31 sierpnia 2013

jak się miewa żona?. . .

– Jak się miewa żona?
– Jak się jej podoba; to jej rzecz.
– A dzieci?
– Doskonale.
– A to małe, co ma takie ładne oczy, pulchniutkie, rozkoszne?
– Najlepiej ze wszystkich; umarło.

Denis Diderot 
(fragment powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego Pan, 1796)
   
   
   

wszystkie nasze słowa ludzie wykładają fałszywie. . .

Kubuś: Jeżeli prawie wszystkie nasze słowa ludzie wykładają fałszywie, gorzej jest, iż prawie wszystkie nasze uczynki sądzą nie mniej opacznie.
Pan: Nie ma chyba pod słońcem głowy, w której by się tłukło tyle paradoksów co w twojej.
Kubuś: Cóż w tym złego? Paradoks nie zawsze jest fałszem.
Pan: To prawda.

Denis Diderot 
(fragment powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego Pan, 1796)
   
   
   

ani bogowie, ani ludzie, ani kolumny nie darowały mierności poetom. . .

– Nie pozostaje mi tedy nic innego, jak pisać nadal złe, nie mógłbym bowiem przemóc na sobie, aby w ogóle nie pisać. – To mi straszliwe przekleństwo! Czy zdajesz sobie sprawę z nędznego losu, jaki cię czeka? Ani bogowie, ani ludzie, ani kolumny nie darowały mierności poetom, tak rzekł Horacy.

Denis Diderot 
(fragment powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego Pan, 1796)
   
   
   

byliście tu, nimeście weszli. . .

Jeśli będziesz nalegał, powiem, iż skierowali się do... owszem, czemu nie?... do ogromnego zamku, nad którego bramą znajdował się napis: „Należę do nikogo i do wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie”. – Czy weszli do tego zamku? – Nie, bo albo napis był fałszywy, albo byli już w zamku, nim doń weszli. – Ale przynajmniej wyszli stamtąd? – Nie, bo albo napis był fał- szywy, albo byli tam jeszcze, skoro zeń wyszli. – I cóż tam robili? – Kubuś powiadał, iż to, co było napisane w górze; pan, iż to, co chciał: i obaj mieli słuszność. – Jakie towarzystwo zastali? – Mieszane. – Co mówiono? – Nieco prawdy i wiele kłamstw. – Czy byli tam ludzie dorzeczni? – Gdzież ich nie ma? a także i przeklęci zadawacze pytań, których unika się jak zarazy. A co najwięcej raziło Kubusia i jego pana przez cały czas, gdy się przechadzali... – Więc się przechadzali? – Bez ustanku, o ile nie siedzieli lub nie leżeli...

Denis Diderot 
(fragment powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego Pan, 1796)
   
   
   

przezorność nie daje pewności dobrego wyniku. . .

Oto co mi powtarzał kapitan po wzięciu Bergop Zoom i Port Mahon; dodawał, że przezorność nie daje pewności dobrego wyniku, ale daje pociechę i usprawiedliwienie w złym: dlatego też w wilię bitwy spał w namiocie tak spokojnie, jak u siebie w alkierzu i szedł w ogień jak do tańca. O nim to dopiero byłbyś pan wykrzyknął: „Cóż to za człowiek!”…


Denis Diderot 
(fragment powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego Pan, 1796)
   
   
   

30 sierpnia 2013

bardzo trudno utopić się w wodzie, w której się często kąpało i pływało. . .

Nadszedł już wszakże czas na zredagowanie listu, który by ostrożnie zorientował we wszystkim jego matkę. Dłużej z tym zwlekać oznaczałoby uszczuplać jej prawa, na depeszę zaś, zapowiadającą jej przybycie, nie trzeba też było ani dnia czekać. Powiadomiono, jak już wspomniałem, Adriana o mającym nastąpić jej przyjeź- dzie, nie zyskawszy żadnej zresztą pewności, czy zrozumiał tę wiadomość. Godzinę później jednak, kiedy przypuszczano, że drzemie, wymknął się niepostrzeżenie z domu i dogoniony został przez Gereona i jednego z parobków dopiero w chwili, gdy przy Klammerweiher zrzucił już z siebie wierzchnią odzież i aż po szyję wszedł w tę tak szybko się pogłębiającą wodę. Właśnie miał całkiem w niej zniknąć, gdy parobek rzucił się za nim i przyciągnął go do brzegu. Kiedy prowadzono go z powrotem, zaczął się kilkakrotnie uskarżać na zimną wodę stawu, dorzucając jeszcze, że bardzo trudno utopić się w wodzie, w której się często kąpało i pływało. Nigdy jednak nie robił tego w Klammerweiher, tylko w domu, w bliźniaczym Kuhmulde, jako chłopiec.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

a tu wyrozumienie potrzebne!. . .

– Idźcie no, idźcie se stąd, wszyscy! Nie macie wyrozumienia na takie sprawy, wy, miejscy ludzie, a tu wyrozumienie potrzebne! Wiele nam tu prawił o wiekuistej łasce, ten biedak, a ja tam nie wiem, czy mu jej starczy. Ale prawdziwie ludzkie wyrozumienie, wierzcie mi, starczy na wszystko!

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

uprzywilejowania muzyki, która wszystko i nic wyrazić potrafi. . .

Mogło być ono tylko upokarzające i wydające go na pastwę zgromadzonych, czułem, że muszę pozostawić sprawy ich biegowi, w nadziei że niebawem zacznie grać fragmenty swego dzieła i tony rozlegną się zamiast słów. Nigdy silniej nie odczuwałem uprzywilejowania muzyki, która wszystko i nic wyrazić potrafi, wobec jednoznacznej wymowy słowa, nigdy nie uzmysławiałem sobie tak bardzo nie wiążącej bezpieczności wszelkiej w ogóle sztuki w porównaniu z demaskującą surowizną nietransponowanego wyznania.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

bezkrwisty chłód oblicza. . .

Człowiek zawsze czuje, kiedy twarz jego pokrywa bladość; jakiś bezkrwisty chłód oblicza pozwala mu się w tym zorientować, a również i krople potu, które wtedy mu występują na czoło, są podobnie chłodne. Ręce moje, którymi jedynie słabo, z rezerwą, zaklaskałem, drżały tak, jak drżą teraz właśnie, kiedy przystępuję do opisu tego straszliwego wspomnienia.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

potem już więcej nic, – noc i milczenie. . .

Posłuchajcie tego zakończenia, wysłuchajcie go wraz ze mną: cichnie jedna grupa instrumentów po drugiej, pozostaje zaś, kończy się cały utwór wysokim „g” wiolonczeli: ostatnie słowo, ostatni powiewny dźwięk, rozpływający się z wolna i pianissimo w fermacie. Potem już więcej nic, – noc i milczenie. Ale ten dźwięk zawieszony, pobrzmiewający pośród milczenia, dźwięk, który już nie istnieje, którego dusza jedynie jeszcze nasłuchuje, a który był pogłosem żałoby, nie jest nim już, odmienił sens swój, świeci jako światło wśród nocy.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

gardzi pozytywnym charakterem świata, dla którego chciano by go uratować, i kłamstwem o jego boskiej błogości. . .

Nieszczęsny, wielki mój przyjaciel! Jakże często czytając jego dzieło pośmiertne, dzieło jego upadku, które proroczo tak wiele upadku antycypuje, musiałem myśleć o bolesnych słowach, jakie powiedział mi przy śmierci dziecka: słowach, że to być nie może, że nie powinno być dobra, radości, nadziei, że zostaną one odebrane, że należy je odebrać! Jakże wyraźnie wypisane jest owo: „Ach, tego być nie powinno!”, podobne niemal do jakiejś wskazówki czy przepisu interpretacyjnego do chórów i instrumentalnych partii „Lamentu Doktoris Fausti”, jak mocno tkwi w każdym takcie i kadencji tej „Pieśni do żałoby”! Nie ulega wątpliwości, że dzieło to napisane zostało w zapatrzeniu na „Dziewiątą” Beethovena, jako jej równoważnik w najbardziej przygnębiającym znaczeniu tego słowa. Ale nie tylko dlatego, że wielekroć formalnie staje się jej zaprzeczeniem, że w negatywnym sensie ją „odbiera”: jest w nim również jakiś negatyw religijności, – przez co nie chcę i nie mogę powiedzieć: jej negacja. Dzieło traktujące o Kusicielu, upadku, potępieniu, czymże innym być może niż dziełem religijnym! Chodzi mi jednak o to, że jest w nim jakieś odwrócenie się, cierpkie i dumne odwrócenie sensu, takie na przykład, jakie znajduję w „przyjaznej prośbie” doktora Faustusa do swoich druhów w ostatniej godzinie, aby wszyscy udali się na spoczynek, s p a l i s p o k o j n i e i niczym się nie przejmowali. Trudno w granicach tej kantaty nie dostrzec w owej prośbie świadomej i rozmyślnej inwersji wezwania: „Czuwajcie wraz ze mną!” z Gethsemani. I znowu ów „napój świętojański”, który odchodzący wypija za przyjaciół, ma również dobitnie obrzędowy charakter jako innego rodzaju Ostatnia Wieczerza. Z tym łączy się wszakże inwersja idei pokusy w ten sposób, że Faust odtrąca myśl o ratunku jako pokusę, – nie z racji formalnej wierności dla paktu i nie dlatego, że już „za późno”, lecz dlatego, że z całej duszy gardzi pozytywnym charakterem świata, dla którego chciano by go uratować, i kłamstwem o jego boskiej błogości. Znacznie wyraźniej i mocniej podkreślone to jeszcze zostaje w scenie z poczciwym starym lekarzem i sąsiadem, który zaprasza Fausta do siebie, aby w pobożnym wysiłku starać się go nawrócić, a który w owej kantacie z oczywistym rozmysłem przedstawiony został jako postać Kusiciela. Niedwuznaczne jest tu przypomnienie sceny kuszenia Jezusa przez Szatana, niedwuznaczne obrócenie owego: „Apage!” w rozpaczliwie dumne: „Nie!”, zwrócone przeciw fałszywej, mdłej mieszczańskiej bogobojności.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

dżdża rolę skrzepczyła. . .

