28 lutego 2013

do przyjaciół w anglii. . .

Do Anglii biegnę myślą. Na wzgórzach Kornwalii
Kwitną cynie i dzwonią dzwoneczki konwalii.
W drodze do Yarmouth, w oberży z czasów Dickensa,
Sos miętowy podają do zimnego mięsa.
Może siedzisz tam z Emmie i z drewnianej ławy
Patrzysz na białe żagle rybackiej wyprawy,
A może, droga Agnieszko, w czarnym zimowym futerku
Pierwsze fiołki kupujesz na Piccadilly Circus?
Stojąc w chłodny poranek na rogu ulicy Puławskiej,
Wspominam was jak z książek najmilsze obrazki.
Chciałbym może czasami, po cóż to ukrywać,
Uciec od was jak Conrad, by po morzu pływać,
Po niebieskim globusie plamą atramentu
Płynąć, jak płynie Nike na przedzie okrętu,
Bez rąk, bez głowy, tylko ze skrzydłami.
Chciałbym z mórz południowych, stęskniony za wami,
Wracać mglistą Tamizą i w portowym tłoku
Najmilsze wasze twarze odnajdować w mroku.
Do Anglii biegną myśli, lecz nim dobiec zdążą,
Wracają i jak ptaki niespokojne krążą.
Po uliczkach warszawskich i starych dzielnicach
Jak po mieszkaniu chodzę pustym, myśląc o rodzicach.
Przeszłość jest mą ojczyzną. Teraźniejszość - krajem,
Od którego się różnie mową, obyczajem.
Jak podróżnik w dalekie zabłąkany strony,
Podniecony przestrzenią i zaciekawiony,
Zmęczy się kolorową dla oczu nowością,
Tak ojczyznę wspominam razem z swą młodością.
Kiedyś w domu rodzinnym przy lampie gazowej
Pamiętam nasze młode, pochylone głowy,
Gdy nad książką zebrani razem, bliscy płaczu,
O żołnierzu czytaliśmy wiernym tułaczu.
Dziś, wyznać muszę, choć to niełatwo przychodzi,
W mieście moim. rodzinnym czasami jak złodziej
Pod ścianą biegnę chyłkiem, pod każdym spojrzeniem
Jak pies obcy się chyląc, ścigany kamieniem.
Dlaczego nie przyjeżdżam i nie mieszkam z wami?
Smutna to jest historia. Osądźcie ją sami.
Może Niemiec porzucić swój kraj, jeśli woli,
Może nim gardzić, bo go nie widział w niewoli.
Ale jak nam uciekać, nam, którzy wolności
Kraju swojego długo czekali w młodości,
Nam, którzy z dawnych Polaków cierpieniem
Jedną żyli rozpaczą i jednym marzeniem?
Ścigani nienawiści podejrzliwym wzrokiem,
Dzisiaj oto błądzimy tak niepewnym krokiem,
Jak służąca o kradzież w domu posądzona,
Choć jeszcze na pokojach, lecz już odprawiona.
Łatwo uciec, podróżne spakować walizy,
Ale co zabrać z sobą nad brzegi Tamizy?
Łatwo znaleźć weselsze niż północna sosna
Drzewa i ziemię lepszą od piasków Mazowsza,
Kraje, gdzie krótsza jesień i wcześniejsza wiosna.
Lato bujne, upalne i zima surowsza.
Bystre rzeki o brzegach bardziej malowniczych,
Miasta nie zżarte smutkiem, brudem i ubóstwem,
Łatwo odnaleźć niebo, co pełne słodyczy
W pogodnej fali morza złotym świeci lustrem.
Łatwo wyrzec się gruszy, co na miedzy polnej
Brzęczy liściem. I chmury sennej i powolnej,
Płynącej nad łąkami, srebrzystej w kolorze,
Złotą plamą odbitej na cichym jeziorze.
Mógłbym już nie wybiegać tęsknymi myślami
Do tych pól podzielonych krzywdą i płotami.
Nie tęsknić do wierzb starych i przydrożnych krzaków,
Piękniejszy znaleźć ogród niż park Wereszczaków.
Mógłbym nie tęsknić za tym chmurnym niebem,
Zapomnieć smaku wzgardy pomieszanej z chlebem,
Lecz jakże mi zapomnieć, że w młodzieńcze lata
Wiersz pisany po polsku był sumieniem świata?
Chociaż wiem, że te rymy w zapomnieniu zginą:
Lecz miejsce dla nich w sercu zachowam sekretne,
Bo jakże mi utracić rzecz jedną jedyną,
Wszystko, co w życiu miałem czyste i szlachetne?
Bo cóż by warte były bunty i cierpienia,
Gdyby kiedyś w godzinę zdobytej wolności
Nie miały się przerodzić w cierpień zrozumienie
I gdyby przyrodzony głód sprawiedliwości
Stawał się tylko narzędziem, a celem
Było zdobycie władzy pośród możnych świata,
Gdyby się lud gnębiony stawał gnębicielem
I w dłoń przebitą gwoździem chwytał miecz Piłata?
Warszawo, wierszy moich młodzieńczych stolico
Próżno wabią mnie czary zamorskich ogrodów:
Do końca już, do końca przejdę tą ulicą,
Po której chodził ojciec mój, kiedy był młody.
Jak jeden z tych przechodniów, co giną za rogiem.
Przejdę i minę, może nie znany nikomu,
Lecz serce me zostanie jak kwiaty pod progiem
Rodzinnego, a przecież zamkniętego domu.

                                                  Antoni Słonimski


   

jestem nowoczesnym, postępowym człowiekiem / wierzę w prawdziwych bogów, w bogów naszych przodków germańskich. . .

(...)dzięki Doktor Ludendorff, udało mi się łatwo pokonać przesądy religijne, a potem wpisywać do rubryki wyznania: Gottglaubig.
- A co na to mama?
- Z Mutii miałem wiele przejść. Rugała mnie. Musiałem się z nią liczyć, bo to przecież nasza matka i miała wpływy w mieście, a książę ją lubił. Ale przecież byłem i jestem nowoczesnym, postępowym człowiekiem. I zdołałem - tu wypiął pierś - po żołniersku wyzwolić się z niewoli katolicyzmu.
- Ale pan wierzy w Boga?
- Jasne. Lecz wierzę w prawdziwych bogów, w bogów naszych przodków germańskich. Oni kierują każdym czynem Niemca i nad nim czuwają. - Czy nad panem także? Nie odpowiedział.

Kazimierz Moczarski (fragment utworu literatury faktu Rozmowy z katem, 1974)


  

konfesjonał i poduszka na parapecie okna. . .

(...)Jej światopogląd utrwalały od lat: konfesjonał i poduszka na parapecie okna. Praktyczny sprzęt, taka poduszka okienna. Można się na niej oprzeć, nie urażając brzucha, i godzinami obserwować ulicę, wypatrywać znajomych, oficjalnie podglądać. Ta poduszka jest chyba elementem reakcji kobiet niemieckich na tradycyjną tam niewolę wspólnoty małżeńskiej. Umożliwia pozostawanie dolną częścią ciała w domu, a okiem, uchem i czasami słowem - poza nim. Jedna norma - jak wspomniał Stroop - była przy tym w Detmoldzie przestrzegana. Mianowicie w czasie poduszkowego wyglądania niewiasta powinna mieć za sobą odsłoniętą albo całkiem przezroczystą firankę. W żadnym przypadku nie może zwisać za kobietą gęsta zasłona. Taki obyczaj - powtarzam za Stroopem - przyjęli mieszczanie od czasu, gdy pewna Detmoidska Ehefrau manifestowała wierność mężowi, wyglądając samotnie oknem małżeńskiego mieszkania, a jednocześnie z tyłu, za ciężką, zasuniętą kotarą, młody człowiek poczynał sobie z damą dość obcesowo.

Kazimierz Moczarski (fragment utworu literatury faktu Rozmowy z katem, 1974)


   

pan jest członkiem narodu tu rządzącego i zwycięskiego, a więc narodu panów. . .

Cela miała jedno łóżko, które można było podnosić i przytwierdzać na dzień do ściany (w żargonie więziennym zwane legimatą). Dotychczas spał na nim Stroop, a Schieike rozkładał siennik na podłodze. Przy końcu dnia musieliśmy ustalić nowy system spania. Stroop zwrócił się wtedy do mnie:
- Idę na podłogę. Panu przysługuje łóżko, ponieważ pan jest członkiem narodu tu rządzącego i zwycięskiego, a więc narodu panów. (Powiedział: "Herren-olk".)
Osłupiałem. To nie była ze strony Stroopa komedia, poza łub grzeczność. On po prostu ujawnił swój pogląd na stosunki między ludźmi. Wylazły z niego wpajane od dzieciństwa: kult siły i służalstwo - nieuchronny produkt ślepego posłuszeństwa.

Kazimierz Moczarski (fragment utworu literatury faktu Rozmowy z katem, 1974)


   

prawo do prawdy. . .

Zacytujmy fragment artykułu Orwella „Spojrzenie wstecz na Hiszpanię roku 1942” – teoria Hitlerowska przeczy – pisze on tam – jakoby w ogóle istniało coś takiego jak prawda. Nie ma np. jednej nauki, jest nauka niemiecka, nauka żydowska itp.. Z tego myślenia wyłania się koszmarny świat gdzie wódz, czy rządząca organizacja kontroluje nie tylko przyszłość, ale i przeszłość. Jeżeli wódz mówi, że czegoś nie było, no to nie było, jeśli mówi, że 2 a 2 jest 5, no to jest 5 – tę myśl miał Orwell zrealizować w „Roku 1984”; są tam dziury pamięci, dokąd bohater – urzędnik ministerstwa prawdy, czyli propagandy wrzuca niewygodne fakty. Być może w okresie zimnej wojny, gdy powstawała powieść wchodził częściowo w rachubę i świat stalinowski, nie mnie j pomysł w zasadzie – jak wynika z cytatu – mierzy w hitleryzm. Odpowiedź najbliższa prawdziwe brzmi, zatem jest to karykatura systemów rządzonych przez organizację centralną, do których należy min. Kościół Katolicki. Systemy te skupiają władzę w ręku jednej osoby, symbolu, tępiąc bezlitośnie herezję, odchylenia, czyli zboczenia od linii prawidłowej. Ideologia – powie kto – to rzecz obojętna, ważne są fakty; a jednak nie jest rzeczą obojętną czy system zakłada zło czy zmierza ku czemuś tak nieokreślonemu i tak porywającemu jak ogólnoludzkie szczęście. Straszliwe słowa, które wkłada w usta O'Brienowi, to nie paszkwil wroga, to język rozpaczy człowieka, który ideologię tę wyznawał walczył o nią aż popadł w uzasadnione ówczesną sytuacją rozczarowanie. „Rok 1984” to wyraz rozczarowania do systemu, który stawiając sobie cele najwyższe zaplątał się w środkach. Jak długo jednak będziemy męczennikom prawdy odmawiać prawa do robienia odkryć, których i tak u nas dokonano 30 lat temu?

Warszawa, lipiec 1986 rok 

Artur Sandauer (Prawo do prawdy - fragment posłowia do książki Orwella "Rok 1984")


  

27 lutego 2013

jak można radzić sobie z szaleńcem. . .

Wszystko poznał, wszystko zważył, ale prawda nie miała dla niego znaczenia: cel ostateczny uświęcał wszelkie środki. Jak można radzić sobie z szaleńcem - pomyślał Winston - który jest inteligentniejszy od ciebie, wysłuchuje wszystkich twoich argumentów, po czym dalej upiera się przy swoich błędnych racjach?

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


   

jestem świadom swojej egzystencji. . .

   (...)
   - Ty nie istniejesz.
   Winstona znów ogarnęło poczucie bezsilności. Wiedział, a przynajmniej wyobrażał sobie, jakimi argumentami można się posłużyć chcąc udowodnić, że nie istnieje - ale to przecież oczywista bzdura, żonglowanie słowami. Czyż stwierdzenie „Ty nie istniejesz” nie jest logicznym absurdem? Lecz spieranie się nic by nie dało. Jego umysł aż wzdrygnął się na myśl o niezbitych, szalonych argumentach, które O'Brien zacząłby przytaczać, aby pokonać rozmówcę.
   - Myślę, że istnieję - powiedział ze znużeniem. - Jestem świadom swojej egzystencji. Urodziłem się i umrę. Mam ręce i nogi. Zajmuję określone miejsce w przestrzeni. Tej samej przestrzeni nie może równocześnie zajmować żaden inny konkretny przedmiot.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


   

będziesz pusty w środku. . .

