu. Widownia wywoływała gladiatora imieniem Gołąb, który miał wystąpić, ale zawiódł. Zawołałem wtedy: "Chcecie oskubać gołębia, to go przedtem złapcie!" Natomiast na najdowcipniejszych moich żartach nikt się nie poznał.) – A więc kontynuujmy igrzyska! – powtórzyłem.

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

odrąbać jednym ciosem!. . .

– Och, czemuż ten motłoch nie ma jednej głowy, żebym mógł mu ją odrąbać jednym ciosem!

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

ludzie nie zabijają swoich błaznów. . .

   – Czy jesteś ich jedynym błaznem?
   – Ulubionym i oficjalnym.
   – A więc masz więcej szczęścia, niż przypuszczasz. Strzeż zazdrośnie swego stanowiska. Nie daj go sobie nikomu odebrać.
   – Nie rozumiem cię.
   – Bardzo proste. Ludzie nie zabijają swoich błaznów. Mogą obchodzić się z nimi okrutnie, mogą utrzymywać ich w ciągłym strachu, mogą ich obrabować, ale nie zabić.

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

moim zdaniem, zło jest samo w sobie karą. chcę tylko poznać prawdę. . .

   – Chciałbym się dowiedzieć kilku rzeczy. A mianowicie: kto zabił mojego ojca; kto zabił Agryppę; kto zabił mojego brata Germanika i kto zabił mego syna Druzylla...
   – I po cóż ci ta wiadomość? Masz jakąś idiotyczną nadzieję pomszczenia się na mnie za nich?
   – Nie. Nawet gdybyś ty była ich morderczynią. Nie mszczę się nigdy, chyba zmuszony przysięgą albo w obronie własnej. Moim zdaniem, zło jest samo w sobie karą. Chcę tylko poznać prawdę. Jestem z zawodu historykiem i jedyna moja istotna namiętność to wykrywanie faktycznego przebiegu zdarzeń i ich przyczyn. Jeżeli piszę książki, to bardziej dla wzbogacenia własnej wiedzy niż przekazywania jej czytelnikom.
   – Jak widzę, stary Atenodor miał niemały na ciebie wpływ.
   – Był dla mnie dobry, a ja mu byłem wdzięczny; w ten sposób stałem się stoikiem. Nigdy nie wymądrzałem się w filozoficznych spekulacjach – nie czułem do tego najmniejszego pociągu – lecz przyjąłem stoicki sposób patrzenia na świat. Możesz mi wierzyć, że nie powtórzę ani słowa z tego, co mi opowiesz.

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

13 grudnia 2013

hateriusz. . .