    „Z roli” powiem raczej, tak bowiem mówił malec oznajmiając swe zadowolenie, że oto „dżdża rolę skrzepczyła”. 
   – Dżdża, Echo? – zapytał wuj godząc się na słowo „krzepczyć” jako na mowę dziecinną. 
   – Tak, deżdż – potwierdził jego towarzysz wędrówki nieco dokładniej, nie zamierzając jednak wdawać się w dalszą dyskusję. 
   – Pomyśl tylko, on mówi o krzepczącej dżdży! – opowiadał mi następnym razem Adrian, szeroko otwierając oczy. – Czy to nie osobliwe? 
   Mogłem tu był pouczyć mego przyjaciela, że „dżdża” przez wiele stuleci, aż po późne średniowiecze, była określeniem na „deszcz”, a ponadto przez czas dłuższy słowo „krzepczyć” istniało obok słowa „orzeźwić”.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

nazywa się nieśmiertelnością. . .

– To przetrwa – powiedział Adrian. – Długo; być może dopóki dom będzie stał. I w Buchel przetrwa również. Ta chwila naszego przetrwania później, krótsza nieco lub dłuższa, nazywa się nieśmiertelnością.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

teraz już tylko ja, towarzysz lat dziecinnych, i nikt poza mną na świecie – mogę być odbiorcą takich zwierzeń. . .

Ten jego wisielczy humor odpowiadał właśnie w tym czasie samotnikowi, ja zaś, nie posiadając niestety w tym kierunku zdolności i nie umiejąc go rozweselić, czyniłem, co mogłem, aby zapewnić mu to towarzystwo, namawiając opornego przeważnie Rüdigera do odwiedzin w Pfeiffering. Życie Adriana bowiem upływało w ciągu całego tego roku bezczynnie: dotknęła go atrofia myśli, bezwład ducha, co niezwykle go, jak z listów do mnie wynikało, przerażało, upokarzało i dręczyło i co, przynajmniej tak mi to tłumaczył, było głównym powodem, dla którego nie pojechał był do Frankfurtu. Niepodobna zajmować się dokonaną już pracą w stanie niemożności stworzenia czegoś lepszego. Przeszłość znieść można jedynie czując swoją nad nią przewagę, lecz nie podziwiając jej głupio, w świadomości aktualnego bezwładu. „Pustawą, niemal głupawą” zwał w listach, pisanych wówczas do mnie, do Freising, swoją „psią egzystencję”, „bezpamiętliwą, nieznośnie idylliczną ro- ślinną wegetację”, której przeklinanie jest jedyną jeszcze, choć żałosną honorową ucieczką, a co potrafi doprowadzić go do tego, że będzie życzył sobie nowej wojny, rewolucji czy temu podobnego światowego zgiełku, byle tylko zostać wyrwanym z otępienia. O komponowaniu nie ma już teraz dosłownie zielonego pojęcia, zupeł- nie nie potrafi sobie przypomnieć, jak się to robi, i wierzy najmocniej, że nigdy już a n i j e d n e j nuty nie napisze. „Niechże się piekło nade mną zlituje!”, „Módl się za moją biedną duszę!” – takie to zwroty powtarzają się w tych dokumentach, które, choć tak wielką napawały mnie troską, podnosiły mnie wszakże na duchu, mówiłem sobie bowiem, że teraz już tylko ja, towarzysz lat dziecinnych, i nikt poza mną na świecie – mogę być odbiorcą takich zwierzeń.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

fasady spoglądając pustymi oczodołami okien zakrywają ziejącą za nimi pustkę, lecz skłonne są ją odsłonić, pomnażając gruz, leżący już na bruku. . .

Skurczony w oczekiwaniu na przeznaczenie, poza spełnienie którego człowiek już myślą sięgnąć się nie ośmiela, tkwię oto w mojej samotni we Freising, unikając widoku potwornie zdewastowanego Monachium, powalonych posągów, domów, których fasady spoglądając pustymi oczodołami okien zakrywają ziejącą za nimi pustkę, lecz skłonne są ją odsłonić, pomnażając gruz, leżący już na bruku. Serce moje kurczy się z litości nad szaleństwem moich synów, którzy na równi z masami ludu wierzyli, radowali się, ponosili ofiary i walczyli, a teraz od dawna już, jak miliony im podobnych, z otępiałym wzrokiem doznają otrzeźwienia, które prowadzi do ostatecznej beznadziejności i najgłębszej rozpaczy. Duchowa ta klęska nie zbliży ich do mnie, który nie mogłem podzielić ich wiary ani cieszyć się ich szczę- ściem. I z tego jeszcze zresztą zarzut mi uczynią, – tak, jakby te sprawy inny mogły przybrać obrót, gdybym wraz z nimi prześnił ten ohydny sen. Bóg niechaj im dopomoże. Jestem sam z moją staruszką Heleną, która troszczy się o doczesne moje potrzeby, a której niekiedy odczytuję z tej opowieści fragmenty, jakie w prostocie ducha swego pojąć może, opowieści, której doprowadzenie do końca stało się dla mnie jedynym marzeniem wśród ogólnej katastrofy.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

nigdy bardziej niż w tej chwili nie żałuje, iż nie jest medykiem. . .

– Cóż to za straszliwy, nieodpowiedzialny i nierozumny czyn! – orzekł pobladły swym dobitnym, akademicko ukształconym, a przy tym astmatycznym głosem, wymawiając przy tym słowo „straszliwy” w ten sposób, jak to czynią aktorzy. Dodał jeszcze, że nigdy bardziej niż w tej chwili nie żałuje, iż nie jest medykiem, lecz tylko numizmatykiem, i doprawdy w danej chwili numizmatyka wydała mi się najbardziej niepotrzebną ze wszystkich nauk, mniej nawet przydatną od filologii, co oczywiście jest nieuzasadnioną opinią. W rzeczy samej na miejscu nie było żadnego lekarza, ani jednego wśród publiczności koncertowej, mimo że lekarze bywają przecież muzykalni, choćby dlatego, że jest między nimi tak wielu Żydów. Pochyliłem się nad Rudolfem. Dawał jeszcze znaki życia, lecz był straszliwie trafiony. Pod jednym jego okiem znajdowała się krwawiąca rana wlotowa. Inne kule, jak się okazało, przebiły mu szyję, płuca i wieńcowe naczynia serca. Uniósł głowę usiłując coś powiedzieć, lecz natychmiast krwawa piana wystąpiła mu na wargi, których łagodne odęcie wydało mi się naraz piękne i wzruszające, wywrócił oczy, a głowa jego twardo opadła na drewnianą ławę.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

pragnęłoby się móc złożyć ją w ręce owej trzeciej osoby. . .

Wyznał jej, że jego przyjaciel ją kocha, – jakże się to robi? W jaki sposób wyznaje się kobiecie miłość innego? Czy należy nachylić się ku niej? Patrzeć jej w oczy? Prosząco ująć jej rękę, oświadczając, że pragnęłoby się móc złożyć ją w ręce owej trzeciej osoby? Nie wiem.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

do uroczej muzyki balowej z „symfonii fantastycznej” berlioza, i zaczęto się jej domagać. . .

Dyskusja ta wywiązała się w związku z koncertem muzyki mechanicznej, którym uczęstował nas gościnny gospodarz już po kawie, przy cygarach i likierze. Płyta gramofonowa wchodziła wówczas w okres bardzo udanego rozwoju i Bullinger uraczył nas wielu pięknymi utworami na swym kosztownym szafkowym gramofonie; najpierw usłyszeliśmy, o ile pamiętam, świetnie odegrany walc z „Fausta” Gounoda, któremu jedynie Baptysta Spengler miał do zarzucenia, że jest stanowczo zbyt elegancki i salonowy jak na melodię ludowego tańca na łące. Zgodzono się, że styl ten o wiele bardziej pasuje do uroczej muzyki balowej z „Symfonii fantastycznej” Berlioza, i zaczęto się jej domagać. Ale tej płyty nie było. Za to Schwerdtfeger odgwizdał ją swymi nieomylnymi usty w rejestrze wiolinowym, czysto i świetnie, śmiejąc się z oklasków, przy czym na swój sposób poruszał ramieniem pod marynarką i krzywiąc się ściągał kącik ust ku dołowi. Dla porównania z francuską towarzystwo zaczęło potem domagać się czegoś na modłę wiedeńską, Lannera i Jana Straussa młodszego, a nasz gospodarz ochoczo sięgał po swoje skarby, aż w końcu jedna z pań – pamiętam jeszcze dokładnie, że była to pani Radbruch, żona wydawcy – zwróciła uwagę, czy przypadkiem całym tym powierzchownym brzdąkaniem nie nudzimy obecnego wśród nas wielkiego kompozytora. Natychmiast poparły ją zaniepokojone głosy, Adrian zaś obejrzał się ze zdumieniem, ponieważ nie dosłyszał był pytania. Kiedy mu je powtórzono, żywo zaprotestował. Nie, na miłość boską, to nieporozumienie. Nikt nie może mieć większej przyjemności ze słuchania tych w swoim rodzaju arcydzieł, co właśnie on.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

leżała z otwartymi oczami na stojącej w nogach łóżka kanapce. . .

Klaryssa otrzymała tę poleconą przesyłkę w Pfeiffering, dokąd po zakończeniu sezonu teatralnego w Pforzheim przybyła na kilkutygodniowy pobyt do domku swojej matki pod kasztanami. Było wczesne popołudnie. Senatorowa ujrzała córkę, wracającą spiesznie ze spaceru, na który wybrała się była samotnie po obiedzie. Na małym placyku przed domem Klaryssa przebiegła obok niej z przelotnym, zamąconym i ślepym uśmiechem do swego pokoju, krótko i energicznie przekręcając za sobą klucz we drzwiach. W swojej sypialni, tuż obok, starsza pani usłyszała po chwili, że córka płucze gardło przy umywalce, – dziś wiemy, że robiła to dla ochłodzenia oparzeń, jakie ów straszliwy kwas wywołał w jej przełyku. Potem zapanowała cisza, – przedłużająca się niesamowicie, gdy po przeszło dwudziestu minutach senatorowa zapukała do pokoju córki wołając ją po imieniu. Choć wołała coraz natarczywiej, odpowiedzi nie było. Przerażona kobieta, z nie dającymi się już ułożyć nad czołem włosami i ze szczerbą w uzębieniu, przybiegła do dworu i zdławionym głosem zaalarmowała panią Schweigestill. Doświadczona niewiasta poszła wraz z nią i parobkiem, który po wielokrotnym nawoływaniu i pukaniu obu kobiet wyważył drzwi. Klaryssa leżała z otwartymi oczami na stojącej w nogach łóżka kanapce, pochodzącej z lat siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych, z tylnym i bocznym oparciem, którą znałem jeszcze z Rambergstrasse, a ku której dotarła spiesznie, w chwili gdy przy płukaniu gardła zaskoczyła ją śmierć.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

bo ciemność, leżenie w ciemności, noc, mrok, w ogóle niedopuszczanie żadnego światła do oczu, to właśnie najlepsze. . .