   - Nie wyobrażaj sobie, Winston, że zdołasz się uratować, choćbyś, nie wiem jak, ukorzył się przed nami. Nie darujemy nikomu, kto zbłądził. Nawet gdybyśmy pozwolili ci żyć, dopóki nie umrzesz śmiercią naturalną, i tak byś się nam nie wymknął. To, co ci się tu przydarzy, zmieni cię na zawsze. Uświadom to sobie wreszcie, zgnieciemy cię tak, że nigdy się nie podźwigniesz. Z tego, czego doznasz, nie otrząśniesz się, nawet gdybyś żył tysiąc lat. Nigdy więcej nie zaznasz żadnych ludzkich uczuć. Wszystko w tobie obumrze. Nigdy nie będziesz zdolny odczuwać miłości, przyjaźni, radości życia; zapomnisz, co to śmiech, ciekawość, odwaga, prawość. Będziesz pusty w środku. Wyciśniemy z ciebie wszystko, po czym napełnimy cię sami.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


   

w obliczu bólu nie ma bohaterów. . .

Nigdy, z najwznioślejszego powodu, nie można pragnąć zwiększenia bólu. Chce się tylko jednego: by zelżał. Nic na świecie nie jest tak straszne jak ból fizyczny. W obliczu bólu nie ma bohaterów, w obliczu bólu nie ma bohaterów - powtarzał w myślach, tarzając się po posadzce i bezradnie tuląc do siebie rwące lewe ramię.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


   

pierdolone skurwysyny!. . .

   Czterech strażników wniosło, trzymając ją pod ręce i za nogi, wielką, steraną życiem babę około sześćdziesiątki, o ogromnych, zwalistych piersiach i grubych splotach siwych włosów, które rozsypały się podczas szarpaniny. Ściągnęli jej buciory, bo próbowała ich kopać i cisnęli ją prosto na Winstona, o mało nie gruchocząc mu kości. Wyprostowała się, wrzasnęła za nimi „Pierdolone skurwysyny!”, po czym - czując, że siedzi na czymś nierównym - zsunęła się z kolan Winstona na ławkę.
   - Przepraszam cię, kochaniutki, nie siadłabym na tobie, gdyby mnie nie rzuciły te łajdaki. Chamy, nie wiedzą, jak należy traktować kobietę! - Poklepała się po brzuchu i beknęła. - Przepraszam, coś niezbyt dobrze się czuję. Pochyliła się i długo wymiotowała na posadzkę.
   - No, nieco mi ulżyło - oświadczyła, opierając się o ścianę i przymykając oczy. - Jak ci coś zaszkodzi, nie warto trzymać tego w sobie. Najlepiej czym prędzej opróżnić żołądek.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


   

promienie zachodzącego słońca padały na skraj łóżka i kominek. . .

Złote promienie zachodzącego słońca padały na skraj łóżka i kominek, oświetlając garnek, w którym bulgotała woda. Prolka na podwórzu przestała śpiewać, ale z uliczki nadal dobiegały przytłumione krzyki bawiących się dzieci. Winston zaczął się zastanawiać, czy w wymazanej przeszłości leżenie w łóżku w chłodzie letniego wieczoru było czymś normalnym(...)

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


  

aby mieli gdzie się spotykać i przebywać tylko we dwoje. . .

Zapragnął nagle, aby byli małżeństwem już od dziesięciu lat. Zapragnął iść z nią ulicą; nie tak jak teraz, lecz otwarcie i bez lęku, rozmawiając o błahostkach i kupując drobiazgi do wspólnego domu. Zamarzyło mu się, aby mieli gdzie się spotykać i przebywać tylko we dwoje bez poczucia, że za każdym razem muszą się kochać. Nie tego wieczoru, ale już następnego dnia wpadł mu pomysł, żeby wynająć pokój(...)

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


   

przywyknąć do życia bez widocznych wyników i bez nadziei. . .

Musicie przywyknąć do życia bez widocznych wyników i bez nadziei. Przez pewien czas będziecie walczyć, potem was złapią i po wyduszeniu zeznań zabiją. Będzie to jedyny widoczny skutek waszej działalności. Nie ma cienia szansy, aby za naszego życia nastąpiła dostrzegalna poprawa. Wszyscy jesteśmy martwi. Prawdziwe życie czeka nas dopiero w przyszłości. Ale będziemy w nim uczestniczyć wyłącznie jako garść prochów i odłamków kości. Nikt nie wie, jaka odległa to przyszłość. Może aż o tysiąc lat. W tej chwili jedyne, co możemy zrobić, to kroczek po kroczku zbliżać ludzi do opamiętania.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


  

o biologicznym bezsensie istnienia bólu i strachu, o zdradliwości ludzkiego ciała. . .

   Przychodzą w nocy, zawsze w nocy. Najlepiej się zabić, zanim wpadnie się w ich ręce. Na pewno sporo osób tak właśnie postępuje. Wielu spośród tych, którzy znikali, po prostu popełniało samobójstwo. Lecz odebranie sobie życia w świecie, gdzie broń palna lub działająca szybko i niezawodnie trucizna były absolutnie nie do zdobycia, wymagało desperackiej odwagi. Pomyślał jakby ze zdziwieniem o biologicznym bezsensie istnienia bólu i strachu, o zdradliwości ludzkiego ciała, które ogarnia totalna inercja dokładnie wtedy, kiedy konieczny jest maksymalny wysiłek.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)

     

słychać jedynie syk wody w imbryku i przyjazne cykanie zegara. . .

    Trzymał lampę wysoko w górze, aby lepiej oświetlić cale wnętrze, i w jej ciepłym, nikłym blasku pokój wyglądał niezwykle zachęcająco. Winstonowi przemknęło przez myśl, że gdyby się tylko odważył, pewnie bez trudu mógłby go wynająć za kilka dolarów tygodniowo. Ten szalony, nierealny pomysł należało oddalić od siebie jak najprędzej; lecz pokój obudził w Winstonie jakąś tęsknotę, jakieś wspomnienie genetycznie zakodowane w pamięci. Wydało mu się, że dokładnie wie, jak to jest, kiedy przebywa się w takim pomieszczeniu, odpoczywa w fotelu przed kominkiem, dotykając nogami rozgrzanej kraty ochronnej i czekając, aż w czajniku zagotuje się woda na herbatę; słowem, kiedy siedzi się samotnie, z poczuciem pełnego bezpieczeństwa, bez obawy, że jest się obserwowanym, a zamiast natarczywego głosu, od którego aż puchną uszy, słychać jedynie syk wody w imbryku i przyjazne cykanie zegara.

 George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)

   

26 lutego 2013

wolność oznacza prawo do twierdzenia. . .

Wolność oznacza prawo do twierdzenia, że dwa i dwa to cztery. Z niego wynika reszta.

 George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)

   

wariat to po prostu członek jednoosobowej mniejszości. . .

   Zaczął się zastanawiać, zresztą nie po raz pierwszy, czy przypadkiem nie postradał zmysłów. Może wariat to po prostu członek jednoosobowej mniejszości. Niegdyś oznaką szaleństwa było upieranie się, że ziemia obraca się wokół słońca; dziś wiara, że przeszłość jest niezmienna. Może tylko on jeden wierzył w niezmienność przeszłości; jeśli tak, był wariatem. Myśl ta nie sprawiła mu specjalnej przykrości - bardziej się lękał tego, że może nie mieć racji.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)



  

po czym znów ujął pióro i napisał. . .

   Winston westchnął cicho, po czym znów ujął pióro i napisał:
   Kobieta rzuciła się na lóżko i natychmiast bez żadnych ceregieli, najbardziej ordynarnym, wstrętnym gestem, jaki sobie wyobrazić, zadarła spódnicę. Wówczas ja...
   Ujrzał siebie, jak stoi w bladym świetle lampy, wciągając w nozdrza woń pluskiew i tandetnych perfum, ogarnięty poczuciem klęski i urażonej godności, co nawet tam, w suterenie, wiązało się z myślą o białym ciele Katherine, obróconym w bryłę lodu przez hipnotyczną moc Partii. Dlaczego wszystko musiało zawsze źle się kończyć? Dlaczego, zamiast tych obmierzłych szamotanin powtarzających się w kilkuletnich odstępach, nie mógł mieć kobiety, którą by kochał? Ale prawdziwy romans nie mieścił się w głowie. Kobiety partyjne były wszystkie takie same. Czystość seksualną miały zakorzenioną równie głęboko jak lojalność wobec Partii.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


ten zasrany kretyn. . .

   A jednak Winston wiedział ponad wszelką wątpliwość, że gdyby choć na sekundę obnażył przed nim swoje prawdziwe uczucia, Syme natychmiast wydałby go Policji Myśli. Oczywiście, tak samo postąpiłby każdy; ale Syme jako pierwszy. Lecz sama gorliwość nie wystarczy. Ortodoksyjność to nieświadomość.
   Syme uniósł głowę.
   - A oto i Parsons - rzucił.
   Ton jego głosu niemal dopowiadał „ten zasrany kretyn”. Parsons, współlokator Winstona z Bloku Zwycięstwa, tęgawy, średniego wzrostu blondyn o żabiej twarzy, istotnie szedł w ich stronę, klucząc między stolikami. Jak na trzydziestopięciolatka miał już pokaźne fałdy tłuszczu pod brodą i na biodrach, lecz jego ruchy nadal były zwinne i chłopięce. Właściwie sprawiał tak silne wrażenie małego chłopca w powiększeniu, że choć nosił regulaminowy kombinezon, trudno go było sobie wyobrazić w innym stroju niż granatowe spodenki, szara koszula i czerwona chusta Kapusiów.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)


   

kto rządzi przeszłością w tego rękach jest przyszłość. . .

   Partia utrzymuje, jakoby nigdy nie było przymierza między Oceanią i Eurazją. On, Winston Smith, wie, że Oceanię zaledwie cztery lata temu łączył z Eurazją sojusz. Ale skąd czerpie tę wiedzę? Istnieje wyłącznie w jego świadomości, która i tak wkrótce zostanie unicestwiona. A jeśli wszyscy poza nim akceptują kłamstwo narzucone przez Partię - i powtarzają je również wszystkie dokumenty - wówczas wchodzi ono do historii i staje się prawdą. „Kto rządzi przeszłością - głosił jeden ze sloganów Partii - w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość”. Zarazem jednak przeszłość, choć z natury podatna na zmiany, nigdy zmieniana nie była. Co stanowiło prawdę teraz, stanowiło prawdę od zawsze i wiecznie. Zasada była dziecinnie prosta. Wymagała jedynie ciągłych zwycięstw nad własną pamięcią. Nazywano to „regulacją faktów”, a w nowomowie „dwójmyśleniem”.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)

nie umiał się wręcz powstrzymać od przyłączenia do zbiorowego obłędu. . .

Ciemnowłosa dziewczyna za Winstonem zaczęła krzyczeć: „Świnia! Świnia! Świnia!”, po czym nagle chwyciła opasły Słownik nowomowy i cisnęła nim w ekran. Trafił Goldsteina w nos, ale odbił się i spadł na ziemię; głos zdrajcy perorował nieubłaganie. W chwili opamiętania Winston zdał sobie sprawę, że krzyczy wraz z innymi i z furią bębni piętami w poprzeczkę krzesła. Najgorsze w Dwóch Minutach Nienawiści było nie to, iż człowiek czuł się zmuszony do takiego zachowania, ale że nie umiał się wręcz powstrzymać od przyłączenia do zbiorowego obłędu. Już po trzydziestu sekundach udawanie stawało się zbędne. Ohydna ekstaza strachu i mściwości, pragnienie mordu, zadawania tortur, miażdżenia kilofem twarzy płynęły przez całą grupę jak prąd elektryczny, przemieniając wszystkich wbrew ich woli w toczących pianę, rozwrzeszczanych szaleńców.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)

  

jakby pił lekarstwo. . .

Chcąc wrócić do mieszkania w czasie przerwy obiadowej, zrezygnował z posiłku w stołówce ministerstwa, chociaż wiedział, iż w domu nie ma nic do jedzenia oprócz kawałka ciemnego chleba, który musi sobie zostawić na jutrzejsze śniadanie. Zdjął z półki butelkę bezbarwnego płynu ze zwykłą białą etykietą opatrzoną napisem DŻIN ZWYCIĘSTWA. Trunek wydzielał mdłą, oleistą woń, niczym chińska wódka pędzona z ryżu. Winston nalał sobie prawie pełną filiżankę i pokonując wstręt, opróżnił ją jednym haustem, jakby pił lekarstwo.