   Tyberiusz sprawował rządy z umiarem i przed powzięciem decyzji w każdej, nawet podrzędnego znaczenia sprawie politycznej, zasięgał rady senatu. Senat jednak tak długo przywykł uchwalać wszystko na rozkaz, że stracił już zupełnie samodzielność poglądów. Tyberiusz nigdy, nawet kiedy mu zależało na wyniku głosowania, nie wskazywał jasno, czy życzy sobie, żeby dany wniosek przeszedł czy upadł. Chciał uniknąć wszelkich pozorów tyranii, a równocześnie ster państwa utrzymać w swych rękach. Senatorowie wkrótce się zorientowali, że jeśli nie życzy sobie uchwalenia wniosku, przemawia za nim pięknie i ozdobnie; jeżeli z równym krasomówstwem występuje przeciw wnioskowi, to pragnie, aby przeszedł; kiedy zaś wyjątkowo mówi zwięźle i bez żadnych retorycznych ozdóbek, należy go rozumieć dosłownie. Korzystając z tego, Gallus i jeszcze jeden stary kawalarz, niejaki Hateriusz, urządzili sobie doskonałą zabawę. W przemówieniach swych gorąco popierali Tyberiusza i rozwijali jego argumenty aż po granice absurdu, a następnie głosowali tak, jak rzeczywiście sobie życzył. Chcieli w ten sposób pokazać, że przejrzeli jego grę. Podczas debaty nad przejęciem władzy przez Tyberiusza Hateriusz krzyknął: "Jak długo jeszcze,
   Tyberiuszu, pozwolisz, aby Rzym pozostawał bez głowy?!" Tyberiusz zrozumiał, że Hateriusz przejrzał jego intencje. Następnego dnia kpiarz posunął się dalej w swoich żartach. Padł do stóp Tyberiuszowi i błagał go o przebaczenie za zbytnią oschłość swej wypowiedzi. Tyberiusz odskoczył do tyłu ze wstrętem, ale Hateriusz chwycił go pod kolana; Tyberiusz fiknął do tyłu i z hukiem uderzył głową o marmur posadzki. Gwardziści towarzyszący Tyberiuszowi, Niemcy, nie zrozumieli, co się stało, i skoczyli, by zabić na miejscu przypuszczalnego mordercę. Tyberiusz ledwo zdążył ich powstrzymać.
   Hateriusz był niezrównanym parodystą. Miał potężny głos, twarz komika i był niewyczerpaną kopalnią pomysłów. Niech tylko Tyberiusz w swym przemówieniu coś wyraźnie przesadził lub użył jakiegoś archaicznego zwrotu, Hateriusz natychmiast podchwytywał to, a następnie czynił kluczowym słowem swej odpowiedzi. (August zwykł mówić, że na koła rydwanu elokwencji Hateriusza winno się nakładać hamulec łańcuchowy nawet wtedy, gdy Hateriusz jedzie nim pod górę.) Wolno myślący Tyberiusz nie był dla tego kpiarza żadnym przeciwnikiem.
   Gallus stwarzał swemu koledze okazje do kpin z Tyberiusza. Tyberiusz specjalnie zważał, aby go nikt nie posądził o to, iż pragnie oddawania mu czci boskiej, i nie pozwalał, żeby mówiono o nim jako o istocie wyższej. Zabronił nawet na prowincji wystawiać sobie świątynie. Dlatego to Gallus lubił zwracać się do niego niby przypadkiem: "Boski Tyberiuszu." Kiedy Hateriusz, który w każdej chwili gotów był podjąć kpinę, wstawał i upominał go za tę niewłaściwość, Gallus tłumaczył się gęsto i zapewniał, że prędzej by mu nie wiem co do głowy przyszło niż nieposłuszeństwo rozkazom "boskiego... och, jak to łatwo się omylić"; stokrotnie przepraszał, chciał powiedzieć coś zupełnie innego: "...rozkazom czcigodnego przyjaciela i kolegi–senatora Tyberiusza Nerona Cezara Augusta." "Nie Augusta, głupcze – scenicznym szeptem wołał Hateriusz. – Setki razy odmawiał przyjęcia tego tytułu. Używa go tylko wtedy, kiedy pisze listy do innych monarchów."
   Zwłaszcza jeden z ich pomysłów doprowadzał cesarza do rozpaczy. Kiedy z udaną skromnością wzdragał się przyjąć podziękowania senatu za położone dla ogólnego dobra zasługi, Gallus i Hateriusz występowali z przemówieniem, wysławiając uczciwość, która nie pozwala Tyberiuszowi przypisywać sobie zasług matki, i winszując Liwii tak przywiązanego syna. Kiedy spostrzegli, że niczym nie można Tyberiuszowi bardziej dokuczyć niż wychwalaniem Liwii, prześcigali się w pochlebstwach dla cesarzowej. Hateriusz napomknął nawet kiedyś, że tak jak Grecy używali imion po ojcach, Tyberiusz powinien nosić nazwisko po matce; to zbrodnia nazywać go inaczej niż Tyberiusz Liwiades albo poprawniej – po łacinie – Tyberiusz Liwigena. Gallus odkrył jeszcze jedno słabe miejsce Tyberiusza. Nie znosił on najmniejszej wzmianki o swoim pobycie na Rodos. Złośliwy senator odważył się kiedyś na rzecz niezwykle śmiałą. Wysławiał Tyberiusza za jego łagodność – było to tego dnia, kiedy całe miasto dowiedziało się o śmierci Julii – i opowiedział senatowi historię o nauczycielu retoryki z Akademii Rodyjskiej. Kiedy Tyberiusz zwrócił się do owego nauczyciela z uprzejmą prośbą, aby przyjął go do swej klasy retoryki, ten odmówił mu twierdząc, że nie ma właśnie żadnego wolnego miejsca, i kazał Tyberiuszowi zgłosić się za siedem dni. "I jak myślicie – ciągnął opowiadanie Gallus – co zrobił boski... przepraszani, mój czcigodny przyjaciel i kolega–senator Tyberiusz Nero Cezar, kiedy został już monarchą i zjawił się przed nim tenże sam impertynent, aby ofiarować swe usługi nowemu bóstwu?

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

12 grudnia 2013

kto cię zranił, winien cię uleczyć. . .