– Aha, migrenę też miewa czasami, i to ciężką? Zaraz tak sobie pomyślała! Doprawdy, tak sobie pomyślała już przedtem, kiedy tam, w sypialni, tak dokładnie badał okiennice i sprawdzał możliwości zaciemnienia; bo ciemność, leżenie w ciemności, noc, mrok, w ogóle niedopuszczanie żadnego światła do oczu, to właśnie najlepsze, jak długo mizeria trzyma, a do tego tęga herbata i mocno kwaśna, z porządnym kawałkiem cytryny.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   

29 sierpnia 2013

zrozumienie to najlepsza i najważniejsza rzecz w życiu. . .

Lubi artystów, oznajmiła swą zabarwioną dialektem, lecz jednak czystą mową, bo są oni ludźmi pełnymi zrozumienia, a zrozumienie to najlepsza i najważniejsza rzecz w życiu; a wesołość artystów malarzy w gruncie rzeczy pewno też na tym polega, bo istnieje wesoły i istnieje również poważny sposób zrozumienia, a jeszcze nie wiadomo, któremu należy się pierwszeństwo. Najsłuszniejszym jest chyba trzeci: zrozumienie spokojne. Artyści muszą oczywiście żyć w miastach, bo tam ma swoje siedlisko kultura, z którą mają do czynienia; ale właściwie należą raczej do chłopów, którzy są bliżej przyrody, a przez to i zrozumienia, niż do mieszczan, u któ- rych zrozumienie albo już zmarniało, albo musieli je w sobie zdławić ze względu na mieszczański porządek, co przecie też na zmarnowanie wychodzi. Nie chce jednak być niesprawiedliwą i w stosunku do mieszczuchów; zawsze są wyjątki, być może ukryte wyjątki, a dyrektor Stiglmayer, którego znów tu należy wspomnieć, dowiódł przez kupno tego przygnębiającego obrazu, że posiada wiele zrozumienia, i to nie tylko artystycznego.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


opatulony płaszczem i kocem. . .

Wynajął sobie na trzecim piętrze pewnego domu przy Amalienstrasse, niedaleko od mieszkania przyjaciela, pokój, a z natury stale łaknąc świeżego powietrza przesiadywał całą zimę za biurkiem, przy otwartym oknie i, opatulony płaszczem i kocem, na poły z nienawiścią, na poły zaś z namiętnym oddaniem, zmagał się pośród przeróżnych oporów, paląc papierosa za papierosem, z trudnościami ścisłego oddania w języku niemieckim angielskich słów, fraz i rytmów.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


ofiarowała mi ów przedmiot na pamiątkę i zachowałem go dotychczas. . .

Przy tym, przynajmniej co się tyczy młodszej, Klaryssy, widocznym było, że wyrwała się świadomie, z własnej woli i demonstracyjnie z mieszczańskiego środowiska. Wysoka ta blondyna, o dużej twarzy ubielonej kosmetykami, zaokrąglonej dolnej wardze i słabo zarysowanej brodzie, przygotowywała się do kariery teatralnej i pobierała lekcje u pewnego aktora Królewskiej Sceny Narodowej, grającego role podstarzałych bohaterów. Złote włosy układała w śmiałą fryzurę pod wielkimi jak koła kapeluszami i lubowała się w ekscentrycznych boa z piór. Potężna jej postać zresztą doskonale znosiła to wszystko i tłumiła wyzywające efekty. Pewna skłonność Klaryssy do dziwacznej makabry bawiła krąg jej adoratorów. Miała ona jaskrawożółtego kota imieniem Izaak, któremu kazała nosić żałobę po zmarłym papieżu, zawiązując czarną atłasową wstążkę na ogonie zwierzęcia. W pokoju jej powtarzał się motyw trupiej czaszki, zarówno w postaci prawdziwego, szczerzącego zęby preparatu z ludzkiego szkieletu, jak też pod postacią brązowego przycisku na listy, przedstawiającego ów pustooki symbol przemijania i „wyzwolenia”, spoczywający na jakimś foliancie. Na foliancie tym greckimi literami wyryto imię Hipokratesa. Księga była wydrążona, jej gładki spód zaś przykręcony czterema malutkimi śrubkami, które odkręcić można było jedynie z wielkim trudem i przy użyciu bardzo delikatnego narzędzia. Później, kiedy Klaryssa odebrała sobie życie zażywając truciznę ukrytą w owym wydrążeniu, pani senatorowa Rodde ofiarowała mi ów przedmiot na pamiątkę i zachowałem go dotychczas.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


28 sierpnia 2013

sami widzicie, że nie mam prawa do radości. . .

(...) wadził się ze swym losem i stał się wiecznie niezadowolonym śledziennikiem, który złym humorem mścił się na najbliższych za swe nieudane życie. Rüdiger, syn, opowiadał nam nader plastycznie – przy czym komizm przekładał nad szacunek – jak społeczne rozgoryczenie ojca zatruwało życie jemu, a także matce i rodzeństwu – i to tym dotkliwiej, że ze względu na kulturę tego człowieka przejawiało się ono nie w grubiańskiej kłótliwości, lecz w subtelnym cierpiętnictwie i efektownym roztkliwianiu się nad samym sobą. Przychodził na przykład do stołu i już przy zupie owocowej natrafiał zębem na pestkę wiśni, uszkadzając sobie koronę. „Popatrzcie – mówił drżącym głosem, rozkładając ręce – tak właśnie jest, tak się ze mną dzieje, to do mnie podobne, taki już mój los, tak widocznie być musi! Cieszyłem się na ten posiłek, miałem nawet apetyt, dzień jest upalny, a po tej chłodnej zupie owocowej obiecywałem sobie orzeźwienie. I oto musiało mnie to spotkać. Dobrze, sami widzicie, że nie mam prawa do radości. Rezygnuję z obiadu. Idę do swego pokoju. Smacznego!” – kończył załamującym się głosem i odchodził od stołu, wiedząc, że na pewno im nic smakować nie będzie, gdyż pozostawił ich w głębokim przygnębieniu.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


notował przeważnie słowami zarys myśli jakiejś kompozycji. . .

wa, upierał się, należą do siebie wzajem, stanowią w istocie jedno, mowa jest bowiem muzyką, a muzyka mową i rozdzielone powo- łują się zawsze jedna na drugą, naśladują jedna drugą, posługują się jedna środkami drugiej i każda z nich pragnie zastąpić drugą. Że muzyka może być początkowo słowem, że daje się w słowach pomyśleć i zaplanować, usiłował mi demonstrować stwierdzeniem, że widywano Beethovena, jak komponował za pomocą słów. „Co on tam zapisuje w notesie?” – miał ktoś zapytać. – „Komponuje”. – „Ależ on pisze słowa, nie nuty”. Tak, taki miał zwyczaj. Notował przeważnie słowami zarys myśli jakiejś kompozycji, dorzucając zaledwie tu i ówdzie po parę nut.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


niechaj go czart obesra. . .

Do pioruna! ... Do kata! ... Do kroćset! ... Do kurwiej maci! ... A niechaj go czart obesra! Amen!

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


aby nie zapomniał o niej, lecz i ze względu na nią samą nie zapomniał jej nigdy. . .

   Nigdy bez religijnego wstrząsu nie mogłem myśleć o tym uścisku, w którym jedna strona zatraciła zbawienie, druga zaś je odnalazła. Nieszczęśnicę musiała przeniknąć oczyszczająca i usprawiedliwiająca rozkosz, że oto przybyły z daleka odmówił zrezygnowania z niej, nie bacząc na wszelakie niebezpieczeństwo; i chyba całą słodycz swej kobiecości ofiarowała mu w zamian za to, na co się dla niej ważył. Sądzonym było, aby nie zapomniał o niej, lecz i ze względu na nią samą nie zapomniał jej nigdy, on, który już nigdy jej nie ujrzał, imię jej zaś – to, które nadał jej od samego początku – straszy, niczym zapis runiczny, przez nikogo prócz mnie nie dostrzeżony, w całym jego dziele. Niech mi to będzie poczytane za zarozumiałość, – nie potrafię jednak odmówić sobie wspomnienia już na tym miejscu o odkryciu, które on potwierdził mi pewnego dnia milczeniem. Leverkühn nie był pierwszym i zapewne też nie ostatnim kompozytorem, który lubi włączać w swoje dzieło tajemne formuły i znaki, ujawniające wrodzoną skłonność muzyki do zabobonnych poczynań i praktyk, do mistyki cyfr i symboliki liter. I tak – w tkance muzycznej mego przyjaciela występuje zadziwiająco często seria pięciu czy sześciu nut, zaczynająca się od h, kończąca na es, z nawracającymi w środku nutami e i a, stanowiąca podstawową figurę, motyw przepojony szczególną melancholią, przydzielany w różnorakich przebraniach harmonicznych i rytmicznych to temu, to znów innemu głosowi, często w odwróconej kolejności, jakby obrócony dokoła własnej osi, tak że przy niezmiennych interwałach następstwo dźwięków zostaje odmienione, motyw ten zaś dźwięczy: najpierw chyba w najpiękniejszej ze skomponowanych jeszcze w Lipsku trzynastu pieśni do słów Brentano, owym rozdzierającym serce śpiewie: „Dziewczyno miła, jakże jesteś złą...”, który całkiem tym jest przepojony, potem zaś zwłaszcza w późnym jego dziele, gdzie śmiałość i rozpacz w tak niezwykły sposób są ze sobą splecione, w „Lamencie dr. Fausta”, napisanym w Pfeiffering, zdradzającym jeszcze większą tendencję do wyprowadzenia z melodycznych interwałów paraleli harmonicznej.
   Dźwiękowy ten szyfr brzmi zaś h-e-a-e-es: getaera esmeralda.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


naraz widzę naprzeciw siebie otwarty fortepian, przyjaciela, idę po dywanie prosto ku niemu. . .