George Orwell (fragment antyutopijnej fikcji politycznej Rok 1984, 1949)

   

25 lutego 2013

leżeli tam dwaj przyjaciele, którzy przytulili się do siebie w potrzebie; teraz zmieszali się z sobą i zniknęli. . .

   Oto nasz dobry znajomy, oto Hans Castorp! Poznaliśmy go już z daleka po bródce, która mu urosła, gdy siedział jeszcze przy gorszym stole rosyjskim. Pała, choć przemoczony do nitki, jak wszyscy. Nogi mu ciężą z powodu grud ziemi, ale biegnie z bagnetem w zwisającej pięści. Patrzcie, nastąpił na rękę koledze, który padł — wdeptuje ją podkutymi butami w błotnisty, odłamkami gałęzi pokryty grunt. A jednak to on. I co takiego — śpiewa! Nuci tak czasem człowiek osłupiały w bezmyślnym podnieceniu, nie wiedząc, że to robi — i tak on zużywa swój rwący się oddech, by sobie podśpiewywać:

Niejedno miłe słowo 
Jam wyrył w korze jej — 

   Pada. Nie, rzucił się tylko na ziemię, albowiem nadlatuje wyjąc piekielny pies, olbrzymi granat, diabelska głowa cukru. Leży twarzą w chłodnym błocie, z rozstawionymi nogami, odwrócone stopy wbija obcasami w ziemię. A twór zdziczałej nauki, naładowany tym, co najokropniejsze, pada jak szatan o trzydzieści kroków na ukos przed nim, zarywszy się głęboko w grunt, pęka tam z okropną mocą i wybucha wysoką fontanną ziemi, ognia, żelaza, ołowiu i rozerwanych ciał ludzkich. Leżeli tam dwaj przyjaciele, którzy przytulili się do siebie w potrzebie; teraz zmieszali się z sobą i zniknęli.

O, wstydźmy się my, którzy będąc cieniami jesteśmy bezpieczni! Przerwijmy naszą opowieść! Czy nasz znajomy został trafiony? Sądził przez chwilę, że tak. Ogromna gruda ziemi uderzyła go w udo, zabolało mocno, ale to nic. Zrywa się, zatacza się kulejąc, nogi mu ciężą i śpiewa nieprzytomnie:

A po-szum jej gałą-ęzi 
Jak gdy-by wołał mnie — 

I tak w zgiełku, w deszczu, w zmierzchu znika nam z oczu.
 
Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


    

walcz dzielnie w szeregach tych, z którymi cię łączą więzy krwi!. . .

   Wtem zagrzmiało —
   Ale wstyd i nieśmiałość nie pozwalają nam rozwodzić się szeroko nad tym, co się rozległo i wydarzyło. Tylko bez przechwałek i bez blagi! Spuśćmy z tonu i powiedzmy, że zagrzmiał dobrze nam znany grom, ogłuszająca detonacja nagromadzonej od dawna złowróżbnej mieszaniny otępienia i rozdrażnienia — mówiąc z pewnym respektem, historyczny grom, który wstrząsnął podstawami ziemi, dla nas jednak dokonał tego, że rozbił czarodziejską górę i poza jej bramy wyrzucił niepoprawnego śpiocha. Siedzi teraz zdumiony, rozgląda się i przeciera oczy, jak ktoś, kto mimo niejedno upomnienie nie czytywał gazet.
(...)
   — E cosi in giù — rzekł — in giù finalmente! Addio, Giovanni mio!* Nie takiego wyjazdu pragnąłem dla ciebie, ale może właśnie dlatego bogowie postanowili to tak, a nie inaczej. Spodziewałem się, że cię wyślę do pracy, tymczasem będziesz walczył pośród swoich. Mój Boże, tobie to było przeznaczone, a nie naszemu porucznikowi. Jak dziwnie życie się plecie... Walcz dzielnie w szeregach tych, z którymi cię łączą więzy krwi! Więcej nikt dziś zrobić nie może! A mnie przebacz, jeśli resztki sił swych zużyję na to, by i moją ojczyznę pchnąć do walki po tej stronie, którą wskazuje duch narodu i jego święte samolubstwo! Addio!

   Hans Castorp wsunął głowę między dziesięć innych, wypełniających ramę okna. Skinął ponad nimi. Pan Settembrini żegnał go ruchem prawej ręki, serdecznym palcem lewej z lekka dotykając kącika oka.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)




* Aluzja do podania o Siedmiu Braciach Śpiących.

* E cosi in giù... (wł.) — Tak więc na dół, wreszcie na dół! Żegnaj, mój Janie!

   

góry głośno i przenikliwie odrzucały sobie jak piłkę echo jego czynu. . .

   — Zaczynamy! — oświadczył Naphta. — Proszę iść naprzód i strzelać! — zawołał do przeciwnika i począł sam zbliżać się doń z wyciągniętą ręką i pistoletem wymierzonym w jego pierś. Był to widok niewiarygodny. Settembrini uczynił to samo. Posunąwszy się o trzy kroki — tamten stanął już obok bariery, nie oddając strzału — podniósł broń ku górze i nacisnął cyngiel. Ostry strzał odbił się wielokrotnym echem. Góry podawały sobie wzajem dźwięk, rozbrzmiewała nim dolina, a Hans Castorp pomyślał, że za chwilę zaczną zbiegać się ludzie.
   — Strzelił pan w powietrze — rzekł Naphta panując nad sobą i opuścił broń. Settembrini odparł:
   — Strzelam, gdzie mi się podoba.
   — Będzie pan raz jeszcze strzelał.
   — Ani myślę. Teraz kolej na pana. — Pan Settembrini podniósł głowę, spozierając w niebo, i stanął zwrócony nieco bokiem, niezupełnie frontem do przeciwnika. Był to wzruszający widok. Jasne było, że słyszał, iż nie należy prosto wystawiać się na strzał przeciwnika, i że postępuje w myśl tej wskazówki.
   — Tchórzu! — krzyknął Naphta; w okrzyku tym brzmiało ludzkie przyznanie, że trzeba więcej odwagi, by strzelać do drugiego, aniżeli by pozwolić strzelać do siebie. Potem podniósł broń w sposób, który nie miał już nic wspólnego z walką, i wypalił sobie prosto w skroń.
   Żałosny, niezapomniany widok! Zatoczył się o parę kroków wstecz, podczas gdy góry głośno i przenikliwie odrzucały sobie jak piłkę echo jego czynu, po czym runął wyrzucając nogi ku przodowi i, opisawszy całym ciałem łuk ku prawej stronie, padł twarzą w śnieg.
   Przez chwilę stali wszyscy jak wryci. Settembrini odrzucił daleko od siebie broń i pierwszy podbiegł do niego.
— Infelice! — wołał. — Che cosa fai per l’amor di Dio!*

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)




* Infelice!... Che cosa fai... (wł.) — Nieszczęsny! Co czynisz, na miłość boską!


  

u kresu wszechrzeczy. . .

(...)u kresu wszechrzeczy jest jedynie ciało, kły i pazury.

                                Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

     

ociekającemu śliną i krwią. . .

(...)albowiem Wiedemann i Sonnenschein wodzili się tam za łby, owładnięci niesłychaną i zgoła zwierzęcą pasją.
   Był to widok straszliwy i żałosny. Tłukli się jak mali chłopcy, ale z zapamiętaniem ludzi dorosłych, którzy są zdecydowani na wszystko. Paznokciami orali sobie twarze, chwytali się za nosy i gardła, okładając się na oślep pięściami, ciasno spleceni tarzali się ze straszliwą i najwyższą powagą po ziemi, opluwali się, deptali i kopali, szarpali się i z pianą na ustach nawzajem się grzmocili. Nadbiegli wreszcie urzędnicy z biura zakładu i z trudem rozdzielili rozjuszonych i zajadłych przeciwników. Ociekającemu śliną i krwią Wiedemannowi, na którego twarzy malowało się ogłupienie, włosy stanęły dęba na głowie.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


    

dal niezmierzona konającą zielenią roztapia się w wieczności. . .

   Wzdłuż wąskiego pasa wybrzeża, u głębokiej zatoki, w krainie wysp o stromych wydmach nadbrzeżnych wielkie kępy trawy morskiej. Patrzcie, jak dal niezmierzona konającą zielenią roztapia się w wieczności. Pod szerokimi smugami mglistych zasłon, w posępnym karmazynowym przepychu i mlecznym, miękkim blasku — letnie słońce powoli, powoli chyli się ku zachodowi! Żadne usta nie wyrażą, kiedy i jak srebrny, ruchliwy odblask wody zmienia się w błyski perłowej masy, w nie dającą się wyrazić grę barw blado opalizującej księżycowej poświaty, która pokrywa wszystko... Ach, cichy czar rozwiał się równie tajemnie, jak powstał. Usnęło morze, ale w dali zostały jeszcze ślady pożegnania ze słońcem. Zupełna ciemność nie zapadnie aż późną nocą. W sosnowym lesie, porastającym wzgórza wydm, panuje widmowa, blada jasność, w której piasek zda się śniegiem. Milczący, jakby zimowy las, którego ciszę mąci szelest skrzydeł przelatującej sowy! Zatrzymajmy się tu w tę późną godzinę łagodnej nocy! Stopa tonie miękko w piasku, a tam, głęboko pod nami, morze oddycha spokojnie i szepcze przez sen. Czy tęskno ci za nim, czy chciałbyś je znowu ujrzeć? Wstąp na gładkie niby lodowiec blade zbocze wydmy, podejdź w górę, brodząc po miękkim, chłodnym puchu, sypiącym się do obuwia. Gęste zarośla opadają stromo ku skalistym brzegom, a na skraju niknącej dali wciąż jeszcze przebłyskują widmowo resztki dnia... Spocznij tu w górze na piasku. Jest chłodny jak śmierć, sypki i jedwabisty! Spływa ci z zamkniętej dłoni bezbarwnym, wąskim strumieniem, tworząc maleńki pagórek. Czy poznajesz? Jest to bezszelestne, ciche spływanie przez wąską klepsydrę, to poważne a kruche naczynie zdobiące zagrodę pustelnika. Rozwarta księga, trupia czaszka, a na podstawce, w lekko spojonej oprawie, podwójnie wydęta bańka — w niej odrobina piasku, cząstka wieczności, zastępująca czas, spełnia swe tajemne i święte a przerażające zadanie...
  Tak to Holger-duch zaczął swą liryczną improwizację od rodzinnego morza(...)

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

   
  

wzruszały najgłębiej samotnego Castorpa, przysłuchującego się im pośród nocy. . .

Jedna niewielka grupa płyt zawierała końcowe sceny pompatycznej opery pełnej natchnionych melodii, napisanej przez znakomitego rodaka Settembriniego, wielkiego mistrza muzyki dramatycznej Południa, w drugiej połowie ubiegłego stulecia na zlecenie wschodniego księcia z okazji uroczystego oddania na usługi ludzkości pewnego dzieła techniki*, które miało zbliżyć do siebie narody. Dzięki swym studiom Hans Castorp wiedział coś niecoś o tej operze, znał w ogólnych zarysach losy Radamesa, Amneris i Aidy, którzy ze skrzynki śpiewali do niego po włosku. Był między nimi niezrównany tenor, królewski alt ze wspaniale załamaną pośrodku skalą głosową i srebrzysty sopran. Nie rozumiał wielu słów, ale z pomocą przychodziła mu znajomość sytuacyj, sympatia, zainteresowanie i zażyłość, tym większa, im częściej puszczał te cztery czy pięć płyt; w końcu był w nich rzeczywiście zakochany.
(...)
Kiedy znów siadał, aby słuchać, rozbrzmiewała ostatnia już scena melodramatu — końcowy duet Radamesa i Aidy, śpiewany na dnie piwnicznego lochu, podczas gdy nad ich głowami fanatyczni i okrutni kapłani odprawiali w świątyni obrzędy, rozkładali ramiona i mruczeli modlitwy... „Tu — in questa tomba?!”* — wołał nieopisanie wzruszający, lecz słodki i bohaterski zarazem głos Radamesa, z przerażeniem i zachwytem... Tak, przybyła do niego ukochana, dla której poświęcił cześć i życie, czekała nań tutaj, by z nim razem zostać zamkniętą i umrzeć, a melodie na ten temat, które wyśpiewywali kolejno lub wspólnie, przerywane od czasu do czasu głuchymi odgłosami odprawianych w górze obrzędów — wzruszały najgłębiej samotnego Castorpa, przysłuchującego się im pośród nocy; wzruszały go zarówno tragizmem okoliczności, jak muzycznym wyrazem. W pieśniach tych była mowa o niebie, ale one same były niebiańskie i niebiańskie było ich odtworzenie. Linia melodii, podchwytywana bez końca przez głosy Radamesa i Aidy, każdy z osobna, a potem przez oba razem, prosty i uduchowiony, na tonice i dominancie zbudowany zwrot, który wznosił się od tonu zasadniczego aż do wybitnie akcentowanej i przetrzymanej dużej septymy i ledwie musnąwszy oktawę opierał się na kwincie, wydawał się słuchaczowi czymś najbardziej promiennym i podziwu godnym na świecie. Ale nie zachwycałby się tak dźwiękami, gdyby podłożem ich nie była tragiczna sytuacja, która dopiero uczyniła jego umysł w pełni wrażliwym na ich słodycz.