   Wtedy August wyciągając rękę zapytał nagle:
   – Klaudiuszu, czy masz żal do mnie?
   Cóż miałem na to powiedzieć? Łzy mi nabiegły do oczu i z trudem wybełkotałem, że go wielce poważam; że nie wyrządził mi nigdy żadnej krzywdy, z powodu której mógłbym mieć żal do niego.
   – Ale z drugiej strony niewiele uczyniłem, żeby pozyskać twą miłość – rzekł z westchnieniem. – Poczekaj jeszcze kilka miesięcy, a mam nadzieję, że zasłużę na twą miłość i wdzięczność. Germanik dużo mi o tobie opowiadał. Podobno trzem rzeczom nie sprzeniewierzasz się nigdy: przyjaciołom, Rzymowi i prawdzie. Byłbym dumny, gdyby Germanik mógł to samo o mnie powiedzieć.
   – Miłość Germanika do ciebie równa się prawie ubóstwieniu. Wspominał mi o tym nie raz.
   Twarz Augusta się rozjaśniła.
   – Możesz na to przysiąc? Jestem bardzo szczęśliwy. Tak więc, mój Klaudiuszu, łączy nas teraz silny węzeł – dobra opinia Germanika o nas obu. Widzisz, przyszedłem tu dziś, żeby ci powiedzieć: przez wiele lat postępowałem z tobą niesprawiedliwie; ale zobaczysz, że od dzisiaj się zmienię. – Zacytował następnie po grecku: – "Kto cię zranił, winien cię uleczyć" – i uściskał mnie serdecznie.

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

11 grudnia 2013

bogowie zmarli. . .

Moc zbudziła w nim butę i dumny gniew wraży,
Iż nie ścierpiał nad sobą dłoni bóstw ciemięskiej.
Wchodzi w świątynię, w sile swej potęgi męskiej,
By tych, co nad nim władną, postrącać z ołtarzy.

Czul swą wielkość i wiedział, że sam sobie starczy
Być bogiem światowładnym, bo moc w duszy chował.
I posągi potrzaskał, obalił na pował -
Nie padł grom z twarzy bóstwa skamieniałej, starczej.

Bogi zmarły... Powraca ku drzwiom świętokradca
I lęk go zdjął, że kiedy otworzy wierzeje,
Ujrzy świat przerażony... bo tam skonał Władca!

Przestwór w rozpacznym szale zgrozy skamienieje!...
Rozchyla drzwi... otwiera oczy trwogą mętne...
Patrzy: Wszystko, jak było... zimne... obojętne...

                                                                      Leopold Staff (z tomu Sny o potędze, 1901)


utykaj przesadnie, umyślnie jąkaj się, udawaj chorego jak najczęściej. . .

   Przy tych słowach staruszek wziął mnie za ramię i mówił dalej:
   – A przy sposobności coś ci powiem, Klaudiuszu. Posłuchaj. Stary już, bardzo stary ze mnie człowiek, a choć wyglądam dziarsko, wiem, że koniec niedaleki. Za trzy dni umrę. Wiem o tym. Lecz właśnie w takich dniach człowiek ma momenty jasnowidzenia. Słuchaj! Czy chcesz spędzić długi, pracowity żywot i przy końcu osiągnąć wielkie zaszczyty?
   – Owszem.
   – A więc utykaj przesadnie, umyślnie jąkaj się, udawaj chorego jak najczęściej, a przy wszystkich oficjalnych i półoficjalnych wystąpieniach zamyślaj się gapiowato, trząś głową, przebieraj nerwowo palcami. Gdybyś tak jasno patrzał na świat jak ja, zrozumiałbyś, że to jedyna droga, aby żyć bezpiecznie i na koniec dojść do sławy.

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

10 grudnia 2013

nie zamierza uczyć mnie faktów, ale należytego ich rozumienia. . .