Toć mnie ów człek, ów Schleppfuss z piwiarni, zawiódł do domu rozpusty! Stałem, tłumiąc moje affekta, naraz widzę naprzeciw siebie otwarty fortepian, przyjaciela, idę po dywanie prosto ku niemu i stojąc uderzam dwa, trzy akordy, pamiętam jeszcze, co to było, bo właśnie miałem w myśli ów fenomen dźwiękowy, modulację z H do C-dur, rozjaśniający odstęp półtonu, jak w modlitwie pustelnika w finale «Wolnego strzelca» przy wejściu kotłów, trąbek i obojów w kwartsekstowym akordzie w C. Wiem to teraz, nie wiedzia- łem jednak wtedy, lecz tylko tak uderzyłem. Obok mnie staje podczas tego jakaś brunetka w hiszpańskim staniczku, o wielkich ustach, zadartym nosie i migdałowych oczach, Esmeralda, i ramieniem głaszcze mi policzek. Odwracam się, odpycham kolanem stołek i toruję sobie po dywanie odwrót z tych czeluści rozkoszy, mimo trajkocącej bajzelmamy, poprzez sień i w dół po schodach na ulicę, ani nawet dotykając mosiężnej poręczy.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


łaski i przekleństwa. . .

„Obawiam się – pisał – drogi Mistrzu i Przyjacielu, że zły ze mnie człowiek, bo nie mam w sobie żadnego ciepła. Powiedziane jest wprawdzie, że przeklęci i wypluci niechaj będą ci, którzy są ani zimni, ani gorący, jeno letni. Letnim nie chciałbym siebie nazwać, jestem zdecydowanie zimny – lecz w tej ocenie samego siebie zastrzegam sobie niezależność od upodobań owej Potęgi, która rozdziela łaski i przekleństwa”.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   


27 sierpnia 2013

chwila zrywania się do lotu, chwila narodzin wolności. . .

Adrian śmiał się głośno z tej mojej wizji, gdy mu o niej opowiedziałem. Był wówczas w wyśmienitym humorze, bardzo skłonny do żartów – co zresztą całkiem zrozumiałe; bo czyż nie jest najszczęśliwszą ze wszystkich chwil naszego życia, a przynajmniej najbardziej podniecającą i pełną nadziei, ta właśnie chwila zrywania się do lotu, chwila narodzin wolności, gdy szkolna brama zamyka się za nami, pęka skorupa miasta, gdzieśmy dotychczas podrastali, a świat staje przed nami otworem?

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   
 

jak się to wszystko ze sobą wiąże i zamyka w jednolitym kręgu. . .

   – Bezczynność – rzekł – jest początkiem wszelkich występków. Nudziłem się. Gdy się nudzę, przychodzę tutaj pobawić się trochę i pobrzdąkać. To stare pudło z pedałami stoi w opuszczeniu, lecz mimo swego poniżenia zawiera w sobie wszystko. Patrz, to ciekawe – oczywiście, nie ma w tym właściwie nic ciekawego, ale gdy samemu po raz pierwszy się spróbuje, to ciekawe, jak się to wszystko ze sobą wiąże i zamyka w jednolitym kręgu.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   
 

ratunek, moim zdaniem, może tu przynieść jedynie literatura, wiedza humanistyczna, ideał pięknego i wolnego człowieka.. . .

   O mieście tym, o którym wolę jednak mówić w czasie przeszłym, gdyż jest to przecie Kaisersaschern naszej młodości – o mieście tym da się powiedzieć, że zachowało zarówno w swej atmosferze, jak i wyglądzie zewnętrznym mocno średniowieczny charakter. Stare kościoły, wiernie zachowane domy mieszczańskie i spichrze, budowle o belkowanych ścianach z nawisającymi piętrami, okrągłe baszty ze spiczastymi dachami w murach miejskich, okolone drzewami place z kocimi łbami, ratusz, którego architektura waha się między gotykiem a renesansem, z dzwonnicą o wysokim dachu, z loggiami pod nią i jeszcze z dwiema ostro zakończonymi wie- życzkami, które, tworząc wykusz, ciągną się w dół frontonu aż po parter – wszystko to tworzy w poczuciu ludzi nieprzerwaną więź z przeszłością, więcej nawet, zdaje się nosić piętno owej słynnej formuły bezczasowości, owego scholastycznego „nunc stans”. Autentyczność tego miejsca, które pozostało takie samo jak przed trzystu i przed dziewięciuset laty, opiera się falom czasu, który nad nim przepływa i wiele rzeczy nieustannie zmienia, podczas gdy inne – i to decydujące o jego obrazie – pozostają niezmienne z pietyzmu, czyli z nabożnej walki z czasem, oraz dla dumy, jaką wzbudzają, na pamiątkę i dla zachowania godności.
   Tyle o obrazie miasta. Lecz w jego powietrzu pozostało coś ze stanu umysłów w ostatnich dziesiątkach lat XV stulecia, z histerii wygasającego już średniowiecza, coś z utajonej, duchowej epidemii: dziwnym wydaje się to twierdzenie wobec rozsądnie trzeźwego, nowoczesnego miasta (ale nie było ono nowoczesne, było stare, starość zaś jest przeszłością przemienioną w teraźniejszość, przeszłością przez teraźniejszość jedynie przytłoczoną) – i jakkolwiek to zabrzmi zbyt śmiało, można sobie wyobrazić, że nagle wybuchnie tu jakiś taniec św. Wita, wyruszy krucjata dziecięca, rozpoczną się wizjonersko-komunistyczne kazania jakiegoś prostaczka, połączone z paleniem na stosie marności tego świata, pojawią się stygmaty i mistyczne pochody ludowe. Oczywiście nic podobnego się nie działo, – jakże mogło się dziać? Policja by do tego nie dopuściła, w zgodzie z epoką i jej prawami. A jednak! Czegóż to już nie tolerowała w milczeniu za naszych dni policja – i znowu w zgodzie z epoką, która podobne rzeczy teraz właśnie najspokojniej dopuszcza. Nasze czasy same skłaniają się potajemnie, albo i bynajmniej nie potajemnie, lecz całkowicie świadomie, z osobliwie w sobie samej rozmiłowaną świadomością, która wątpić każe w rzetelność i prostotę życia i stwarza, może całkowicie fałszywą, nieszczęsną historyczność – czasy, powiadam, same skłaniają się na powrót ku owym epokom i z entuzjazmem powtarzają symboliczne poczynania, które mają w sobie coś ponurego i ubliżającego jak policzek duchowi współczesności, choćby palenie książek i inne rzeczy, których wolę słowami nie tykać.
   Oznaką takiego ukrytego, średniowiecznie-neurotycznego opętania i utajonej duchowej predyspozycji miasta są liczne postaci „oryginałów”, dziwaków i nieszkodliwych półwariatów, żyjących w obrębie jego murów i na równi ze starymi budowlami należących do jego obrazu. Kontrastem ich są dzieci, „szczeniaki”, które za nimi biegają, wyśmiewają ich i w zabobonnej, panicznej trwodze uciekają pędem przed nimi. Pewien typ „starej baby” był przecież w niektórych epokach z reguły podejrzewany o czary: wynikało to po prostu z brzydkiej, a zarazem malowniczej postury, która jednak chyba dopiero pod wpływem tego podejrzenia należycie się ukształtowała i wydoskonaliła w ludowej fantazji – mała, zgarbiona staruszka, chytra z pozoru, o zaropiałych oczach, haczykowatym nosie, wąskich wargach, groźnie wymachująca zakrzywionym kosturem, a nadto jeszcze hodująca koty, sowę albo gadającego ptaka. W Kaisersaschern zawsze można było spotkać kilka przedstawicielek tego typu, z których najbardziej popularną, wydrwiwaną i przejmującą lękiem była „Liza z lochu”, nazywana tak dlatego, że gnieździła się w piwnicy jakiegoś domu na Małych Kotlarach. Postać owej staruszki tak dalece przystosowała się do powszechnych przesądów, że nawet całkiem nieuprzedzony przechodzień spotkawszy ją, mimo iż z pewnością nic złego w owej babinie nie było, mógł był doznać dreszczu archaicznej grozy, zwłaszcza jeśli ścigali ją wła- śnie ulicznicy, ona zaś oganiała się skrzecząc przekleństwa.
   Tu pozwolę sobie wtrącić śmiałe słowo, oparte na doświadczeniach naszych dni. Dla zwolennika oświecenia samo słowo i pojęcie „lud” zawiera w sobie zawsze coś archaicznie agresywnego, wie on bowiem, iż chcąc motłoch sprowadzić na drogę złowrogiego wstecznictwa wystarczy go nazwać „ludem”. Czegóż to już na naszych oczach, bądź też i nie na naszych akurat oczach, dokonywano w imieniu „ludu”, czego nie można było dokonać w imię Boga ani prawa, ani ludzkości! – Faktem jest wszakże, że w rzeczywistości lud zawsze ludem pozostanie, przynajmniej w pewnej określonej warstwie swojej istoty, w owej warstwie archaicznej właśnie, i że mieszkańcy i sąsiedzi z Małych Kotlarów, którzy w dzień wyborów oddali swe kartki na socjaldemokratów, zdolni byli jednocześnie dopatrywać się czegoś demonicznego w nędzy staruszki, zbyt biednej na to, żeby mieszkać gdzie indziej niż w suterenie, i za jej zbliżeniem zgarniali swoje dzieci, aby osłonić je przed złym okiem czarownicy. Gdyby kobietę taką miano znów spalić na stosie, co dziś bynajmniej nie jest już rzeczą nie do pomyślenia, gdyż wystarczyłoby jedynie zmienić nieco motyw wyroku, wszyscy oni stanęliby za ogrodzeniem ustawionym przez magistrat i gapili się, lecz prawdopodobnie wcale by się nie buntowali. – Mówię tu o ludzie, lecz owa ludowo-archaiczna warstwa istnieje w każdym z nas i aby rzec, jak myślę: nie uważam religii za najodpowiedniejszy środek do utrzymania tej warstwy w bezpiecznym zamknięciu. Ratunek, moim zdaniem, może tu przynieść jedynie literatura, wiedza humanistyczna, ideał pięknego i wolnego człowieka.

Thomas Mann 
(fragment powieści Doktor Faustus. 
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna 
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
   
   
   

26 sierpnia 2013

chaskiel. . .