Thomas Mann (fragmenty powieści Czarodziejska góra, 1924)




* Mowa o operze Verdiego pt. „Aida”, zamówionej u kompozytora przez wicekróla Egiptu, Izmaila Paszę, i wykonanej po raz pierwszy w Kairze w roku 1869, w ramach uroczystości związanych z otwarciem Kanału Sueskiego.

* Tu — in questa tomba?! (wł.) — Ty — w tym grobie?! 

   

nabrzmiewający, dyszący, wyrzucający słowa głos ludzki. . .

Wcześnie rano, przed śniadaniem jeszcze, był już znowu w salonie, usiadł na fotelu i splótłszy ręce kazał śpiewać wspaniałemu barytonowi przy akompaniamencie harfy: „Gdy się rozglądam w tym szlachetnym gronie”*. Wypływający ze skrzynki dźwięk harfy był całkowicie naturalny, nie zdeformowany i nie osłabiony, a tak samo nabrzmiewający, dyszący, wyrzucający słowa głos ludzki. Wszystko to było podziwu godne. A trudno o coś czulszego niż duet z jednej ze współczesnych oper włoskich**, który zabrzmiał z kolei, jak skromne a serdeczne zbliżenie między głosem sławnego, wielokrotnie w albumach reprezentowanego tenora a kryształowo czystym, niewielkim sopranem, niż jego śpiew: „Da mi il braccio, mia piccina”***, i śpiewana przez nią w odpowiedzi krótka fraza, prosta, słodka i melodyjna...

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)



* Aria Wolframa von Eschenbach z „Tannhäusera”.
** Mowa o „Cyganerii” Pucciniego (1858—1924).
*** Da mi il braccio... (wł.) — Podaj mi ramię, moja malutka.
 

przewracając krzesła i kubły z lodem uciekano przez pokój biblioteczny. . .

O godzinie pierwszej po północy zabawa trwała w najlepsze. Przerwać jej nie pozwalało ciężkie jak ołów obezwładnienie alkoholem czy też szczególna przyjemność, jaką sprawia nocna hulanka, a także osobliwy wpływ Peeperkorna i odstraszający przykład św. Piotra i jego uczniów, nikt nie chciał naśladować ich mdłego ciała. Na ogół kobiety okazały się pod tym względem wytrzymalsze niż mężczyźni. Ci, czerwoni albo bladzi, nadymali policzki i wyciągali się na krzesłach, od czasu do czasu mechanicznie, ale już bez należytego animuszu sięgając po kieliszki. Kobiety natomiast pełne były zapału. Hermina Kleefeld oparła nagie łokcie na stole i, z policzkami na dłoniach, szczerzyła w śmiechu zęby do chichocącego Ting-Fu. Tymczasem pani Stöhr kokietowała przez ramię prokuratora, usiłując w ten sposób przykuć go na nowo do życia. Pani Magnus zapomniała się tak dalece, że usiadła panu Albinowi na kolanach i ciągnęła go za uszy, co jednak jej mężowi sprawiało już raczej ulgę.
(...)
Około godziny drugiej gruchnęła wieść, że „stary” — a więc radca Behrens — zbliża się pospiesznym marszem do sal rozrywkowych. Znużone towarzystwo ogarnęła momentalnie panika. Przewracając krzesła i kubły z lodem uciekano przez pokój biblioteczny. Peeperkorn wpadł w królewski gniew na widok nagłego zakończenia zabawy, tej uczty na cześć życia, uderzał pięścią w stół i wołał za uciekającymi coś o tchórzliwych niewolnikach. Jednakże pod wpływem Hansa Castorpa i pani Chauchat pogodził się do pewnego stopnia z myślą, że uczta, która trwała około sześciu godzin, musiała się i tak kiedyś skończyć; posłuchał więc upomnień o świętych własnościach krzepiącego snu i zgodził się na to, aby go zaprowadzono do łóżka.

Thomas Mann (fragmenty powieści Czarodziejska góra, 1924)

    

więc gdy opuścić mi trzeba. . .

WALNENTYN

Zanim wyjadę z tego miasta,
Rodzimego moich przodków miejsca,
Tobie, Panie i Królu Nieba,
Zawierzam siostrę mą.
Błagam cię byś bronił ją
Od każdego niebezpieczeństwa,
Moją ukochaną siostrę.
Uwolniony od tej troski z mych myślach,
Będę szukać chwały w nieprzyjacielskich szeregach,
Jako pierwszy, najodważniejszy, w wir walki,
Pójdę i walczyć będę dla mojego kraju.
A jeśli Bogu spodoba się wezwać mnie do siebie,
Będę wiernie czuwają nad tobą,
O Małgorzato.
Zanim wyjadę z tego miasta,
Królu nieba, wysłuchaj modlitwy mej
I broń Małgorzatę,
Królu Nieba.

                                      fragment opery Faust z muzyką Charles'a Gounoda
                                      oraz librettem Jules'a Barbiera i Michela Carré
                                      (tłumaczenie własne z j. angielskiego)

 

23 lutego 2013

umarł. pełnił służbę na równinie i umarł. . .

   Jeżeli rozejrzymy się teraz za Hansem Castorpem, to znajdziemy go w czytelni, tam gdzie niegdyś (to „niegdyś” jest dość nieokreślone; autor, bohater i czytelnik nie zdają sobie już sprawy, w jakim stopniu należy ono do przeszłości) przypadły mu w udziale ważne rewelacje o organizacji postępu ludzkości. Tu było ciszej, znajdowało się tu zaledwie parę osób. Ktoś pisał przy pulpicie, w świetle wiszącej lampy elektrycznej. Jakaś pani, z dwiema parami binokli na nosie, siedząc przy szafie bibliotecznej przeglądała tom ilustrowanego pisma. Hans Castorp siadł w pobliżu przejścia do pokoju muzycznego, tyłem do otwartych drzwi, z gazetą w ręku, na pluszowym renesansowym krześle z wysokim, prostym oparciem i bez poręczy. Trzymał gazetę tak, jak gdyby zagłębiał się w lekturze, ale naprawdę nie czytał, lecz słuchał z pochyloną w bok głową dochodzącej z sąsiedniego pokoju, zmieszanej z fragmentami rozmów muzyki. Po ściągniętych brwiach można było jednak poznać, że i muzyka nie pochłania całkowicie jego uwagi, a myśli krążą po drogach nie mających nic z nią wspólnego, po ciernistych drogach rozczarowania, zgotowanego przez okoliczności i czyhającego na młodego a wielce cierpliwego człowieka u końca długiego oczekiwania — po goryczy pełnych drogach buntu; był już bliski tego, by położyć gazetę na niewygodnym, przypadkowo zajętym krześle, wyjść przez drzwi wiodące do hallu i przenieść mroźną samotność loggii, urozmaiconą przez „Marię Mancini”, nad to nieudane zebranie towarzyskie. — A pański kuzyn, Monsieur? — zapytał głos tuż za nim i ponad jego głową. Głos ten brzmiał czarowną muzyką w uchu, tak już zbudowanym, że cierpkosłodki, przytłumiony timbre tego głosu odczuwało jako największą przyjemność, i to jeśli z pojęciem przyjemności łączyć sens najwyższy. Był to ten sam głos, który mu niegdyś rzekł: „Owszem, ale go nie złam” — zwycięski, fatalny głos, pytał teraz, jeśli dobrze zrozumiał, o Joachima.

   Opuścił powoli gazetę i uniósł nieco twarz, tak że tyłem głowy dotykał tylko lekko oparcia krzesła. Przymknął nawet na chwilę oczy, ale otworzył je natychmiast i patrzył w pustkę. Poczciwiec, można było powiedzieć, że w wyrazie jego twarzy było coś, co przypominało wizjonera lub somnambulika. Pragnął, aby powtórzyła pytanie, lecz nie uczyniła tego. Nie był więc nawet pewny, czy stoi jeszcze za nim, kiedy po dłuższej chwili, z dziwnym opóźnieniem, półgłosem odpowiedział:
— Umarł. Pełnił służbę na równinie i umarł.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

    

nie wrócisz na czas do domu, boś zgubił czas, a czas zgubił ciebie. . .

Idziesz i idziesz... z przechadzki takiej nigdy nie wrócisz na czas do domu, boś zgubił czas, a czas zgubił ciebie. O morze, jestem z dala od ciebie, gdy to opowiadam, ale zwracam ku tobie swe myśli, swą miłość — bądź obecne w mej opowieści, bądź nim głośno, na me wezwanie, jak nim w gruncie rzeczy od początku byłeś, jesteś i będziesz... Szumiąca pustko, omotana bladą, jasną szarością, nasycona ostrą wilgocią, pozostawiającą smak soli na wargach! Idę, idę po gruncie lekko sprężystym, pokrytym trawą morską i małymi muszlami, a wiatr gra mi w uszach, wielki, szeroki a łagodny wiatr; wolny, bez przeszkód i podstępów przewiewa przestrzeń i wywołuje w mej głowie lekkie oszołomienie. Idę, idę i widzę, jak od zbliżającego się i znów oddalającego morza nadciągają języki pian, by lizać me stopy. Wraca kipiel morska, fala za falą uderza i jedwabiście toczy się po płaskim wybrzeżu — to w tym, to w innym znów miejscu, to hen w dali, na ławicach, a szum mętny, powszechny i łagodny czyni uszy nieczułymi na wszelki głos świata. Pełnia dosytu, świadome zapomnienie... Zamknijmy oczy, pogrążeni w wieczności! Nie — spojrzyj! Tam w spienionej szarozielonej oddali, niknącej na horyzoncie w olbrzymich skrótach, zjawił się żagiel. Tam? Gdzie jest to t a m ? Jak daleko? Jak blisko? Nie wiesz tego. Ocena odległości wymyka się twej świadomości, przyprawiając cię o zawrót głowy. Aby ocenić, jak daleko ten statek znajduje się od brzegu, musiałbyś wiedzieć, jaką ma wielkość jako ciało fizyczne. Czy jest mały, a bliski, czy też wielki, a daleki. Wzrok twój załamuje się w niewiedzy, bo nie masz żadnego zmysłu, żadnego organu, który by cię poinformował o przestrzeni... Idę, idę — jak długo już? Jak daleko? Nie wiadomo. Nic nie zmienia się, choć idę naprzód, dal jest podobna do pobliża, to, co przeszło — do tego, co obecne, i do tego, co nastąpi; w niezmierzonej monotonii przestrzeni tonie czas, w jednostajności ruch przestaje być ruchem, a gdzie ruch przestał być ruchem, tam przestał też istnieć czas.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


      

zupełnie beznadziejna; pustka psychiczna emanowała z niej jak wyziew piwniczny. . .

Czech, choć spasiony jak borsuk i nawet w tutejszym zespole wyróżniający się swym zdumiewającym apetytem, od czterech lat zapewniał, że umrze. Podczas wieczornych zebrań towarzyskich wybrzdąkiwał niekiedy na ustrojonej wstążkami mandolinie pieśni swego kraju i opowiadał o swych plantacjach buraków cukrowych, w których zatrudnia same tylko ładne dziewczęta. Bliżej Hansa Castorpa siedzieli po obu stronach stołu państwo Magnusowie, para małżeńska piwowarów z Halle. Atmosfera melancholii otaczała tę parę, tracili bowiem oboje ważne składniki przemiany materii, pan Magnus cukier, a pani Magnusowa białko. Umysłowość ich, zwłaszcza bladej pani Magnusowej, była zupełnie beznadziejna; pustka psychiczna emanowała z niej jak wyziew piwniczny, i wyraźniej jeszcze niż u niekulturalnej pani Stöhr występowało u niej połączenie choroby i głupoty, którym gorszył się Hans Castorp(...)