   Pod "rządami" Postuma przeżyłem najszczęśliwsze dwa lata mojej młodości, a nawet mogę powiedzieć, że życia. Wydał rozkaz, żeby pozwolono mi bawić się z chłopcami, choć nie uczęszczałem do kolegium, i zapowiedział, że każdą obrazę lub wyrządzoną mi krzywdę będzie uważał za wyrządzoną jemu samemu. Brałem więc udział we wszystkich grach i zabawach, o ile pozwalało mi na to zdrowie. Tylko podczas wizyt Augusta lub Liwii, którzy odwiedzali szkołę, kryłem się w jakimś kącie. Zamiast Katona miałem teraz za nauczyciela poczciwego staruszka Atenodora, który w sześć miesięcy nauczył mnie więcej niż Katon w ciągu lat sześciu. Nigdy mnie nie uderzył i traktował zawsze z największą cierpliwością. Zachęcał mnie do nauki mówiąc, że moja ułomność powinna być ostrogą dla mego umysłu. Przecież Wulkan, patron biegłych w swym fachu rzemieślników, był również kulawy. A jeśli chodzi o jąkanie się, to jąkał się od urodzenia najsławniejszy mówca wszystkich czasów, Demostenes, dzięki usilnej i wytrwałej pracy pozbył się jednak tej wady. Atenodor stosował tę samą metodę co Demostenes. Kazał mi deklamować z ustami pełnymi kamyków; zajęty pokonywaniem tej przeszkody zapomniałem o jąkaniu się. Wtedy kazał mi usuwać kolejno po jednym kamyku, aż wreszcie żaden nie został w ustach, a ja ku własnemu zdziwieniu mówiłem, tak dobrze jak wszyscy inni. Ale tylko gdy deklamowałem; w zwykłej rozmowie jąkałem się w dalszym ciągu. Moja poprawna deklamacja miała być na razie utrzymana w tajemnicy.
(...) 
   Zaraz na pierwszej lekcji Atenodor zapowiedział, że nie zamierza uczyć mnie faktów, ale należytego ich rozumienia.

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

ceterum censeo carthaginem delendam esse. . .

A któż, jak nie ten sam stary Katon, ściągnął na Rzym klątwę punicką? Ilekroć go w jakiejkolwiek sprawie zapytywano, w senacie o zdanie, kończył nieodmiennie: – Takie jest moje w tej materii zdanie, ale oprócz tego sądzę, ze należy zburzyć Kartaginę, [ Słynne: Ceterum censeo Carthaginem delendam esse.] która zagraża wiecznym niebezpieczeństwem Rzymowi.

Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

09 grudnia 2013

boski klaudiusz. . .

Mówiono o mnie
poczęty przez Naturę
ale nie skończony
jak porzucona rzeźba
szkic
uszkodzony fragment poematu

latami grałem przygłupa
idioci żyją bezpieczniej
spokojnie znosiłem obelgi
gdybym zasadził wszystkie pestki
jakie rzucano mi w twarz
wyrósłby gaj oliwny
rozległa palmowa oaza

edukację odebrałem wszechstronni
Liwiusz retorzy filozofowie
po grecku mówiłem jak Ateńczyk
ale Platona
przypominałem tylko w pozycji leżącej

uzupełniłem studia
w lupanarach i knajpach portowych
o nie spisane słowniki wulgarnej łaciny
i wy przepastne skarbce występku i rozpusty

po zabójstwie Kaliguli
ukryłem się za kotarą
wyciągnięty przemoci
nie zniżyłem przybrać mądrego wyrazu twarzy
gdy rzucono mi świat pod nogi
niedorzeczny i płaski

odtąd stałem się najbardziej pracowitym
cesarzem historii powszechnej
Heraklesem biurokracji
z dumą wspominam
liberalni ustawę
która zezwala na wypuszczanie odgłosów brzucha
w czasie uczt

odpieram stawiany mi często zarzut okrucieństwa
w istocie byłem tylko roztargniony

w dniu gwałtownej śmierci Messaliny
na mój - przyznaję - rozkaz uśmiercono biedaczkę
spytałem w czasie biesiady - dlaczego Pani nie przyszła
odpowiedziało grobowe milczenie
naprawdę zapomniałem

zdarzało się że zapraszałem
zmarłych na partyjkę kości
absencję karałem grzywną
przeciążony tyloma pracami
mogłem się mylić w szczegółach

podobno
kazałem stracić
trzydziestu pięciu senatorów
i jakieś trzy centurie ekwitów
no cóż

trochę mniej purpury
mniej złotych pierścieni
za to - co nie jest błahe -
więcej miejsca w teatrze

nikt nie chciał zrozumieć
że cel tych operacji był wzniosły
pragnąłem ludzi oswoić ze śmiercią
stępić jej ostrze
sprowadzić do wymiarów banalnych i codziennych
takich jak lekka melancholia albo katar

a oto dowód mojej
delikatności uczuć
z placu kaźni
usunąłem posąg łagodnego Augusta
by czuły marmur
nie słuchał ryku skazańców