Bawił się z dziećmi w chowanego
znał wszystkie kąty
kryjówki schowanka
świat był jak kieszeń

tak łatwo się schować
w piwnicy w drwalce na strychu
w cieniu w słońcu
pod mysim liściem łopucha

przyszli Niemcy
z żelaznymi krzyżami
stanęli nad ludźmi
z czarnymi batami

Chaskiel
z dnia na dzień starszy
kurczył się malał
w długiej kapocie ojca
z gwiazdą na rękawie
zbliżał się do grobu

w ten dzień
chciał się ukryć
jak świerszczyk w szparce
żeby nikt się nie gniewał
że jest na świecie
nie oddychał

wszystkie dobre kryjówki
się otwierały
wszystkie kąciki
wszystkie schowanka
śmierci go wydały

leżał jak robak
na wierzchu muru twardego

morze czerwone
schowało go

                                      Tadeusz Różewicz (z tomu Poemat otwarty, wiersze z lat 1955-1957)
 
 
   

25 sierpnia 2013

księżowską mądrość. . .

Wiem dobrze, jak mało jestem wart. Każdy z doktorów posiada baterię argumentów, którą potrafi zetrzeć moją księżowską mądrość...

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

msza w domu obłąkanych. . .

Wiadoma rzecz: msza w domu obłąkanych to prawie kpina.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

czarny na tle bezwietrznego krajobrazu. . .

(...) zaczął iść stokiem sanatoryjnego wzgórza. Kiedy dochodził prawie do kamiennego łuku, odwracając głowę spojrzał w dół, na pola, szukając wzrokiem towarzysza podróży. Przez chwilę łudziły się kształty pni, ciemniejących pośród cytrynowych i plamistorudych liści. Naraz ujrzał go. Obcy stał daleko, nieruchomy, czarny na tle bezwietrznego krajobrazu. Było to mgnienie; potem pochylił się, zniknął wśród drzew i już się nie pojawił.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   


człowiek żyje zmianą. . .

- Ja cię nie pytam, czy jesteś szczęśliwy. O tym, że się jest szczęśliwym, wie się dopiero potem, kiedy to minęło. Człowiek żyje zmianą.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

dochodzą do jednego miejsca. . .

   - Myśmy się tak mało znali. Nie miałem nigdy czasu. Teraz widzę, że to właściwie wszystko jedno: ci co się spieszą, i ci, co mają czas, dochodzą do jednego miejsca. Nigdy nie żałuj, nie żałuj.
   Zamilkł a potem dodał:
   - Żebyś nigdy nie żałował, że byłeś tu, a nie tam, że mogłeś zrobić, a nie zrobiłeś. Nie wierz w to. Nie zrobiłeś, bo nie mogłeś. Wszystko ma swój sens tylko dla tego, bo się kończy. Widzisz: zawsze i wszędzie - to przecież to samo, co: nigdzie i nigdy. Nie żałuj, pamiętaj!

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

nie mógł trafić do obcych: odchodził. . .

W kątach opadłych ust wzbierał spokój. Już przestawały go trapić widma, zdania rozszczepiały mu się na ustach, nie mógł trafić do obcych: odchodził. Najwyższa obojętność, jaka panuje tylko w tłumie w śród nieprzytomnych, pozwalała chłopcu na pracę tak samotną, jakby był w pustelni.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

zajmować postawę. . .

- (...) Cóż to, znów mam "zajmować postawę"?! Każdy robi to, co umie. Poeta to taki, co umie w ładny sposób być nieszczęśliwy. Czy pan sądzi, że po tej wojnie wszyscy Achillesowie z lasu staną się Katonami?

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

wróciła cisza. . .

Potem z głębokości horyzontu wróciła cisza wypełniona cykaniem świerszczy, niby puls krwi w ogromnym uchu.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

nie może się zdarzyć dwa razy w życiu, ażeby być zbyt rozemocjonowanym. . .

18 maja 1888 roku 
 Czwartek wieczorem 

 Mój kochany dziadziusiu

 Apeluję do twej dobroci o sumę 13 franków, o którą chciałem zapytać pana Nathana, ale mama woli, żebym wyprosił u ciebie. Oto dlaczego. Tak bardzo musiałem zobaczyć, czy kobieta może powstrzymać mój okropny nawyk masturbacji, że papa dał mi 10 franków, bym poszedł do burdelu. Wpierw jednak, w przypływie emocji, zbiłem nocnik: 3 franki, potem zaś, wciąż w przypływie emocji, nie byłem w stanie pieprzyć. Oto więc wróciłem do punktu wyjścia i czekam, gdy godziny lecą, na 10 franków, aby sobie ulżyć, plus 3 franki na nocnik. Ale nie śmiem prosić papy o więcej pieniędzy w tak krótkim czasie, więc miałem nadzieję, że może przyjdziesz mi z pomocą w okoliczności, która – jak wiesz – jest nie tylko rzadko spotykana, lecz także wyjątkowa. Nie może się zdarzyć dwa razy w życiu, ażeby być zbyt rozemocjonowanym, by pieprzyć.

 Całuję cię tysiąckrotnie i ośmielam się z góry ci podziękować.

 Będę jutro w domu rano o 11.00. Jeśli poruszy cię moja sytuacja i odpowiesz na moje gorące prośby, mam nadzieję znaleźć cię z rzeczoną sumą. W każdym razie dziękuję za twą decyzję, która – jak wiem – wypływa z naszej przyjaźni.

Marcel
 
 
 

24 sierpnia 2013

w tej aberracji mieszka życie. . .

Rozpacz irytuje tym, że jest tak dobrze uzasadniona, tak oczywista - niby "dokument", "reportaż". Tymczasem weźcie pod uwagę nadzieję z jej szlachetnością w kłamstwie, z jej manią konfabulowania i odrzucaniem zdarzenia; przecież to aberracja, fikcja. A jednak w tej aberracji mieszka życie, tą fikcją się karmi.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Sylogizmy goryczy, 1952)
  

       

21 sierpnia 2013

stara organizacja terrorystyczna. . .

Stefan zaczął mówić o wartościach etyki chrześcijańskiej, ale Sekułowski nie dał mu dokończyć.
(...)
- Panie doktorze, to nie ma sensu. Kościół, ta stara organizacja terrorystyczna, masuje dusze od dwu tysięcy lat i co z tego wyszło? Dla jednych to są objawy, dla drugich objawienia.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

fermentacja zapuszczonych hormonów. . .

(...)dociekał, jaki wpływ miała fermentacja zapuszczonych hormonów na zbiorowe widzenia świętych(...)

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

wyciągiem duchowym epoki. . .

Dom wariatów zawsze był wyciągiem duchowym epoki.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

wymiana usług i wzajemna zależność społeczna. . .

Pomyślał, że mitologizuje, bo istnieje przecież wymiana usług i wzajemna zależność społeczna; Anzelm zna się na rolnictwie, Sekułowski pisze, on i stryj Ksawery leczą... zaraz jednak uświadomił sobie, że gdyby oni wszyscy znikli, nic by się prawie nie zmieniło - natomiast bez Wocha i takich jak on [robotników] świat nie mógłby istnieć.
(...)
- Trzeba spać - uznał. I tak niczego nie wymyślę. - Sięgając powtórnie do kontaktu dojrzał otwartą książkę na stoliku, pierwszy tom "Lorda Jima", który właśnie czytał.(...) Przez nagłe skojarzenie pomyślał, czy Woch przeczytałby tę książkę, ale to było takie niemożliwe, że uśmiechnął się w mrok skrzywieniem ust.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

złamać siłę każdej rozpaczy. . .

Pielęgniarz, zwany Józefem młodszym, wielkie chłopisko, zdolny chwytem zrogowaciałych dłoni złamać siłę każdej rozpaczy(...).

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

do ślepych sił. . .

- Więc jest pan ateistą.
- Tak, ale mimo to posiadam kapliczkę.
- Kapliczkę?
(...)
- Czasem modle się jednak. Dawniej mówiłem "Boże, którego nie ma". Jakiś czas nieźle mi to brzmiało. Ale ostatnio... do Ślepych Sił.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

stary nocnik. . .

Van Gogh namaluje panu stary nocnik tak, że tylko klękać. Tymczasem partacz z najpiękniejszej kobiety zrobi kicz. O co chodzi? Żeby człowieka trochę wybebeszyło. Odblask świata, utrwalone przemijanie, katharsis i kropka.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

ani chwili na metafizykę. . .

- Niech pan spojrzy na twarze - powiedział - na te typowo amerykańskie gęby. Jakie to wszystko zadowolone z siebie, jakie to rozdzielone między obiad, kolację, łóżko i subway. Ani chwili na metafizykę, na zrozumienie okrucieństwa Rzeczy.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

prawo do oryginalności. . .

- No cóż, człowiek, który zrezygnował z tak wielu rzeczy jak my, ma prawo do oryginalności.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

hasło zjednoczenia. . .

- Wariatów jest, zdaje się, koło dwudziestu milionów na świecie. Trzeba rzucić hasło zjednoczenia: będzie święta wojna(...)

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

a nasz naród jest jak placek krowi. . .

- Mickiewicz, kiedy mówił "nasz naród jak lawa..."
- Nie jesteśmy w klasie, daj pan spokój - przerwał mu Sekułowski mrugając. - Mickiewiczowi było wolno, bo romantyk, a nasz naród jest jak placek krowi: z wierzchu suchy i plugawy, a w środku wiadomo, śmierdzące gówno.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

najprzeraźliwszym tworem przyrody. . .

- Lubi pan obserwować mrówki? - Spytał Stefan.
- Nie lubię, ale muszę czasem. Gdyby nie my, owady byłyby najprzeraźliwszym tworem przyrody.
(...) Groza, groza na wysokościach...

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

a na koniec był chór psychopatów. . .

W niedzielę przypadły imieniny Pajączkowskiego(...) schizofreniczka z oddziału ozdrowieńców deklamowała wierszyk. Potem jedna alkoholiczka śpiewała, a na koniec był chór psychopatów(...)

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

20 sierpnia 2013

jeszcze jedna dziwność do miliona innych. . .

(...) - pluskwiaki, chamy jełopy, i to jeszcze jedna dziwność do miliona innych: że, mając mózg rzekomo podobny do mego, można myśleć, jakby kiszką.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

huczenie gwiazd, potop meteorów, próżnia, ciemność, śmierć. . .