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


   

*** / dumna ze złamanego serca. . .

Dumna ze złamanego serca, skoroś ty je złamał
        dumna z bólu, którego przedtem nie znałam,
i z mroku, który ty przepajasz księżycami.
        A korna, bo golgoty twej podzielić mi nie dano.

                                                                      Emily Dickinson

    

22 lutego 2013

czy wszechmocny bóg. . .

Czy wszechmocny Bóg
Co przyszłość dobrze zna
Wszechmocny jest aż tak
By zmienić własny pan?

                                Karen Owens

   

w jego jedwabnej celi. . .

Tego wszystkiego i dalszych jeszcze szczegółów dowiedział się Hans Castorp od samego Naphty w rozmowach, które z nim prowadził, gdy go odwiedzał w jego jedwabnej celi, sam czy też w towarzystwie Fergego i Wehsala, których tam wprowadził, albo na spacerach, ilekroć go spotkał i z nim razem wracał do Wsi.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)  


  

odjeżdżający powiewał przez okno kapeluszem. . .

— Hans — mówił z naciskiem — wracaj prędko! — Po czym wskoczył na stopień. Drzwi zatrzaśnięto, rozległ się gwizdek, wagony uderzyły o siebie, mały parowóz ruszył, pociąg potoczył się. Odjeżdżający powiewał przez okno kapeluszem, pozostający ręką. Z rozdartym sercem stał jeszcze długo, sam.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)



    

jedwabny księżowski smak. . .

Przypuszczam, że to uspokaja jego antykapitalistyczne sumienie, iż zamieszkuje ubogie pokoje, a wynagradza sobie to sposobem, w jaki je zamieszkuje. Także dyskrecja odgrywa tu zapewne rolę. Nie kłuje się tym ludzi w oczy, jak dobrze kogo diabeł tylnymi drzwiami zaopatruje. Pokazuje się bardzo niepozorną fasadę, a za nią roztacza się jedwabny księżowski smak...

 Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

21 lutego 2013

bez wojny świat by prędko zgnił. . .

— Tak, nie zaprzeczam, że ty pożyteczniej czas spędzasz zajmując się rosyjską gramatyką. Człowieku, na pewno niedługo będziesz płynnie mówić po rosyjsku i wielką będziesz mieć z tego korzyść, jak wojna wybuchnie, od czego niech Bóg zachowa.
— Zachowa? Mówisz jak cywil. Wojna jest konieczna. Bez wojny świat by prędko zgnił, jak to Moltke powiedział.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

czym jest czas?. . .

Rozdział szósty 

Zmiany 

Czym jest czas? Tajemnicą — bo jest nierealny, a wszechpotężny. Jest warunkiem zjawiskowego świata, jest ruchem zespolonym i przemieszanym z istnieniem realnych ciał w przestrzeni i z ich ruchem. A czy nie byłoby czasu, gdyby nie było ruchu? I ruchu, gdyby nie było czasu? Pytania i pytania! Czy czas jest funkcją przestrzeni? Czy też odwrotnie? Czy raczej są z sobą identyczne? Za wiele już pytań! Czas jest czynny, ma takie właściwości jak czasowniki. Ma „poczesny” udział w tworzeniu. Ale czego? Zmiany! Co jest teraz, nie było wówczas, co jest tu, nie jest tam, bo między nimi leży ruch. Ale skoro ruch, którym się mierzy czas, jest okrężny, w sobie samym zamknięty, to można by i czas, i wszelką zmianę równie dobrze nazwać spokojem i bezruchem — to bowiem, co było wówczas, powtarza się nieustannie w tym, co jest teraz, a to, co jest tam — w tym, co jest tu. A że ponadto skończonego czasu i ograniczonej przestrzeni niepodobna sobie wyobrazić — nie pomogą najbardziej rozpaczliwe wysiłki — więc ostatecznie zaczęto sobie przedstawiać czas i przestrzeń jako wieczne i nieskończone, zapewne w przekonaniu, że jeśli i w ten sposób nie można ich sobie wyobrazić dobrze, to przynajmniej można nieco lepiej. Czy jednakże uznanie wieczności i nieskończoności nie jest unicestwieniem przez logikę i rachunek wszystkiego, co ograniczone, skończone, względne, czy nie jest sprowadzeniem tego do zera? Czy rzeczy mogłyby w wieczności następować jedne po drugich, a w nieskończoności występować jedne obok drugich? Z tymi założeniami, że istnieje wieczność i nieskończoność, założeniami przyjmowanymi z musu, jakże da się pogodzić istnienie we wszechświecie odległości, ruchu, zmiany lub choćby tylko ograniczonych ciał? To pytania, których mimo wszystko nie da się uniknąć.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

i wyszła. . .

To mówiąc, ześliznęła się z krzesła, przesunęła się po dywanie w kierunku drzwi, ale zawahała się w progu; na wpół odwrócona w tył, wzniosła jedno z obnażonych ramion i wsparła rękę na zawiasie. Powiedziała cicho:
— A proszę nie zapomnieć o zwrocie mego ołówka.
I wyszła.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

oto wieczność. . .

Rozmawiali po cichu, wśród dźwięków fortepianu. — Będziemy tu siedzieli i patrzyli jak we śnie. Bo dla mnie, musisz wiedzieć, jest jak sen, że tu razem siedzimy — jak sen niezwykle głęboki, bo trzeba bardzo głęboko spać, aby tak śnić... A właściwie: jest to sen dobrze mi znany, który śnię od niepamiętnych czasów, dawny, odwieczny, tak — siedzieć przy tobie tak jak teraz, oto wieczność.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

   

klawisze małego pianina z orzechowego drzewa. . .

Gdy się przekonano, że lekarze odeszli, zaczęto nagle domagać się tańców. Już odsuwano stół i stawiano warty u drzwi gabinetu do pisania i pokoju muzycznego, z poleceniem, aby dały znak ostrzegawczy w razie, gdyby ukazał się ponownie „stary”, Krokowski albo starsza siostra. Pewien młody Słowianin uderzył z przejęciem w klawisze małego pianina z orzechowego drzewa, i pierwsze pary poczęły wirować pośrodku nieregularnego koła, utworzonego przez fotele i krzesła, które zajęli widzowie.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


   

20 lutego 2013

nie śmiem. . .

Spustoszony
przez śmiech i słowa
pobity przez
małe uczucia i rzeczy
przez pół miłości
i pół nienawiści
tam gdzie trzeba krzyczeć
mówię szeptem

Znacie ten głos
łamie się w suchej krtani
jak trzcina
stare wiesze opadają ze mnie
o nowych nie śmiej jeszcze marzyć
o nowej poezji
którą
można przeczuć
w chwili szczęśliwiej

                               Tadeusz Różewicz (z tomu Czas który idzie, 1950)

  

jest fafnirem, który dzierży swój skarb. . .

Behrens wyciągnął się na szezlongu, aby wypróbować, czy jest wygodny; trzymał przy tym pod pachą swój bezużyteczny talerz, zamknął oczy i zaczął chrapać i sapać jak lokomotywa, utrzymując, że jest Fafnirem, który dzierży swój skarb. Radość była ogólna.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)
    

Fafnir — smok zabity wedle legend starogermańskich przez Siguarda (Zygfryda).
 
 

idea wartości każdej jednostkowej duszy. . .

Settembrini, ubrany jak zawsze, przysiadł się przy końcu świątecznej kolacji do stołu kuzynów, trzymając w zębach jak zwykle wykałaczkę; przekomarzał się z panią Stöhr, a potem powiedział coś niecoś o synu cieśli i rabbim całej ludzkości, którego dzień narodzin właśnie symbolicznie obchodzono. Czy żył naprawdę — nie jest pewne. Ale narodziła się wówczas i rozpoczęła swój zwycięski bieg, trwający do dnia dzisiejszego, idea wartości każdej jednostkowej duszy a zarazem idea równości, jednym słowem indywidualistyczna demokracja. Na cześć tych idei wznosi kielich, który mu podsunięto. Pani Stöhr nazwała jego sposób wyrażania się „dwuznacznym i bez serca”. Na znak protestu wstała od stołu, a i reszta gości poszła za jej przykładem, bo właśnie zaczęto udawać się do salonów.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


   

trawiony chęcią zgłębienia zagadnień medycyny i humanistyki, dociekał tajników życia cielesnego. . .

(...)Czyż marzycielska śmiałość pewnego badacza nie mówiła o „zwierzętach Drogi Mlecznej” — o kosmicznych potworach, których ciało, kończyny i mózg składają się z systemów słonecznych? Ale jeśli w istocie było tak, jak myślał Hans Castorp, wówczas w chwili kiedy przypuszczano, iż dotarło się do końca, wszystko rozpoczynało się od początku! Wtedy, być może, we wnętrzu i na najgłębszym dnie swej istoty znajdował się jeszcze raz, jeszcze sto razy, on sam, młody Hans Castorp, ciepło otulony, leżący na balkonie z widokiem na rozjaśnioną księżycem, mroźną noc wysokogórską i, ze skostniałymi palcami i płonącymi policzkami, trawiony chęcią zgłębienia zagadnień medycyny i humanistyki, dociekał tajników życia cielesnego.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


   

19 lutego 2013

element formalny — ideę formy, pięknej formy. . .

Czymże to zajmuje się wiedza lekarska? Oczywiście, nie rozumiem się na tym, ale wszak zajmuje się człowiekiem. A prawo, prawodawstwo i sądownictwo? Także człowiekiem. A lingwistyka, z którą przecież przeważnie złączony jest zawód pedagogiczny? A teologia i duszpasterstwo? Wszystko to zajmuje się człowiekiem, wszystko to są tylko odmiany jednego i tego samego ważnego... i głównego zainteresowania człowiekiem. To są, jednym słowem, humanistyczne zawody, a jeżeli chce się je studiować, trzeba jako podstawy uczyć się przede wszystkim starożytnych języków, nieprawdaż, ze względu na formalne wykształcenie, jak się to utrzymuje. Pan się zapewne dziwi, że tak mówię, ja jestem przecież tylko realistą, technikiem. Ale w ostatnich czasach, leżąc w łóżku, myślałem znowu o tym wszystkim; to doskonałe, to doskonałe urządzenie świata, że każdej odmianie humanistycznego zawodu dajemy jako podstawę element formalny — ideę formy, pięknej formy, rozumie pan... to wprowadza do tych przedmiotów coś szlachetnego i zbytecznego, coś, co ma związek z uczuciem... z dwornością. Zainteresowanie staje się czymś w rodzaju miłosnych zalotów... To znaczy... najprawdopodobniej wyrażam się niestosownie, ale widać tu, jak łączą się z sobą pierwiastek duchowy i piękno, które właściwie zawsze już stanowiły jedność — innymi słowy: nauka i sztuka, i dlatego zajęcie artysty należy bezsprzecznie do tej samej grupy — stanowi poniekąd piąty fakultet — jest niczym innym jak tylko zawodem humanistycznym, odmianą humanistycznego zainteresowania. Bo jego najważniejszym tematem jest przecież znowu także człowiek, wszak pan temu nie przeczy?

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

potomka owych Galów, którzy wypuszczali strzały przeciw niebu. . .