noce poświęcałem studiom
napisałem historię Etrusków
historię Kartaginy
drobiazg o Saturnie
przyczynek do teorii gier
traktat o jadach węży

to ja ocaliłem Ostię
przed inwazji piasku
osuszałem bagna
zbudowałem akwedukty
odtąd zmywanie krwi
stało się w Rzymie łatwiejsze

rozszerzyłem granice Imperium
o Brytanię Mauretanię
i zdaje się Trację

o śmierć przyprawiła mnie żona moja Agrypina
i niepohamowana namiętność do borowików
grzyby esencja lasu - stały się esencji śmierci

wspomnijcie - o potomni - z należni czcią i wdzięcznością
choćby jedni zasługę boskiego Klaudiusza
dodałem do alfabetu nowe znaki i dźwięki
rozszerzyłem granice mowy to znaczy granice wolności

odkryte przeze mnie litery - ukochane córki - Digamma i Antysigma
wiodły mój cień
gdy chwiejnym krokiem zmierzałem w mroczni krainę Orkus

Zbigniew Herbert 
(z tomu Raport z oblężonego Miasta i inne wiersze, 1983)
   
   
   

kiedy nie chcą jeść, to niech piją!. . .

Rozwiódłszy się z moim dziadkiem Liwia wyszła po raz drugi za mąż, za cesarza Augusta. Po śmierci mego ojca stała się faktyczną głową rodu; usunęła na drugi plan moją matkę, Antonię, stryja Tyberiusza – oficjalną głowę rodziny – a nawet samego Augusta, którego możnej opiece ojciec mój w testamencie polecił swoje dzieci. Liwia, podobnie jak mój dziadek, pochodziła z rodu Klaudiuszów, jednego z najstarszych rodów rzymskich. Sędziwi ludzie jeszcze pamiętają balladę ludową, którą o nim śpiewano. Według jej refrenu kłaudyjskie drzewo rodzi dwa gatunki owoców: słodkie jabłka i cierpkie płonki; tych ostatnich więcej niż jabłek. Do płonek ballada zalicza Appiusza Klaudiusza Pysznego, którego zamach na cześć i wolność dziewicy Wirginii wywołał oburzenie w całym Rzymie; Klaudiusza Druzusa, który za czasów republiki chciał zostać królem italskim, i Klaudiusza Pięknego. Ten, gdy święte kury nie chciały dziobać ziarna, wrzucił je do morza ze słowami: "Kiedy nie chcą jeść, to niech piją!"


Robert Graves (fragment powieści historycznej Ja, Klaudiusz, 1934)
   
   
   

08 grudnia 2013

koloratką uczynili sobie na szyi widoczny znak, akcentujący jedynie głowę jako misę, w której macza palce sam bóg. . .

Zwróciłem pusty kufel i przeszedłem przez tory, piasek parku chrzęścił i skrzypiał jak zamarznięty śnieg, w gałęziach ćwierkały wróble i zięby, patrzyłem na dziecinne wózeczki i na mamusie, jak siedzą w słońcu na ławeczkach i odchylając głowy wystawiają twarze na lecznicze promienie, długo stałem przed owalnym basenem, w którym kąpały się nagie dzieci, widzę, że brzuszki tych dzieciaków naznaczone są prążkiem od gimnastycznych spodenek i majteczek, galicyjscy żydzi, chasydzi, nosili pasy jako dostrzegalne i wyraźne pręgi, które dzieliły ciało na dwie części, tę piękniejszą z sercem i płucami, i wątrobą, i głową, oraz tę część ludzkiego ciała z kiszkami i organami płciowymi, jako część ledwo tolerowaną, a więc nieistotną, widzę, że księża katoliccy przesunęli tę pręgę jeszcze wyżej, koloratką uczynili sobie na szyi widoczny znak, akcentujący jedynie głowę jako misę, w której macza palce sam Bóg, patrzę na te kąpiące się dzieci i widoczne na ich nagich ciałach pręgi od majteczek i gimnastycznych spodenek, i widzę, że siostry zakonne bezlitosną pręgą wykroiły z głowy jedynie twarz, oblicze okolone pancerzem nakrochmalonych kornetów, tak jak to mają zawodnicy na wyścigach samochodowych formuły jeden, patrzę na te bryzgające i poruszające się nagie dzieci i widzę, że te dzieci nie wiedzą nic o życiu płciowym, a przecież ich genitalia są już w stanie utajonej doskonałości, jak pouczył mnie o tym Lao-cy, patrzę na te pręgi księży i sióstr zakonnych, i na pasy chasydów, i myślę sobie, że ciało ludzkie to klepsydra, co jest na dole, to jest również na górze, a co jest na górze, to jest również na dole, dwa stykające się ze sobą trójkąty, znak z pieczęci króla Salomona, proporcja między księgą jego młodości, Pieśnią nad pieśniami, a rezultatem jego spojrzenia okiem starszego pana, marność nad marnościami, Księgą Koheleta, czyli Eklezjastesa.