- Przepraszam, że mówię o sobie. Ale ostatecznie każdy z nas jest jakimś projektem na środek świata, tyle, że nie zawsze dobrze wykończonym.
(...)
Sto tysięcy kruczków utrzymuje ten dziwaczny podskok energii, który jak błyskawica rozdziera materię na trwanie i ład: węzeł przestrzeni pełzający w pustym krajobrazie, i po co? Po to, aby niebo znalazło potwierdzenie w czyimś oku? W oku, rozumie pan? Czy nigdy nie zastanawiał się pan nad tym, dlaczego chmury i drzewa, złotogniade jesienią, bure zimą, ten pejzaż deklinowaniu przez pory roku, dlaczego wszystko wali w nas pięknem jak młotem, jakim prawem tak się dzieje? Przecież powinniśmy być czarnym prochem międzygwiezdnym, strzępami mgławicy Psów Gończych, przecież normą jest huczenie gwiazd, potop meteorów, próżnia, ciemność, śmierć...

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

inny człowiek jest zawsze rzeczą. . .

   - (...) A może zna pan kogoś, kto poczynał dziecko z czulą myślą o jego przyszłym życiu psychicznym?
   - No a kobiety?
   - Pan żartuje chyba? Płci służą sobie nawzajem z powodów dość zawiłych, prawdopodobnie jest to konsekwencja tego, że kiedyś jakieś białko wykrzywiło się trochę, tu czegoś zabrakło, tam się coś uwypukliło, no i powstały pewne wklęsłości, i podporządkowane im wzniesienia, ale żeby stąd wiodła droga do bliskości? Oczywiście duchowej... Czy bliska jest panu pańska noga?
   - Co to ma do... (...)
   - Wszystko ma. Noga jest oczywiście bliższa, bo może ją pan przeżywać dwojako: raz z zamkniętymi oczami jako "czucie świadome posiadania nogi", a drugi raz, kiedy pan na nią spojrzy, dotknie jej, innymi słowy: jako rzecz. Niestety, każdy inny człowiek jest zawsze rzeczą.
   - Pan bawi się absurdami. Nie chce pan powiedzieć, że nigdy nie miał przyjaciela, że pan nigdy nie kochał?
   - Jesteśmy w domu!  zawołał Sekułowski. - Ma się rozumieć, że miałem. Ale co to ma wspólnego z bliskością? Nikt nie może być mi bliższy ode mnie, a ja, ja jestem sobie czasem taki daleki...

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

nie posiadały dla niego intonacji uczuciowej. . .

Jak zwykle, gdy widzi się nowe twarze, niektórych nie rozróżniał, zamieniał je ze sobą nie posiadały dla niego intonacji uczuciowej.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

na jaką cholerę to rośnie, co to ma znaczyć, że się żyje. . .

Spokój. Prostota. Drzewo byłoby drzewem i kropka. Żadnego kretyńskiego, nigdzie nie prowadzącego, a diabelnie męczącego zastanawiania się - na jaką cholerę to rośnie, co to ma znaczyć, że się żyje, po co są rośliny, dlaczego jest się sobą, a nie kimś innym, czy dusza to atomy - i w ogóle żeby już raz przestać!

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

rzadko mamy okazję ujrzeć cienie prawdy. . .

Życie jest okropne i tajemnicze, nadzwyczaj rzadko mamy okazję ujrzeć cienie prawdy, skrywane za zasłoną różnorodnych złudzeń i iluzji - a kiedy to nastąpi, życie wydaje się nam po stokroć straszniejsze.

Howard Phillips Lovecraft
(fragment opowiadania Facts Concerning the Late Arthur Jermyn and His Family, 1921)
   
   
   

najszczytniejsze uczucie: trochę chemikaliów we krwi!. . .

- Chłopie - mówił - przeczytaj sobie Abderhaldena! Jeżeli małpie wstrzyknąć prolaktynę i podrzucić jej szczeniaka, to zaraz zacznie go pieścić i hołubić, a na drugi - trzeci dzień pożre tego ukochanego pieska. Masz miłość macierzyńską najszczytniejsze uczucie: trochę chemikaliów we krwi!

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

lękał się. . .

Był to chłopak pełen skrupułów, o stale rozczapierzonych decyzjach. Lękał się egzaminów, kolegów, trupów, humorów profesorskich, kobiet, krótko - świata.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

coś zrobić, żeby żyć. . .

   Tylko tej samej nocy, siedziałem przy nim, szepcze. Myślałem, że ze snu, nie odzywam się, a on głośniej: - Ksaw, zrób coś... (...) No, to żebyś wiedział przyjechałem tam z naszykowaną morfiną. Jakby chciał... (...) Ale jakem mu spojrzał w oczy, zrozumiałem, że chce, żeby mu pomóc. (...) Teraz Aniela mówiła mi wczoraj, że ostatniej nocy poszła spać, a jak weszła do niego, już nie żył. Tylko na odwrót leżał w łóżku.
   - Jak to na odwrót? - z nic nie pojmującą trwogą wyszeptał Stefan.
   - Na odwrót. Nogi tam, gdzie głowa. Dlaczego? Albo ja wiem. Chciał coś zrobić, żeby żyć...

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

już nic innego nie mogę sam, tylko sobie ten czopek, i to mi zabierają. . .

   - Płakał? - z jakąś dziecinną zgrozą zapytał Stefan, który pamiętał barczystą postać stryjka Leszka na koniu, z dubeltówką trzymaną lufami do ziemi...
   - Tak. A wiesz czemu? Bóle miał i dostawał na to czopki z morfiną. Sam je sobie wkładał. A kiedy mu pielęgniarka raz czopek wsadziła, rozpłakał się. - Ja - powiada - już nic innego nie mogę sam, tylko sobie ten czopek, i to mi zabierają...

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

na gorącym uczynku samotności. . .

W łazience ktoś był; Stefan poznał głos stryja Ksawerego i od razu naszła go chętka podsłuchiwania. Usprawiedliwiał ją przed sobą dociekliwością psychologiczną, wierzył czasami, że istnieje jakaś jedyna, ostateczna prawda o ludziach i że można ją odkryć, podpatrując ich na gorącym uczynku samotności.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

chciałeś przyjść na świat? prawda, że nie?. . .

(...) zdaje się, ze na przykład tak: "Tego, co było i minęło, nie ma tak, jak gdyby tego w ogóle nigdy nie było. To jest jak ciastko wczoraj zjedzone, nic z niego nie masz. Dlatego można by sobie dorobić przeszłość, której nigdy się nie miało; jeśli się w nią tylko uwierzy, to już będzie tak, jakby się ją naprawdę przeżyło".
   Raz powiedział znów: "Czy chciałeś przyjść na świat? Prawda, że nie? No, nie mogłeś chcieć, kiedy cię nie było. Widzisz, ja też nie chciałem, żebyś ty przyszedł na świat. To znaczy chciałem syna, ale nie ciebie, bo przecież ciebie nie znałem, więc nie mogłem cię chcieć... Chciałem syna w ogóle, a ty jesteś ten rzeczywisty..."

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

eunuch w haremie. . .

- Mój Stefanku, ale w kościele toś musiał czuć się jak eunuch w haremie, co?

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

fałszem pobrzmiewającą historię. . .

(...) trumna zawiera nie stryja tylko jakąś pozostałość, jakąś resztę po jego osobie, tak żenującą i kłopotliwą, że dla jej usunięcia ze środowiska żywych obmyślono i zainscenizowano całą tę nieco długotrwałą, zawiłą i z lekka fałszem pobrzmiewającą historię.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

zwiastun przemian. . .

Był jeden z ostatnich dni lutego, z niebem pełnym jasnych chmur o rozpalonych do białości obwódkach. Podmywane odwilżą śniegi osiadły ciężko w kotlinach i wąwozach, obnażały ścierniska, kępy krzaków, czarne od błota drogi i gliniaste stoki wzgórz. W jednolitą odtąd biel krajobrazu wstępował zwiastun przemian - chaos.

Stanisław Lem
(fragment powieści Czas nieutracony 
Tom I: Szpital przemienienia, 1955)
   
  

   

18 sierpnia 2013

utraciłem przyjaźń. . .

Nowoczesna pycha: utraciłem przyjaźń człowieka, którego ceniłem, ponieważ z uporem powtarzałem mu, że jestem większym degeneratem od niego...

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Sylogizmy goryczy, 1952)
  
    

17 sierpnia 2013

człowieka tępego czyni podobnym do dzikiego. . .

– To są ludzie tępi i prości i wola ich obraca się w gnoju, podobnie jak ciało ludzkie jest tylko gnojem, gdy nastąpi jego rozkład. A w gnoju żyje żądza, żądza ta stworzyła zwierzęta i ludzi, stworzyła też, jak wierzę, bogów. Im bliżej jednak śmierci stoi człowiek, tym silniej rozpala się w nim plugawa żądza, jeśli wola jego żyje w gnoju. Dlatego mędrca śmierć uspokaja, natomiast człowieka tępego czyni podobnym do dzikiego zwierzęcia(...)

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

gdy ofiara zostanie obezwładniona, kotka pożera ją. . .

– Już wnet będziesz mógł dotykać moich członków i pozwolę ci chętnie położyć rękę na piersi i na łonie, jeśli cię to uspokoi. Lecz wpierw musisz mnie wysłuchać i wiedzieć, że kobieta jest podobna do kotki i że także namiętność podobna jest do kotki. Jej łapy są miękkie, lecz kryją drapieżne pazury, które nieubłaganie zatapiają się w sercu. Zaiste, kobieta jest podobna do kotki, gdyż także kotce sprawia rozkosz pastwić się nad swą ofiarą i zadawać jej ból pazurami, nigdy nie ma dość tej zabawy. Dopiero gdy ofiara zostanie obezwładniona, kotka pożera ją i wybiera się na poszukiwanie nowej.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

czujesz się dobrze tylko w samotności?. . .

– Może jako dziecko spadłeś z wózka okrakiem na dyszel, tak że zrobiłeś się smutny i czujesz się dobrze tylko w samotności?

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

16 sierpnia 2013

w noc, gdy król umiera. . .

Wziąłem go w ramiona i zaniosłem do przeznaczonego dla nas pomieszczenia. Był taki mały i taki stary, że dźwigając go nawet się nie zasapałem. Gdy ułożyłem go na posłaniu, zasnął natychmiast, szukając po omacku pucharu z winem koło swego łoża. Otuliłem go miękkimi skórami, gdyż noc była chłodna, i wyszedłem z powrotem na kwietny taras, ponieważ byłem młody, a młodość nie tęskni do snu w noc, gdy król umiera.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

wstąpi do łodzi swego ojca, słońca, i popłynie prosto do kraju zbawienia. . .