— Ach, nie o tym chciałem mówić — przerwał mu Settembrini, przymknąwszy oczy i machając w powietrzu swoją drobną, opaloną dłonią. — Poza tym pomieszał pan kataklizmy. Pan myśli o trzęsieniu ziemi w Mesynie, a ja mówię o trzęsieniu, które nawiedziło Lizbonę w 1755 roku.
— Przepraszam pana.
— Tak więc, Wolter oburzał się na to.
— To znaczy...jak? Oburzał się?
— Tak jest, powstawał przeciwko temu. Nie godził się na ten brutalny fakt i na fatum, nie chciał przed nimi kapitulować. W imię ducha i rozumu zaprotestował przeciwko temu skandalicznemu wybrykowi natury, który zburzył trzy ćwierci kwitnącego miasta i pociągnął za sobą tysiące ofiar w ludziach... Pan jest zdumiony? Pan się uśmiecha? Niechże pan się dziwi, ale co się tyczy uśmiechu, to pozwalam sobie zabronić go panu! Stanowisko Woltera było stanowiskiem prawdziwego potomka owych Galów, którzy wypuszczali strzały przeciw niebu... Widzi pan, inżynierze, tu ma pan przykład wrogości ducha wobec natury, jego dumnej nieufności wobec niej, tu widzi pan, jak się broni swego prawa do krytykowania natury i jej złej, przeciwnej rozumowi potęgi... Bo ona jest potęgą, a trzeba być niewolnikiem, aby się poddawać potędze, godzić się na nią... chcę powiedzieć: wewnętrznie na nią się godzić. Ale ma pan tu też to stanowisko humanistyczne, które nie wikła się w żadne sprzeczności i nie popada z powrotem w hipokryzję chrześcijaństwa, kiedy ma odwagę widzieć w ciele element zły i antagonistyczny. Sprzeczność, jaką pan pozornie dostrzega, jest w gruncie rzeczy zawsze jedna i ta sama. „Co pan ma przeciwko analizie?” Nic... jeżeli ma służyć pouczaniu, wyzwalaniu i postępowi. Wszystko... jeżeli trąci wstrętnym, grobowym posmakiem rozkładu. Z ciałem ma się rzecz nie inaczej. Należy je szanować i bronić go, kiedy chodzi o jego emancypację i piękno, o wolność zmysłów, o szczęście, o rozkosz. Ale trzeba nim gardzić, jeżeli przeciwstawia się dążeniu do światła jako pierwiastek ciężkości i bezwładności, odwracać się od niego ze wstrętem, jeżeli reprezentuje zasadę choroby i śmierci, jeżeli jest przepojone duchem przewrotności, duchem zgnilizny, rozpusty i hańby...

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

obowiązkiem każdego, kto chce iść za swym naturalnym powołaniem, przyczyniać się swą współpracą do postępu ludzkości. . .

Odpowiem panu w paru słowach. „Liga Organizacji Postępu” wyprowadza z teorii ewolucji Darwina pogląd filozoficzny, że najistotniejszym i naturalnym powołaniem człowieka jest jego doskonalenie się. Wysnuwa stąd dalej wniosek, że jest obowiązkiem każdego, kto chce iść za swym naturalnym powołaniem, przyczyniać się swą współpracą do postępu ludzkości. Wielu jest takich, co poszło za tym hasłem; Liga ma licznych członków we Francji, Włoszech, w Hiszpanii, Turcji, a nawet w Niemczech. Ja także mam zaszczyt figurować w wykazie członków. Opracowano program reformy w wielkim stylu, oparty na zasadach naukowych i obejmujący wszystkie możliwe dzisiaj sposoby doskonalenia organizmu ludzkiego. Studiuje się zagadnienia zdrowia naszej rasy, bada się wszelkie metody zwalczania degeneracji, która jest bez wątpienia pożałowania godnym zjawiskiem towarzyszącym wzrostowi uprzemysłowienia. Liga zakłada dalej uniwersytety ludowe, pracuje nad przezwyciężeniem walki klas za pomocą wszystkich zmierzających do tego celu ulepszeń społecznych, a wreszcie pragnie położyć kres walce narodów, wojnie, dzięki rozwojowi prawa międzynarodowego. Pan widzi, że cele Ligi są szlachetne i rozległe. O jej żywotności świadczy spora liczba czasopism międzynarodowych — miesięczników, wychodzących w trzech lub czterech językach światowych i przynoszących ciekawe informacje o pochodzie postępu wśród ludów cywilizowanych. W różnych państwach powstały oddziały miejscowe, które przez urządzanie wieczorów dyskusyjnych i niedzielnych zebrań mają budzić zrozumienie dla ideału postępu ludzkości. A przede wszystkim stara się Liga wspomagać postępowe partie polityczne wszystkich krajów przez dostarczanie im odpowiedniego materiału... Pan słucha, inżynierze?(...)

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


   

czułem pociąg do rzeczy smutnych i budujących; taki czarny całun, wiesz, ze srebrnym krzyżem albo literami r. i. p... requiescat in pace. . .

Bądź co bądź leżę tu już od wczoraj i zastanawiam się, co o tym właściwie zawsze myślałem i jaki był mój stosunek do tego wszystkiego, do życia, wiesz, i do wymagań, które ono stawia. Pewna powaga i pewna niechęć do mocnych i głośnych jego przejawów leżała zawsze w mojej naturze — mówiliśmy o tym niedawno — i czasami nawet miałem niemal ochotę zostać duchownym, bo czułem pociąg do rzeczy smutnych i budujących; taki czarny całun, wiesz, ze srebrnym krzyżem albo literami R. I. P... Requiescat in pace... te słowa są dla mnie o wiele piękniejsze i milsze od hałaśliwego: „Niech żyje nam!”.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


   

owe trzy tygodnie załatwimy i pogrzebiemy jak z bicza trzasł. . .

Rozdział piąty 

Zupa wieczności i nagła jasność

W tym miejscu nastąpi pewne osobliwe zjawisko i autor dobrze zrobi wyrażając z jego powodu zdziwienie, aby czytelnik nie dziwił mu się zbytnio na własną rękę. Mianowicie, podczas gdy nasze sprawozdanie z pierwszych trzech tygodni pobytu Hansa Castorpa u tych tu w górze (z dwudziestu jeden dni w zenicie lata, do których, według wszelkich ludzkich przewidywań, miał się w ogóle ten pobyt ograniczyć) pochłonęło zgodnie z naszymi własnymi na wpół uświadomionymi oczekiwaniami tak wiele czasu i miejsca — to uporanie się z następnymi trzema tygodniami jego pobytu wymagać będzie zaledwie tylu wierszy, a nawet słów i chwil, ile te pierwsze zajęły stronic, arkuszy, godzin i dni pracy: przeczuwamy, że owe trzy tygodnie załatwimy i pogrzebiemy jak z bicza trzasł.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

ujrzał w nim termometr, lśniący jak klejnot; leżał w zagłębieniu z czerwonego aksamitu. . .

— Aha! A gdzie jest pański termometr?
— Nie przywiozłem go, proszę siostry, bo przecież przyjechałem tu tylko z wizytą i jestem zdrowy.
— Bzdury! Czy pan mnie wezwał dlatego, że pan jest zdrowy?
— Nie — uśmiechnął się grzecznie Hans Castorp — ale dlatego, że się trochę...
— ...przeziębiłem; takie przeziębienia widywaliśmy już tu w górze! — przerwała mu i zaczęła znowu grzebać w swojej torbie. Wyciągnęła z niej dwa podłużne futerały, czarny i czerwony, i położyła je również na stole. — Proszę! Ten kosztuje trzy franki pięćdziesiąt, a ten pięć franków. Ma się rozumieć, że lepszy jest ten za pięć. Jeżeli pan będzie się z nim należycie obchodził, starczy na całe życie.
  Z uśmiechem wziął ze stołu czerwony futeralik i otworzył go. Ujrzał w nim termometr, lśniący jak klejnot; leżał w zagłębieniu z czerwonego aksamitu, doskonale dopasowanym do kształtu przyrządu. Całkowite stopnie były oznaczone czerwonymi, a dziesiętne czarnymi kreseczkami. Cyfry były czerwone, a w dolnej zwężonej części błyszczała jak lustro rtęć. Słupek rtęci kończył się znacznie poniżej normalnego stopnia temperatury zwierzęcej. Hans Castorp wiedział, co winien jest sobie i swojej reputacji.
— Biorę ten — rzekł nie otwierając nawet drugiego. — Ten za pięć franków. Czy mogę natychmiast...

 Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


      

polowanie. . .

osaczeni sobą psy karmiąc wewnętrzne
w zbyt ciasnym lesie
czekamy poranku

pełni jesteśmy zwierzyny i siebie
tak jak to bywa w czasie polowania
słuchamy czujnie czy przez nasze ucho
puszystowłosy sobol nie wyskoczy

skoro świt
wyjdą z nas do wodopoju
łatwołamliwe świecące jelenie
wtedy będziemy strzelać w ich gorący zarys
wygodnie leżąc w swoim własnym cieniu
by strzał po strzale
wewnątrz się
rozluźniać

              Tymoteusz Karpowicz

    

powrót do nie wiem. . .

Pora powrócić do nie wiem.
Z patrzących
znów zapadamy się w stan oglądanych.
Milczymy.
Zbyt wiele rzekliśmy.
Słuchajmy.
Wszyscy będziemy jeszcze przesłuchani.

Falują nasze przeźroczyste twarze
w prądach wiatru
wyzbyte dotyku.
Wibrują liczby wyzbyte wymiaru.
Trwają ciężary pozbawione wagi.

Co widzi słyszy nas kiedy nie wiemy
co śni nas kiedy błądzimy na jawie
co nas ogląda nakręca nagrywa
gdy nam się zdaje że jesteśmy sami?

Pora powrócić do nie wiem.
Powtórzyć
obwoływanie strąconych bałwanów
krnąbrne przestrzenie
ogień drzewo kamień
strukturę pyłu
rozpacz i nadzieję.

                        Urszula Kozioł
 
 

18 lutego 2013

humanizm od samego początku walczył o dobro ludzkości, o sprawy ziemskie, o wolność myślenia. . .

Humanizm to umiłowanie człowieka, nic więcej, ale tym samym jest to zarazem polityka i bunt przeciwko wszystkiemu, co kala i bezcześci ideę człowieczeństwa. Zarzucano humanizmowi, że zbyt wielką wagę przywiązuje do formy; ale pielęgnuje on piękną formę jedynie ze względu na ludzką godność, w wyraźnym przeciwieństwie do średniowiecza, które było pogrążone nie tylko w nienawiści do człowieka i w zabobonach, ale również w sromotnym braku formy. Humanizm od samego początku walczył o dobro ludzkości, o sprawy ziemskie, o wolność myślenia i radość życia i sądził słusznie, że niebo należy pozostawić wróblom. Prometeusz! On był pierwszym humanistą, był identyczny z owym szatanem, którego opiewa w swym hymnie Carducci... Ach, szkoda, że Joachim i Hans Castorp nie słyszeli, jak ten boloński wróg Kościoła grzmiał zjadliwie przeciwko chrześcijańskiej czułostkowości romantyków! Przeciwko świętym pieśniom Manzoniego! Przeciwko romanticismo i jego poezji cieniów i światła księżycowego, którą przyrównywał do „Luny, bladej mniszki niebios!” Per Bacco, jakaż to była rozkosz! I szkoda, że nie słyszeli, jak on, Carducci, wykładał Danta, jak czcił w nim obywatela wielkiego miasta, powstawał przeciw ascezie i zaprzeczeniu życia i przeciwstawiał im twórczą siłę, wstrząsającą posadami świata i otwierającą nowe horyzonty. Bo mianem Donna gentile e pietosa* ochrzcił poeta nie chorowity i mistagogiczny cień Beatryczy, ale nazwał tak swoją żonę, która uosabia w poemacie zasadę ziemskiego poznania i praktyczną działalność życiową...

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


Donna gentile e pietosa (wł.) — pani szlachetna i miłosierna.

  

jeżeli ktoś pragnie się podnieść na duchu, powinien iść na pogrzeb. . .

Powiedz, czy widok trumny jest ci przykry? Ja patrzę na nią chętnie. Według mnie nawet pusta trumna jest wprost ładnym sprzętem, ale jeżeli ktoś w niej leży, robi na mnie po prostu uroczyste wrażenie. Pogrzeby mają w sobie coś budującego i nieraz przychodziło mi na myśl, że jeżeli ktoś pragnie się podnieść na duchu, powinien iść na pogrzeb, a nie do kościoła. Ludzie są odświętnie i czarno ubrani, zdejmują kapelusze, patrzą na trumnę, są pełni powagi i nabożeństwa i nikt nie śmie robić głupich dowcipów, jak w życiu codziennym.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

    

17 lutego 2013

bardziej sobie cenię, kiedy uczciwy pies merda ogonem. . .

Tak jak pieniądz papierowy kursuje zamiast srebra, tak też na świecie zamiast prawdziwego szacunku i prawdziwej przyjaźni są w obiegu zewnętrzne ich objawy i gesty, imitujące je w sposób możliwie naturalny. Można by, co prawda, zadać też pytanie, czy istnieją ludzie, którzy na szacunek i przyjaźń naprawdę zasługują. W każdym razie, co do mnie, bardziej sobie cenię, kiedy uczciwy pies merda ogonem, niż sto takich przejawów i gestów.

Artur Schopenhauer (z dzieła Metafizyka życia i śmierci, ok. 1820)

  

przy zupełnej jednostajności najdłuższe życie wydałoby się całkiem krótkie i uleciałoby niepostrzeżenie. . .