Bohumił Hrabal (fragment powieści Zbyt głośna samotność, 1978)
   
   
   

medytacje. . .



Jules Massenet 
(intermezzo "Medytacje" z opery Thaïs, 1894)
   
   
   

ja prosiłem nawet samego siebie, bym sam sobie wybaczył to, czym byłem, co tkwiło w mej naturze. . .

Haňtio, na miłość boską, błagam cię, oto na kolanach cię proszę, opamiętaj się póki czas i nie żłop tych dzbanów piwa, i zasuwaj, i nie dręcz mnie, bo jak tak dalej pójdzie to mnie zadręczysz... Wylękniony schyliłem się i ująłem klęczącego szefa delikatnie za łokcie i prosiłem go... Niech się pan opamięta, dobry człowieku, mówię, to poniżej pańskiej godności, tak klęczeć... i podniosłem mojego szefa, czułem, że cały drży, toteż znów go prosiłem, by mi wybaczył, nie wiedziałem, co ma mi wybaczyć, ale to było w moim stylu, wciąż prosić kogoś o wybaczenie, bo ja prosiłem nawet samego siebie, bym sam sobie wybaczył to, czym byłem, co tkwiło w mej naturze... Tak oto kompletnie zmaltretowany wróciłem do piwnicy, obarczony na dobitkę poczuciem winy wobec mojego szefa, ległem na plecach w dołku, jeszcze ciepłym dołku po Cygance w turkusowej spódnicy, leżałem i wsłuchiwałem się w odgłosy z ulicy, w tę piękną muzykę konkretną, nasłuchiwałem, jak przez pięciopiętrową czynszówkę, w której mieści się ta nasza zbiornica starego papieru, nieustannie płynie gdzieś i pluszcze spuszczana woda, słyszałem pociąganie za klozetowe łańcuszki, a gdy wsłuchałem się w głąb ziemi, słyszałem całkiem wyraźnie, choć nie głośno, jak tam gdzieś przez rury i kanały przelewają się wody ściekowe i fekalia, i podczas kiedy wszystkie legiony ścierwic wyniosły się, pod betonem słyszałem kwik i tęskny pisk szczurów, bo we wszystkich kanałach miasta stołecznego Pragi wciąż jeszcze wrzały bitwy między dwoma szczurzymi klanami o to, kto będzie panem wszystkich ścieków i kanałów stolicy. Niebiosa nie są humanitarne i życie nade mną, i pode mną, i we mnie także humanitarne nie jest. Dzień dobry, panie Gauguin!

Bohumił Hrabal (fragment powieści Zbyt głośna samotność, 1978)
   
   
   

nienawidził głoszącego kult siły. . .

Uderzeniem pioruna oznajmił mi Artur Schopenhauer, że najwyższym prawem jest miłość, a ta miłość to współczucie, pojąłem, dlaczego Artur tak nienawidził głoszącego kult siły Hegla, byłem jednak zadowolony, że ani Hegel, ani Schopenhauer nie byli dowódcami wrogich armii, bo ci dwaj toczyliby wojnę dokładnie taką, jaką wiodą dwa szczurze klany we wszystkich kanałach i ściekach praskich podziemi.

Bohumił Hrabal (fragment powieści Zbyt głośna samotność, 1978)
   
   
   

moja twarz przypomina już odrapaną i obsikaną ścianę. . .

W tym tygodniu rozpocząłem setkę reprodukcji Rembrandta van Rijn, sto takich samych portretów starego artysty z gąbczastą twarzą, podobizny człowieka, który dzięki sztuce oraz opilstwu doszedł na sam próg wieczności i widzi, jak klamka się porusza i ktoś nieznany otwiera ją już po drugiej stronie ostatnich drzwi. Zaczynam już mieć taką samą twarz ze spleśniałego francuskiego ciasta, moja twarz przypomina już odrapaną i obsikaną ścianę, też zaczynam się już tak głupawo uśmiechać i zaczynam patrzeć na świat z drugiej strony ludzkich zdarzeń i spraw.