– Jako bóg, wstąpi do łodzi swego ojca, słońca, i popłynie prosto do kraju zbawienia – rzekł Ptahor i jednym cięciem kamiennego noża rozciął skórę na królewskiej czaszce. – Ze słońca jest on zrodzony i do słońca powróci, a ludzie sławić będą imię jego na wieki wieków.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

żyć przy zmierzchu światła. . .

– Sinuhe, mój przyjacielu, w dziwnych urodziliśmy się czasach. Wszystko jest płynne i zmienia kształt, jak glina na kole garncarza. Zmieniają się stroje i zmieniają się obyczaje, a ludzie nie wierzą już w bogów, jeśli nawet się ich jeszcze boją. Sinuhe, mój przyjacielu, może urodziliśmy się po to, aby żyć przy zmierzchu światła, gdyż świat jest stary i minęło już tysiąc dwieście lat od zbudowania piramid. Kiedy myślę o tym, chce mi się oprzeć głowę na rękach i płakać jak dziecku.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

twarz człowieka po śmierci. . .

Nauczyłem się też rozumieć, że śmierć jest niczym strasznym dla lekarza, a dla chorego bywa często miłosiernym druhem, tak że twarz człowieka po śmierci niejednokrotnie ma wyraz większej szczęśliwości niż w ciężkich dniach jego żywota.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

ku hańbie całego lekarskiego stanu. . .

Toteż łatwo można zrozumieć, że im dalej posuwałem się w studiach, tym jaśniej widziałem, jak mało wiem. Doprawdy tak też i jest, że lekarz dopiero wtedy staje się lekarzem, gdy kornie sam przed sobą wyzna, że nie wie nic. Nie można jednak powiedzieć tego profanom, gdyż najważniejsze z wszystkiego jest to, by pacjent wierzył w lekarza i ufał jego sztuce. To jest właśnie podstawa, na której opiera się wszelka sztuka lekarska. Dlatego też lekarzowi nie wolno nigdy popełnić błędu, bo niepewny lekarz traci dobre imię i szkodzi także reputacji innych lekarzy. Toteż w domach bogaczy, dokąd często po pierwszym lekarzu wzywa się dwóch lub trzech innych, zdarza się, że koledzy po fachu raczej pogrzebią pomyłkę pierwszego, niż ją wyjawią ku hańbie całego lekarskiego stanu. I dlatego mówi się, że lekarze pomagają sobie nawzajem grzebać swoich pacjentów.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

dopiero po osiągnięciu swego celu mężczyzna może pokazać się. . .

(...)kiedy w świątyni znajdziecie się w rękach kapłanów, macie być nieufni jak szakale i przebiegli jak węże, abyście nie zgubili siebie samych i nie dali się zaślepić. A na zewnątrz macie być łagodni jak gołębie, gdyż dopiero po osiągnięciu swego celu mężczyzna może pokazać się takim, jaki jest w istocie. Tak było i tak też zawsze będzie. Pamiętajcie o tym!

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

bo wiem zbyt wiele. . .

Dlatego boją się mnie i dlatego nikt nie waży mi się sprzeciwiać, bo wiem zbyt wiele. Lecz kto pomnaża swą wiedzę, pomnaża też swoje troski, dlatego jestem bardzo nieszczęśliwym człowiekiem.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

kto wypija cały dzban, budzi się pobity. . .

– Używane umiarkowanie, jest wino darem bogów dla ucieszenia serc naszych. Jeden puchar nie szkodzi nikomu, dwa rozwiązują język, lecz ten, kto wypija cały dzban, budzi się pobity i obrabowany w rynsztoku.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

człowiek w swej złości jest okrutniejszy i bardziej zatwardziały niż krokodyle. . .

Gdyż człowiek w swej złości jest okrutniejszy i bardziej zatwardziały niż krokodyle Rzeki. Jego serce jest twardsze niż kamień. Jego próżność jest lżejsza niż pył. Zanurz go w wodzie, a gdy odzież jego wyschnie, będzie taki sam jak przedtem. Pogrąż go w trosce i rozczarowaniu, a gdy się znów podniesie, będzie taki sam jak przedtem. Wiele zmian widziałem ja, Sinuhe, za moich dni, ale wszystko jest znowu tak jak dawniej, a człowiek się nie zmienił. Są wprawdzie tacy, którzy mówią, że to, co się dzieje, nie działo się nigdy przedtem, ale to tylko puste słowa.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
   
   
   

znużony jestem bogami i królami. . .

Piszę to tylko dla siebie samego. Nie, by pochlebiać bogom, nie, by pochlebiać królom, i nie z lęku ani też z nadziei na przyszłość. Gdyż za życia doznałem i postradałem tak wiele, że nie dręczy mnie już czczy lęk, a nadzieją na nieśmiertelność jestem znużony, tak jak znużony jestem bogami i królami.

Mika Waltari (fragment powieści Egipcjanin Sinuhe, 1945)
 
 
   

15 sierpnia 2013

że ani tego, że jesteśmy, ani tego, że nas nie ma, nie możemy być pewni. . .

Urodziłem się 29 czerwca 1930 roku. Nie pamiętam, jak to się stało, i muszę tylko w to wierzyć. Zapytany przed sądem, czy urodziłem się rzeczywiście, nie mógłbym przysiąc, bo osobiście niczego sobie nie przypominam. Jeżeli istnieje jakieś inne życie po śmierci, prawdopodobnie tak samo nie będę pamiętał mojego umierania. Trochę to smutne, bo to znaczy, że ani tego, że jesteśmy, ani tego, że nas nie ma, nie możemy być pewni.

Sławomir Mrożek (z książki Varia. Życie i inne okoliczności, 2003)
   
   
   

dorobić ideologię, do swojego braku wyobraźni. . .

Historia świata jest historią brutalnego ucisku kobiet, dzieci i artystów przez mężczyzn. W wielkich mękach i bardzo późno ludzkość męska zaczęła podejrzewać dopiero istotne, a potem z trudem odkrywała to, co wie każda kobieta: dwoistość uczuć, niekonsekwencję, zmienność, zapomnienie, to, co nazwałbym zasadą migotania. Pewne rzeczy, które objawił Proust, są czymś tak naturalnym, kobiecym. Mężczyźni wymyślili, na obraz i podobieństwo swoje, myślenie logiczne, czyli prostackie i tak mające się do rzeczy, jak arytmetyka do algebry. Trzeba było niesłychanych wysiłków, żeby posunąć się odrobinę poza to. A kiedy okazało się, że kobiety myślą inaczej, obrazili się i nazwali głupimi albo nielogicznymi, co w męskiej nomenklaturze oznacza to samo. Żeby jakoś dorobić ideologię, do swojego braku wyobraźni, wymyślili pojęcie honoru. Artyści zawsze cieszyli się powodzeniem u kobiet. Często obce jest im pojęcie honoru, konsekwencji, logiczności. Są intuicyjni, "nieobliczalni", słowem "zniewieściali". Określenie "zniewieściały" jest w gruncie rzeczy określeniem pochlebnym. Oznacza ono, że dany osobnik często się myje, nie lubi zabijać ludzi, zdolny jest do współczucia, nie lubi wrzeszczeć i pchać się, żeby udawadniać swoją ważność. Urazy mężczyzn do kobiet wynikają z urażonej miłości własnej. Stąd pogarda i lekceważenie jako sztuczna rekompensata. Jest zupełnie naturalne, że kobiety nie tworzą sztuki. Nie muszą szukać przekładu, katalizatora, zastępstw, tak samo jak nie tworzą sztuki wielcy mistycy. Kobiety, podobnie jak mistycy, mają z rzeczywistością kontakt bezpośredni przez miłość.

Sławomir Mrożek (z książki Dziennik tom I 1962-1969)
   
   

14 sierpnia 2013

w kompletnych ciemnościach błędny ognik jest także światłem. . .

   - To nie ma znaczenia. Dziwka czy święta - to tylko twór naszej wyobraźni. Ty ze swoimi szesnastu kobietami nie możesz tego zrozumieć, pogodny bywalcze burdeli. Miłość to nie bankier, który chce wycofać swoje wkłady. Wyobraźnia potrzebuje tylko kilku gwoździ, by na nich porozwieszać swoje welony. A czy te gwoździe są złote, blaszane czy zardzewiałe, to nie gra żadnej roli. Wiesza, gdziekolwiek się da. Ciernie czy róże, z chwilą, kiedy osłoni je welon utkany z promieni księżyca i perłowych lśnień, stają się bajką z tysiąca i jednej nocy.
   Morozow łyknął wina.
   - Za dużo gadasz - powiedział. - Poza tym to wszystko nie ma za grosz sensu.
   - Wiem, ale w kompletnych ciemnościach błędny ognik jest także światłem, Borysie.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

kasztany drugi raz w tym roku kwitną. . .

   - Nie zna się na kapeluszach - mówił dalej Ravic. - Spójrz, co ona ma na głowie! W ogóle nie ma smaku. W tym jej siła. Kultura osłabia. Bo ostatecznie wracamy zawsze do prymitywnego instynktu życia. Ty sam jesteś wspaniałym przykładem tego.
   Morozow krzywo się uśmiechnął.
   - Pozostaw mi moje przyziemne rozkosze, lotny wędrowcze. Kto ma proste upodobania, lubi wiele rzeczy. Nigdy nie zostaje z próżnymi rękoma. Kto po sześćdziesiątce ugania się za miłością, jest idiotą, który spodziewa się wygrać tam, gdzie inni grają znaczonymi kartami. Dobry burdel uspokaja umysł. Dom, w którym bywam, ma szesnaście dziewcząt. Za parę franków gram rolę paszy. Pieszczoty, którymi mnie darzą, są prawdziwsze od tych, za którymi uganiają się sentymentalni miłośnicy. Myślę o niewolnikach miłości.
   - Rozumiem, Borysie.
   - To dobrze. Wobec tego pijemy. Lekkie i chłodne Pouilly. Wdychajmy też srebrzyste powietrze Paryża, póki jest wolne od mikrobów dżumy. 
  - Owszem. Zauważyłeś, że kasztany drugi raz w tym roku kwitną?
   Morozow skinął głową, wskazując niebo, gdzie nad ciemniejącymi dachami błyszczał wielki, czerwony Mars.
   - Mówią, że ten ananas od wielu lat nie znajdował się tak blisko Ziemi. - Roześmiał się. - Wkrótce przeczytamy w gazetach, że przyszło na świat dziecię ze znamieniem w kształcie miecza, a gdzie indziej znów spadł krwawy deszcz. Brak tylko tajemniczej komety z wieków średnich, żeby proroctwo uzupełnić.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

prostytucja to poważny zawód, a nie występek. . .