Na ogół mniema się, że nowa i interesująca treść „zabija” czas, to znaczy skraca go, że monotonia natomiast i pustka opóźniają i powstrzymują jego bieg. Nie jest to bez zastrzeżeń słuszne. Pustka i monotonia mogą wprawdzie sprawić, że chwila i godzina rozciąga się i „dłuży”, ale sprawiają też, że długie i najdłuższe okresy czasu skracają się, a nawet ulatniają aż do zupełnej nicości. Na odwrót, treść interesująca i bogata jest wprawdzie w stanie godzinę, a nawet i dzień cały skrócić i uskrzydlić, ale jeśli idzie o większe okresy, nadaje biegowi czasu szerokość, wagę i solidność, tak że lata bogate w zdarzenia upływają znacznie wolniej niż owe ubogie, lekkie, które ulatują z wiatrem. To, co nazywa się nudą, „dłużeniem się” czasu, jest więc właściwie raczej chorobliwie prędkim „schodzeniem” czasu wskutek monotonii: przy nieprzerwanej jednostajności wielkie okresy czasu kurczą się w sposób, który napełnia serce śmiertelnym przerażeniem; jeżeli każdy dzień jest taki sam jak wszystkie, to wszystkie one są jak jeden dzień, i przy zupełnej jednostajności najdłuższe życie wydałoby się całkiem krótkie i uleciałoby niepostrzeżenie.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

      

placet experiri. . .

— Pan pozwoli... Wiem, co pan chce powiedzieć, chce pan powiedzieć, że nie myślał tego tak serio, że poglądów, które pan wypowiedział, nie podziela pan bez zastrzeżeń, lecz je skądsiś podchwycił, jako jedne z możliwych, unoszących się niejako w powietrzu, aby spróbować ich bronić w sposób nieobowiązujący. To odpowiada pańskiemu wiekowi, jest pan jeszcze daleki od męskiej stanowczości, a tymczasem próbuje pan swych sił, obierając coraz to inne punkty widzenia. Placet experiri(...)

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


 Placet experiri (łac.) — miło jest próbować.
  

moja ludzka godność zabrania mi poddawać się jego kleszym zapędom. . .

A Krokowski — Settembrini udawał, że z trudem wymawia to obce nazwisko — Krokowski, ten bezwstydny spowiednik, który mnie nienawidzi, bo moja ludzka godność zabrania mi poddawać się jego kleszym zapędom... A przy moim stole... W jakim to towarzystwie zmuszony jestem jadać! Z prawej strony siedzi jakiś piwowar z Halle — nazywa się Magnus, z wąsami jak dwie wiązki siana. „Niech mi pan nie zawraca głowy literaturą! — odezwał się do mnie. — Cóż ona nam daje? Piękne charaktery! Na co mi się zdadzą piękne charaktery? Pięknych charakterów prawie nigdy nie spotyka się w życiu, a ja jestem człowiekiem praktycznym.” Oto pojęcie, jakie ten człowiek wytworzył sobie o literaturze. Piękne charaktery... O Matko Przenajświętsza! Naprzeciw niego siedzi jego żona i traci białko, popadając w coraz większe otępienie. To żałosne brudy...

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


  

16 lutego 2013

on to zajął ongi miejsce duchownego. . .

My, humaniści, wszyscy mamy żyłkę pedagogiczną. Tak, moi panowie, historyczna łączność humanizmu z pedagogiką dowodzi ich związku psychologicznego. Nie należy odbierać humaniście prawa wychowywania — nie można mu tego odebrać, bo w nim tylko żyje tradycja o godności i piękności człowieka. On to zajął ongi miejsce duchownego, który w czasach ciemnoty i nienawiści ośmielał się być przywódcą młodzieży. Historia nie stworzyła dotąd innego typu wychowawcy: może pan mnie nazwać wstecznikiem, ale w zasadzie, in abstracto, proszę mnie dobrze rozumieć, jestem stanowczo zwolennikiem gimnazjum humanistycznego.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

      

kto nie pali, dobrowolnie pozbawia się, że tak powiem, najlepszej cząstki życia. . .

— Tego nie pojmuję! — rzekł Hans Castorp. — Nie pojmuję, jak można nie palić; kto nie pali, dobrowolnie pozbawia się, że tak powiem, najlepszej cząstki życia, w każdym razie wielkiej przyjemności! Budząc się już się cieszę, że w ciągu dnia będę mógł palić, a przy jedzeniu znów się na to cieszę, a nawet mogę powiedzieć, oczywiście z pewną przesadą — że jem tylko po to, aby później zapalić. Ale dzień bez tytoniu byłby dla mnie szczytem szarzyzny, byłby dniem zupełnie pustym i bez żadnego powabu, a gdybym musiał sobie rano powiedzieć: dzisiaj nie ma nic do palenia — sądzę, że nie znalazłbym wcale odwagi, żeby wstać, słowo daję, że zostałbym w łóżku. Bo widzisz: jeżeli się ma dobrze palące się cygaro — naturalnie, nie powinno mieć dodatkowego dopływu powietrza ani źle ciągnąć, bo to jest nad wyraz przykre — jeżeli się więc ma przy sobie dobre cygaro, to jest się właściwie kompletnie bezpiecznym i literalnie nic się nie może przytrafić. Zupełnie tak samo, jak kiedy się leży nad morzem — leży się wtedy właśnie nad morzem i nie pragnie się niczego więcej, ani pracy, ani rozrywki... Chwała Bogu, że pali się na całym świecie; o ile wiem, wszędzie, dokąd los może człowieka zapędzić, palenie jest znane. Nawet odkrywcy bieguna zaopatrują się obficie w tytoń na czas swoich wypraw, i to mi zawsze sprawiało przyjemność, kiedy o tym czytałem. Bo przecie może się zdarzyć, że kogoś spotyka wielkie niepowodzenie, przypuśćmy na przykład, że mnie powodzi się fatalnie; otóż dopóki miałbym swoje cygaro, mógłbym to przetrzymać — cygaro pomogłoby mi znieść wszystko.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

   

złote drzewo życia. . .

Ale pan musi koniecznie nabrać trochę kolorów, bo inaczej nie będzie pan miał powodzenia. Wprawdzie złote drzewo życia jest wiecznie zielone, jak powiedział Goethe, ale zielona cera nie jest bynajmniej na miejscu. Najwyraźniejsza anemia — rzekł, obcesowo podchodząc do Hansa Castorpa i ściągając mu środkowym i wskazującym palcem dolną powiekę. — Naturalnie, najwyraźniejsza anemia, jak mówiłem.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

   

jestem taka klapnięta!. . .

Towarzystwo przy stole nie było zbyt ożywione. Joachim prowadził konwencjonalną rozmowę z panią Stöhr, pytał ją, jak się czuje, i okazał uprzejmie współczucie, słysząc, że niedobrze. Skarżyła się na „oklapnięcie”. „Jestem taka klapnięta!” — powiedziała ciągnąc sylaby i krygując się bardzo niekulturalnie. Miała rano już 37,3, więc co dopiero będzie po obiedzie. Szwaczka oznajmiła, że ma zupełnie taką samą temperaturę, ale że, przeciwnie, czuje się podniecona, że jest w ciągłym naprężeniu i niepokoju, jak gdyby oczekiwała czegoś ważnego i rozstrzygającego, jest to jednak niepokój czysto fizyczny, bez żadnych przyczyn psychicznych. Mówiła zupełnie poprawnie, prawie uczenie, więc chyba nie była szwaczką.

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)

  

rok znaczy bardzo wiele w naszym wieku. . .

Rok znaczy bardzo wiele w naszym wieku, tyle zmian przynosi w życiu tam na dole, jest krokiem naprzód. A ja gniję tutaj jak woda w brudnej kałuży, w butwiejącym bajorze — to nie jest bynajmniej przesadne porównanie...

Thomas Mann (fragment powieści Czarodziejska góra, 1924)


   

15 lutego 2013

dusza rosyjska przed bogiem. . .

Nie znałeś człowieka, o Chryste!
Inaczej wiedziałbyś, że nie zniesie wstydu.
Człowiek nie chce być odkupionym!
Słyszysz! 

O Chryste - odejdź!
Wyrzekamy się Ciebie i Ty się nas wyrzecz!
Daj nam rozkosz bez wstydu, Chryste!
Zawrzej wrota niebios!
Niech będzie mrok!
Lecz niech oczy Twoje nie patrzą!
Niech nie patrzą z miłością!
Niech nie patrzą z przebaczeniem!
Niech nie patrzą z błogosławieństwem!
Nie zniesiem, nie zniesiem, o Chryste.
Tyś nie znał - nie mogłeś znać człowieka!
Odejdź, odejdź!
O potępienie błagamy Cię, jak o litość.
Niech Twoje oczy zgasną!
Daj nam bezwstyd Chryste!
Dzieci mroku pozostaw mrokowi!
Mrok nas wykarmił, mrok nas wykołysał.
Grzech nas pieścił! Grzech nas kochał! 
Był nam ojcem, matką. Był nam miękką murawą.
Był nam rzeźwiącem tchnieniem.
Dzieci grzechu, grzech kochamy.
Nie wyrzeczem się grzechu.
Nie wyrzeczem się grzesznej duszy.
A z duszami naszemi, przez grzech wypiastowanemi, 
nie zniesiesz, nie zdołasz.
Krzyż Twój się gnie i łamie.
Zbyt ciężka, zbyt ciężka ziemia!
Zbyt ciężki, zbyt ciemny grzech
Krzyż Twój się gnie i łamie
I spadnie ziemia w otchłanie,
Gdzie spokój, gdzie cisza, gdzie mrok.
Gdzie już nie płoną słońca
Twoich łagodnych oczu,
Gdzie już nie spada krew
Z Twojego ciała,
Gdzie już nie sięga płacz
Matki, co Cię na męki wydała,
Gdzie już tylko my
Grzech! Bezwstyd! Mrok!
Daj nam słodycz bezwstydu!
Nie znałeś, nie znałeś człowieka! 



Stanisław Leopold Brzozowski
(fragment poematu Teodor Dostojewski Z mroków duszy rosyjskiej, 1906)
   
   
   
                                         
   

13 lutego 2013

tomasz ma twarz jak tatarska dupa. . .

"Tomasz ma twarz jak tatarska dupa" - podsłuchał, jak jeden Korejwiuk szeptał do drugiego. To dopełniło miary jego nienawiści. Dwóch tych chłopców Korejwy, sąsiada z drugiego brzegu Issy, raz tylko gościło w Giniu ze swoimi rodzicami. Zabawy nie kleiły się, chcieli nim dyrygować i obrażały go ich zmawiania się, kuksania się i śmieszki.

 Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)

   

12 lutego 2013

skazanego, rozpadającego się, już po śmierci. . .

(...)dlaczego ja jestem ja? Jak to możliwe, żebym, mając ciało, ciepło, dłoń, palce, musiał umrzeć i przestać być ja? Właściwie może to nie był nawet sen, bo leżąc na najgłębszym dnie, pod powierzchnią realnych zjawisk, czuł cielesnego siebie, skazanego, rozpadającego się, już po śmierci, a zarazem biorąc udział w tym unicestwieniu, zachowywał zdolność stwierdzania, że on tu jest ten sam, co on tam. Krzyczał i obudził się.

Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)


   

najpierw tuż nad trawą i nie ruszając nimi unosi się powoli coraz wyżej. . .

Przedstawiał, jako Ta, co nie zaznała zmazy, wstępuje do nieba, nie duchem ale całą sobą, taka jak chodziła między ludźmi. Jej stopy są najpierw tuż nad trawą i nie ruszając nimi unosi się powoli coraz wyżej, powiew igra z jej długą suknią - jakie noszono w Judei, aż jest już tylko punkcikiem między obłokami i to, co nam grzesznym, jeżeli zasłużymy, będzie udzielone w dolinie Jozafata, ona, już otrzymała: zmysłami ziemskimi, w wiecznej młodości, ogląda oblicze Wszechmogącego.

Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)



   

co począć z tą pewnością, że dzień będzie mijał za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. . .

Wszystko w niej się skręcało i buntowało, nie mogła tak zostać, co począć z tą pewnością, że dzień będzie mijał za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, i już patrzcie, jest starą kobietą? Budziła się o świcie i leżała już z otwartymi oczami, a wstawać i zaczynać codzienną pracę wydawało jej się straszne.


Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)


  

aż przestanie się cokolwiek widzieć prócz własnego losu. . .

Żeby otruć się trucizną na szczury, trzeba stracić wszelką nadzieję, a również tak ulec własnym myślom, że one przesłonią świat, aż przestanie się cokolwiek widzieć prócz własnego losu. Magdalena mogłaby poznać wiele miast, krajów, ludzi, wynalazków, książek, przejść przez różne wcielenia, jakie są ludzkim Matom dostępne. (...) Nawet jej przemknięcie w rozpacz tych, co w tej samej chwili, kiedy zadawała sobie śmierć, walczyli jeszcze o godzinę, minutę życia, nic by chyba nie pomogło. Kiedy myśli wreszcie ustąpiły i ciało znalazło się wobec ostatecznej grozy, było już za późno.

Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)


   

on, ten sam co przed ołtarzem, leży z nią goły w łóżku. . .

Zgorszenie z Magdaleną trwało jakieś pół roku i powstało z jej winy. Mogłoby się bez niego obejść. Peikswa zastał ją już jako gospodynię na plebanii i nikomu nic do tego, co tam między nimi zaszło: ksiądz też człowiek. Zaczęła jednak zachowywać się nieprzyzwoicie. Chodziła, wysuwając naprzód podbródek, kołysząc się, prawie tańcząc. Sprawiało jej widoczną przyjemność tak do niego podejść czy coś powiedzieć, żeby dać wyraźnie poznać innym kobietom: wy całujecie jego ręce i szaty, a ja mam jego całego. Co prowadziło do wyobrażania sobie, jak on, ten sam co przed ołtarzem, leży z nią goły w łóżku, jak do siebie przemawiają i co robią. Wiadomo powszechnie, że w tych sprawach wiele można wybaczyć, dopóki nie pojawiają się obrazy, dokuczliwe, którym nie można się opędzić.

Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)
 
 
   
  

wymykali się na miejsce nad Issą, które było tylko ich. . .

Z Onute często gubili gdzieś gromadę innych dzieci i wymykali się na miejsce nad Issą, które było tylko ich. Dostać się tam nie można było inaczej niż pełzając na czworakach, tunelem pod nawisłą tarniną, a ten zakręcał i należało dobrze go znać. Wewnątrz, na małym pagórku piasku, bezpieczeństwo zbliżało ich do siebie, rozmawiali przyciszonymi głosami i nikt, nikt ich tam nie mógł dosięgnąć, a oni słyszeli stamtąd plusk ryby, stukanie kijanek, turkot kół na drodze. Goli, leżeli głowami zwróceni do siebie, cień padał im na ręce i w tym niedostępnym pałacu mieli w ten sposób jeszcze mniejsze schowanie, w którym przebywało się tajemniczo i chciało się szeptem opowiadać - co? Onute, tak jak jej matka (i tak jak Pola,) miała żółte włosy, splatała je w warkoczyk. (...) kładła się na wznak, przyciągała go do siebie i ściskała kolanami. Zostawali tak długo, słońce przesuwało się w górze, wiedział, że chce, żeby jej dotykał i robiło się słodko. Ale to przecież nie była żadna inna dziewczynka, tylko Onute i nie mógłby spowiadać się z czegoś, co zdarzyło się jemu z nią.

Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)


   

ani odwagi, żeby powiesić się, ani odwagi, żeby uciec. . .

Idą dni i noce i coraz mniej odwagi. Ani odwagi, żeby powiesić się, ani odwagi, żeby uciec. Będziesz gnił. Piwo lało .się mętną strugą z dzbana, pił, a wewnątrz ciągle paliło. Tamten uśmiechał się.

Czesław Miłosz (fragment powieści Dolina Issy, 1955)
 
   
   

10 lutego 2013

wiatrem rozrywane na strzępy powietrze. . .

Cudownym dźwiękiem brzmi dzwoneczek; grzmi i staje się wiatrem rozrywane na strzępy powietrze; przelatuje obok wszystko, cokolwiek jest na ziemi, i patrząc z ukosa odsuwają się i dają jej drogę inne narody i państwa.

Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)

  

po prostu żal opuszczać zagrzane już miejsce w kuchni. . .

Co oznaczało to skrobanie się? I co ono w ogóle oznacza? Czy frasunek dlatego, że oto nie udało się uplanowane na jutro spotkanie z kamratem w niepozornym, przepasanym szerokim pasem kożuchu, gdzieś w jakimś carskim szynku, czy też na nowym miejscu już coś tam wpadło w serce i trzeba przerwać wieczorne wystawanie przed bramą i polityczne trzymanie za białe rączki, podczas gdy zmierzch niby kaptur opada na miasto, chłopak w czerwonej koszuli brzdąka na bałałajce przed czeladzią podwórzową i gwarzy sobie po cichu rozmaity ludek roboczy? Czy po prostu żal opuszczać zagrzane już miejsce w kuchni czeladnej pod kożuchem, blisko pieca i zupy z miejskim miękkim pierogiem, po to, żeby znowu wlec się w deszcz i pluchę, na wszelkie podróżne utrapienie? Bóg raczy wiedzieć, nie zgadniesz. Wiele różnych rzeczy oznacza u rosyjskiego ludu skrobanie się w głowę.

Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)


   

z panami uwaliszynem i poleżajewem. . .

Wszyscy ci, którzy już dawno pozrywali wszelkie znajomości i znali się tylko, jak to mówią, z panami Uwaliszynem i Poleżajewem (doskonałe terminy, pochodzące od czasowników „poleżeć” i „uwalić się”, mające u nas w Rosji duży obieg, zarówno jak zdanie: pojechać do Sapiehy i Chrapowickiego, oznaczające wszelkie kamienne sny na boku, na wznak i we wszystkich innych pozycjach, z chrapaniem, ze świstaniem przez nos i innymi akcesoriami).

Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)


    

o wyższości poezji nad prozą. . .

09 lutego 2013

ręka w rękę, nie wypuszczając się z uścisku. . .

Zamienili spojrzenia i natychmiast zrozumieli się wzajemnie: pan poszedł spać, można by zajrzeć tu i ówdzie. Natychmiast odniósłszy do pokoju frak i pantalony, Pietrek zszedł na dół i obaj poszli razem nie mówiąc jeden drugiemu nic o celu wyprawy i gawędząc po drodze o czymś zupełnie postronnym. Spacer odbyli niedaleki. Przeszli tylko na drugą stronę ulicy do domu stojącego naprzeciwko hotelu i weszli w niziutkie, szklane, zakopcone drzwi prowadzące prawie do sutereny, gdzie przy drewnianych stołach siedziało już liczne i różnorodne towarzystwo: i z ogolonymi brodami, i z nie ogolonymi, i w kożuchach bez wierzchu, i po prostu w koszulach, a niektórzy nawet w grubych szynelach. Co tam robił Pietrek z Selifanem, Bóg raczy wiedzieć, ale po godzinie wyszli stamtąd trzymając się za ręce, zachowując zupełne milczenie, okazując jeden drugiemu wielką pieczołowitość i ostrzegając się wzajemnie przed różnymi węgłami. Ręka w rękę, nie wypuszczając się z uścisku, cały kwadrans wdrapywali się na schody, w końcu przezwyciężyli je i weszli. Pietrek zatrzymał się chwilę przed swoim niziutkim łóżkiem, rozmyślając, jak się ma położyć, i położył się zupełnie na poprzek, tak że nogi pozostały na podłodze. Selifan również położył się na tym samym łóżku, umieściwszy głowę na brzuchu Pietrka i zapomniawszy, że powinien spać wcale nie tu, ale, być może, w izbie czeladnej, jeżeli nie w stajni przy koniach. Obaj zasnęli natychmiast i zaczęli chrapać niezmiernie grubo, na co pan z sąsiedniego pokoju, odpowiadał przenikliwym nosowym świstem. Wkrótce potem wszystko się uspokoiło i hotel zapadł w głęboki sen;(...)

Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)


   

wszystko, co nosiło na sobie ślady czegoś osobliwego. . .

Niegdyś, dawno, w latach mej młodości, w latach bezpowrotnie minionego dzieciństwa, wesoło mi było przybywać po raz pierwszy do nieznanej miejscowości; bez względu na to, czy to była wioska, biedne miasteczko powiatowe, sioło czy futor – dziecinne, ciekawe spojrzenie odnajdywało w nim dużo ciekawych rzeczy. Każda budowla, wszystko, co nosiło na sobie ślady czegoś osobliwego, wszystko zastanawiało mnie i uderzało. Czy to murowany dom rządowy w znanym stylu, z połową okien fałszywych, sam samiuteńki, sterczący pośród drewnianej, ciosanej gromady parterowych mieszczańskich domków, czy to okrągła regularna kopuła, cała obita arkuszową białą blachą, wzniesiona nad wybieloną jak śnieg nową cerkwią, czy rynek, czy frant powiatowy spotkany na mieście – nic nie wymykało się mojej świeżej, wrażliwej uwadze.

Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)

   

następowała bohaterka grecka. . .

Wszedłszy do salonu Sobakiewicz wskazał na fotel mówiąc znowu: – Proszę! – Siadając Cziczikow spojrzał na ściany i na wiszące na nich obrazy. Na obrazach były same zuchy, wodzowie greccy sztychowani w całej okazałości: Maurokordatos w czerwonym mundurze i spodniach, w okularach na nosie, Kolokotronis, Miaulis, Kanaris. Wszyscy ci bohaterowie mieli takie grube uda i takie niesłychane wąsy, że patrzącemu ciarki przebiegały po skórze. Między silnymi Grekami, nie wiadomo jak i po co, ulokował się Bagration, szczuplutki, chudziutki, z maleńkimi sztandarami i armatkami u dołu, w bardzo wąziutkich ramkach. Potem znowu następowała bohaterka grecka, Bobelina, której – jedna noga wydawała się większa od całego korpusu tych wytwornisiów, co zapełniają współczesne salony. Gospodarz, będąc sam człowiekiem mocnym i zdrowym, chciał, zdaje się, żeby i jego pokój zdobili ludzie mocni i zdrowi. Obok Bobeliny, koło samego okna, wisiała klatka, z której wyglądał drozd ciemno upierzony, biało nakrapiany, również bardzo do Sobakiewicza podobny. Gość i gospodarz nie zdążyli jeszcze dwóch minut pomilczeć, gdy drzwi salonu otworzyły się i weszła pani domu, dama dość wysoka, w czepku ze wstążkami przefarbowanymi domową farbą. Weszła z godnością, trzymając głowę prosto jak palma.


 Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)

   

08 lutego 2013

wyciskali taki omdlewający i długi pocałunek. . .

Jego żona... zresztą byli oni z siebie wzajemnie bardzo zadowoleni. Pomimo iż minęło więcej niż osiem lat ich małżeństwa, każde z nich wciąż jeszcze przynosiło drugiemu kawałek jabłuszka albo cukierek, albo orzeszek, mówiąc wzruszająco tkliwym głosem, wyrażającym idealną miłość: „Otwórz, kochanie, buzię, włożę ci ten kąsek”. Nie potrzeba dodawać, że buzia otwierała się przy tym bardzo wdzięcznie. Na urodziny robiono niespodzianki – jakiś futerał z masy perłowej do wykałaczki. I bardzo często, siedząc na kanapie, nagle zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu, jedno odkładało swą fajkę, a drugie robótkę, jeżeli ta była w danej chwili w rękach, i wyciskali taki omdlewający i długi pocałunek, że w czasie jego trwania można by z łatwością wypalić małe słomkowe cygaro. 

Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)

   

trzeba będzie bardzo pogłębić już wyćwiczone w nauce obserwacji spojrzenie. . .

O wiele łatwiej rysować charaktery wielkich rozmiarów: tam po prostu rzuca się pełną garścią farby na płótno – czarne pałające oczy, nawisłe brwi, przecięte zmarszczką czoło, przerzucony przez ramię czarny albo purpurowy jak ogień płaszcz – i portret gotowy; ale ci wszyscy panowie, których jest wielu na świecie, z wyglądu są bardzo do siebie podobni, a jednak, jeśli się przyjrzeć, zobaczy się wiele nieuchwytnych cech – ci panowie są strasznie trudni do portretowania. Tu trzeba będzie mocno wytężać uwagę, zanim się wydobędzie wszystkie delikatne, prawie niewidzialne rysy i w ogóle trzeba będzie bardzo pogłębić już wyćwiczone w nauce obserwacji spojrzenie.

 Nikołaj Wasiljewicz Gogol (fragment powieści Martwe Dusze, 1842)