Bohumił Hrabal (fragment powieści Zbyt głośna samotność, 1978)
   
   
   

dopiero kiedy nas miażdżą. . .

W owym czasie prasując w mej hydraulicznej prasie piękne książki, kiedy prasa w ostatniej fazie dzwoniła i miażdżyła książki z siłą dwudziestu atmosfer, słyszałem miażdżenie ludzkich kości, jakbym śrutował w ręcznym młynku czaszki i kości miażdżonych w prasie klasyków, jakbym prasował zdania Talmudu: Jesteśmy jako oliwki, dopiero kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie to, co najlepsze.

Bohumił Hrabal (fragment powieści Zbyt głośna samotność, 1978)
   
   
   

bo ja, gdy się zaczytam, jestem całkiem gdzie indziej, jestem w tekście. . .

Troszczę się o to, by każda paczka była inna, każdego dnia roboczego muszę zostać w piwnicy o dwie godziny dłużej, muszę przychodzić do pracy o godzinę wcześniej, muszę pracować czasem również w sobotę, żeby sprasować tę nie kończącą się nigdy górę starego papieru. W zeszłym miesiącu przywieźli i zrzucili mi do piwnicy sześć kwintali reprodukcji sławnych mistrzów, sześć kwintali przemoczonych Rembrandtów i Halsów, i Monetów, i Manetów, i Klimtów, i Cezanne'ów, i innych grubych ryb europejskiego malarstwa, tak więc każdą paczkę obramowuję teraz z boków reprodukcjami i wieczorem, gdy paczki stoją rzędem przed windą, nie mogę nasycić się tym pięknem, ozdobionym po bokach tu Strażą nocną, tu Saskią, tu Śniadaniem na trawie, tutaj Domem wisielca, tu Guerniką. I ja jeden na świecie wiem ponadto, że w sercu każdej paczki spoczywa tutaj otwarty Faust, tu Don Carlos, tu otoczony obrzydliwym papierem zakrwawionych dekli leży Hyperion, a tutaj wewnątrz paczki z worków po cemencie odpoczywa Tako rzecze Zaratustra. Tak oto ja jedyny na świecie wiem, w której paczce leży jak w grobowcu Goethe i Schiller, a gdzie Hölderlin, a gdzie Nietzsche. Tak oto jedynie sam dla siebie jestem w pewnym sensie jednocześnie artystą oraz widzem i dlatego jestem co dzień zmaltretowany i śmiertelnie znużony, i rozdarty, i zszokowany, i by zmniejszyć i umniejszyć to wielkie wyczerpanie, piję jeden dzban piwa za drugim, a w drodze po piwo do Husenskich mam pod dostatkiem czasu, aby móc medytować i marzyć o tym, jak będzie wyglądała moja następna paczka. Wyłącznie po to piję tak wiele piwa, by lepiej widzieć przyszłość, bo w każdej paczce grzebię cenną relikwię, otwartą trumienkę genialnego dziecięcia, zasypaną zwiędłym kwieciem, frędzlami staniolu, anielskimi włosami, żeby zrobić przyjemne gniazdko dla książek, które pojawiły się w mej piwnicy równie niespodziewanie, jak pojawiłem się w tej piwnicy ja. Dlatego stale mam w pracy zaległości, dlatego stary papier piętrzy się na podwórzu pod sam strop, tak samo jak góra papieru w mej piwnicy przez zasypany otwór w suficie wznosi się aż pod strop nad podwórzem. Dlatego mój kierownik przebija się niekiedy bosakiem przez stary papier i przez otwór woła do mnie w dół z twarzą purpurową ze złości: Haňtio, gdzie jesteś? Na Boga, nie wgapiaj się w książki, tylko zasuwaj! Podwórze zasypane, a ty tam na dole śnisz sobie i cymbalisz się do kwadratu! Ja zaś kulę się u podnóża góry papieru jak Adam w krzakach, z książką w palcach otwieram zalęknione oczy na inny świat niż ten, w którym akurat przebywałem, bo ja, gdy się zaczytam, jestem całkiem gdzie indziej, jestem w tekście, samego mnie to dziwi i muszę z poczuciem winy przyznać, że naprawdę znajdowałem się we śnie, w świecie piękniejszym, że byłem w samym sercu prawdy. Codziennie z dziesięć razy zdumiewa mnie, że mogłem sam od siebie tak się oddalić. Taki wyobcowany i