Ravic zdawał sobie sprawę, że to nie jest poza. Rolanda była typową mieszczką, która miała swój zawód. Czy to był pensjonat dla panien, czy burdel, nie miało znaczenia. Uprawiała zawód, teraz rzuca go i wraca do swego drobnomieszczańskiego świata, nie zabierając ani cienia z dawnego środowiska. Tak było z wieloma prostytutkami. Niektóre z nich stawały się idealnymi żonami. Prostytucja to poważny zawód, a nie występek. To je chroniło przed degradacją.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

13 sierpnia 2013

ktoś, kogo się kiedyś kochało. . .

W tej samej chwili zobaczył Joannę, krążącą w bladej mgle, w której poruszały się pary. Jej spragniona twarz odrzucona była w tył, głowa spoczywała nieledwie na ramieniu mężczyzny, choć go nie dotykała. „Nikt nie wydaje się bardziej obcy niż ktoś, kogo się kiedyś kochało" - pomyślał zmęczony. „Kiedy zerwie się tajemna pępowina między wyobraźnią a jej przedmiotem, przelatuje jeszcze między nimi jakieś nieśmiałe światło, fluorescencja umarłych gwiazd, ale to światło już jest martwe. Podnieca, ale nie grzeje, nie przepływa tam i z powrotem". Wsparł głowę o oparcie ławki. Słaba więź ponad otchłanią. Tajemnica płci o słodkich nazwach. Astry na bagnisku, które wciąga, zanim zerwiesz kwiaty.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

człowiek, drobne, przypadkowe narzędzie w kawałku ciemnego średniowiecza. . .

Ulice. Miasto. Czerwonawe niebo. Z domów spływały z trzepotem czerwień, biel i błękit. Wiatr gonił wokół barów jak przymilny kot. Ludzie, powietrze po całym dniu przebytym w dusznym hotelu. Ravic poszedł aleją ciągnącą się za „Szeherezadą". Otoczone zielonymi barierkami drzewa nieśmiało wydychały wspomnienie lasów i zieleni w ołowianą noc. Ravic nagle poczuł się pusty i śmiertelnie zmęczony. „A gdybym zrezygnował, zapomniał, zrzucił to z siebie, odrzucił, jak wąż zrzuca starą skórę?" - myślało coś w nim. „Co mnie obchodzi w gruncie rzeczy melodramat z zamierzchłych dni? Co mnie obchodzi ten człowiek, drobne, przypadkowe narzędzie w kawałku ciemnego średniowiecza, w europejskim zaćmieniu słońca?"

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

którego w jakiś dziwny sposób już nie ma. . .

- Pozwól mi zostać - prosiła - nigdy już nie odejdę. Nigdy.
- Odejdziesz jutro. Wiesz o tym.
- Kiedy tu jestem, nie mogę sobie wyobrazić, że miałabym nie zostać.
- O to właśnie chodzi. Wiesz o tym.
   Próżnia wytworzona w czasie. Ta sama mała, jasno oświetlona kabina pokoju, ten sam człowiek, którego się kocha, a którego w jakiś dziwny sposób już nie ma, można go dotknąć, jeśli wyciągnie ramiona, a jednocześnie nie można go już dosięgnąć.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

nie jesteś opoką, na której można by budować. . .

- Byłeś tak sobą zajęty, tyle nowego ciągle w sobie odkrywałeś, że ja zostawałam jakby na marginesie twego życia.
- Możliwe. Ale nie jesteś opoką, na której można by budować, Joanno. Sama wiesz o tym najlepiej.
- A chciałeś budować?
- Nie - odpowiedział po chwili namysłu. Potem się uśmiechnął. - Gdy się jest uchodźcą ze wszystkich trwałych wartości, wpada się czasem w dziwaczne sytuacje. I dziwacznie się często postępuje. Naturalnie, że nie chciałem. Ale kto ma tylko jedną jedyną owieczkę, chce z nią czasem tak wiele zrobić!

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

coś do czytania, kiedy nie będzie mógł spać. . .

Włożył czek do pugilaresu i przeniósł górę książek na stół koło łóżka. Kupił je dwa dni temu, żeby mieć coś do czytania, kiedy nie będzie mógł spać. Dziwna rzecz, książki stawały się dla niego coraz bardziej ważne. Nie mogły wszystkiego zastąpić, ale sięgały w sferę, do której nic innego sięgnąć nie mogło. W pierwszych latach w Paryżu nie dotykał książek, były zbyt blade w porównaniu z tym, co przeżył. Teraz stały się wałem; jeżeli nie chroniły, to w każdym razie można się było na nich wesprzeć. Nie pomagały wiele, ale były ochroną przed ostateczną rozpaczą, wtedy gdy cały świat cofał się w ciemność. To dosyć. Kiedyś powstały myśli, którymi obecnie gardzono i z których się wyśmiewano. Były jednak kiedyś i zostaną, to wystarcza.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

najzwyklejszy akt w naturze. . .

- Dobry Boże, tylko bez komplikacji! Najlepszy sposób, żeby się odczepić od kobiety, to przespać się z nią przy okazji. Tylko nie dopuszczać do gry wyobraźni. Po co dramatyzować najzwyklejszy akt w naturze.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

którzy różnili się od nas tylko mundurem. . .

Czy jesteś zadowolony?
- Nie - powiedział Morozow.
- Dobrze. W takim razie spójrz na to lato. Lato 1939 roku. Pachnie siarką. Róże wyglądają już jak śnieg na zbiorowej mogile na przyszłą zimę. Wesołe z nas towarzystwo, co? Niech żyje stulecie nieinterwencji! Petryfikacji uczuć moralnych! Wielu ludzi zostanie zabitych tej nocy. Każdej nocy! Wielu zabitych. Miasta się palą, Żydzi gdzieś lamentują, Czesi nędznie giną w lasach. Chińczycy smażą się w japońskiej gazolinie, w obozach koncentracyjnych pełza śmierć zadawana batem - czy mamy zachowywać się jak sentymentalne baby, kiedy chodzi o zgładzenie jednego mordercy? Znajdziemy go i zniszczymy, to wszystko; robiliśmy tak przecież często z niewinnymi ludźmi, którzy różnili się od nas tylko mundurem...

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

12 sierpnia 2013

którzy nie słyszeli muzyki. . .

A ci, którzy tańczyli, zostali uznani za szalonych przez tych, którzy nie słyszeli muzyki.

Friedrich Nietzsche
   
   
  

gdzie jest dom człowieka bezdomnego, jeśli nie, na krótki czas, w burzliwej przystani czyjegoś serca?. . .

   Ravic szedł dalej. Wielki hali ze schodami zbliżył się wolno ku niemu. I nagle, wysoko ponad wszystkim, uniosła się Nike z Samotraki.
   Dawno jej już nie widział. Ostatnim razem był tu pewnego szarego poranka. Posąg był niepozorny, w brudnym świetle zimowym księżniczka zwycięstwa zdawała się wahać i marznąć. Teraz jednak stała na rufie szczątku marmurowego okrętu, wysoko ponad schodami, oświetlona blaskiem reflektorów, promienna, szeroko rozpostarłszy skrzydła. Szatę jej wiatr oblepił wokół ciała, była radosna i gotowa do lotu. Wydawało się, że za nią huczy morze spod Salaminy, a niebo ciemniało oczekiwaniem jak aksamit.
   Nie wiedziała, co to moralność. Nie interesowały jej problemy. Nie znała burz i ciemnych zasadzek. Nic prócz zwycięstwa i klęski, co było niemal jednym i tym samym. Nie była pokusą, tylko lotem. Nie była ponętą, tylko beztroską. Nie miała tajemnic, a przecież bardziej była pociągająca niż Wenus, która, zakrywając płeć, tym samym ją wskazywała. Była siostrą ptaków i okrętów, wiatru, fal i horyzontu. Nie miała ojczyzny.
   „Tak, nie miała ojczyzny - pomyślał Ravic - ale też jej nie potrzebowała. Na każdym okręcie była u siebie. Była u siebie wszędzie, gdzie istniały walka i męstwo, a nawet klęska, ale bez rozpaczy. Była nie tylko boginią zwycięstwa, lecz boginią wszystkich ludzi przygody i uchodźców póty, póki się nie poddawali".
   Rozejrzał się. Nikogo już nie było w hallu. Studenci i ludzie z bedekerami rozeszli się do domów. Dom - ale gdzie jest dom człowieka bezdomnego, jeśli nie, na krótki czas, w burzliwej przystani czyjegoś serca? Czy nie dlatego miłość, obejmując serce bezdomnego, tak nim wstrząsa i tak je całkowicie bierze we władanie, ponieważ bezdomni nic poza nim nie mają? Czyż on nie dlatego próbował unikać Joanny? I czyż nie dlatego ona przyszła za nim, dogoniła go i powaliła? Trudniej się dźwignąć na śliskim lodzie obcego kraju niż na swojskim, dobrze znanym gruncie.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)
   
   
   

bóg miłości ma krew na czole; on nie zna słów. . .

„Słowa" - myślał Ravic. „Słodkie słowa, łagodny, oszukańczy balsam. Pomoc, miłość, należenie do siebie, powrót - słowa, słodkie słowa. Tylko słowa. Ileż jest słów na świecie do oznaczenia wzajemnego dzikiego, okrutnego pociągu dwóch ciał. Jakaż tęcza fantazji, kłamstw, oszustwa rozpina się nad nim! Oto stoję tutaj w noc pożegnania, stoję spokojny, wśród ciemności, pozwalam, aby spływał po mnie deszcz tych słodkich słów, które znaczą tylko jedno: pożegnanie, pożegnanie, pożegnanie. Jeśli człowiek o tym mówi, wszystko jest już stracone. Bóg miłości ma krew na czole; on nie zna słów".

Erich Maria Remarque (fragment powieści Łuk triumfalny, 1945)