wyodrębniony wracam również z roboty, cicho i pogrążony w głębokiej medytacji wędruję ulicami, mijam tramwaje i samochody, i przechodniów, w obłoku książek, które dzisiaj znalazłem i niosę w teczce do domu, tak oto zatopiony w marzeniach przechodzę na zielonym świetle, nawet o tym nie wiedząc, nie wpadam na słupy latarń ani na ludzi, tylko idę i cuchnę piwem i brudem, lecz uśmiecham się, bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem. Idę tak gwarnymi ulicami, nigdy nie na czerwonym, umiem chodzić w podświadomej nieświadomości i w półśnie, inspirowany bodźcem podprogowym, każda paczka, którą tego dnia sprasowałem, dobrzmiewa we mnie cichutko i spokojnie, i czuję wprost fizycznie, że ja też jestem sprasowaną paczką książek, że we mnie również tli się mały kontrolny płomyczek termy, ten mały kontrolny ogieniek gazowego piecyka, maleńka wieczna lampka, którą co dzień podsycam olejem myśli wyczytanych przeze mnie w pracy wbrew własnej woli z książek, które teraz niosę w teczce do domu. Tak oto wracam niczym płonący dom, niczym płonąca stajnia, światło życia wychodzi z ognia, a znów ogień ze śmierci drewna, wraży żal został na dnie popiołu, ja zaś trzydzieści pięć lat prasuję w hydraulicznej prasie stary papier, pięć lat dzieli mnie od emerytury, i ta moja maszyna pójdzie ze mną, nie porzucę jej, oszczędzam, mam specjalną książeczkę oszczędnościową, i na emeryturę pójdziemy obydwoje, bo ja tę maszynę od przedsiębiorstwa kupię, zabiorę ją do siebie, ustawię ją gdzieś w ogrodzie mego wuja wśród drzew i dopiero wtedy, tam w ogródku, będę robić zaledwie jedną jedyną paczkę dziennie, ale będzie to paczka spotęgowana, paczka jak posąg, jak artefakt, w takiej paczce zawrę wszystkie me młodzieńcze złudzenia, wszystko, co umiem, czego nauczyłem się w ciągu tych trzydziestu pięciu lat w pracy i dzięki pracy, tak oto dopiero na emeryturze będę robić, pod wrażeniem chwili i inspiracji, jedną jedyną paczkę dziennie z książek, których mam w domu więcej niźli trzy tony, będzie to paczka, której nie będę musiał się wstydzić, będzie to paczka zawczasu wymarzona, wymedytowana, a nadto jeszcze, gdy do koryta prasy będę kłaść książki i stary papier, jeszcze podczas tej pracy, która będzie twórczością w pięknie, jeszcze przed ostatecznym dociśnięciem sypnę konfetti i cekinów, codziennie jedna sprasowana paczka i po roku urządzę w ogrodzie jedną wystawę paczek, wystawę, na której każdy zwiedzający będzie mógł sam, ale pod mym nadzorem, sam wykonać swą paczkę, gdy płyta prasy po wciśnięciu zielonego guzika będzie spychać przed sobą i z gigantyczną siłą miażdżyć i ściskać stary papier ozdobiony książkami i kwiatami, i takimi odpadkami, jakie kto sobie przyniesie, wrażliwy widz będzie mógł zaznać przeżycia, jakby w mej hydraulicznej prasie był prasowany on sam. Siedzę już w domu w półmroku, siedzę na stołku, głowa opada mi i dotykam w końcu wilgotnymi wargami kolana, i jedynie w ten sposób zapadam w drzemkę. Niekiedy śpię tak w pozycji thonetowskiego krzesła aż do północy, a obudziwszy się unoszę głowę i nogawkę mam na kolanie przemoczoną od śliny, gdy zwinąłem się tak w kłębuszek i skuliłem niczym kotek na mrozie, niczym drewno fotela na biegunach, bo ja mogę pozwolić sobie na ten luksus, żeby być opuszczony, choć ja nigdy opuszczony nie jestem, ja jestem tylko sam, by móc żyć w zaludnionej myślami samotności, bo ja po trosze jestem entuzjastą nieskończoności i wieczności, a Nieskończoność i Wieczność chyba gustują w takich ludziach jak ja.

Bohumił Hrabal (fragment powieści Zbyt głośna samotność, 1978)