29 czerwca 2013

mozaika bizantyjska. . .

- Małżonko Teotropio.

- Małżonku Teodendronie.

- O jakżeś piękna, wąskolica moja.

- O jakżeś urodziwy, sinousty mój.

- Wdzięcznieś znikoma
pod szatą jak dzwon,
którą zdejmować
hałas na całe cesarstwo.

- Wybornieś umartwiony,
mężu mój i panie,
wzajemny cieniu cienia mego.

- Upodobałem sobie
w dłoniach pani mej,
jako w suchych palemkach
do opończy wpiętych.

- Aliści wznieść je chciała do nieba
i błagać dla synaczka naszego litości,
iż nie jest jako my, Teodendronie.

- Wszelki duch, Teotropio.
Jakiż by miał być
spłodzon w godziwym
dostojeństwie naszym?

- Wyznamć, a ty posłuchaj.
Grzeszniczka zrodziłam.
Naguśki jak prosiątko,
a tłusty a żwawy,
cały w fałdkach przegubkach
przytoczył się nam.

- Pyzaty-li?

- Pyzaty.

- żarłoczny-li?

- żarłoczny.

- Krew-li z mlekiem?

- Tyś rzekł.

- Co na to archimandryta,
mąż przenikliwej gnozy?
Co na to eremitki,
szkielecice święte? Jakoż im diablęcego
rozwinąć z jedwabi?

- Wszelako w bożej mocy
cud metamorfozy.
Widząc tedy szpetotę
dziecięcia onego,
nie zakrzykniesz,
a licha za wcześnie nie zbudzisz?

- Bliźniętamiśmy w zgrozie.
Prowadź, Teotropio.

                             Wisława Szymborska (z tomu Sto pociech, 1967)



 

28 czerwca 2013

chciałem obalić rząd ale powaliłem tylko cudzą żonę. . .

chciałem obalić rząd ale powaliłem tylko cudzą żonę

30 psów, 20 mężczyzn na 20 koniach, jeden lis
patrz co tu piszą:
jesteś ofiarą państwa, kościoła,
żyjesz w ułudzie swojego ego,
poczytaj trochę historii, przestudiuj system monetarny,
zauważ że wojna ras trwa od 23 tysięcy lat.

no tak, pamiętam jak 20 lat temu siedziałem u boku starego
żydowskiego krawca
w świetle lampy jego nos wyglądał jak działo wycelowane we wroga; był
tam też włoski aptekarz który mieszkał w drogich apartamentach
w najlepszej części miasta: snuliśmy plany obalenia
upadającej dynastii krawca przyszywającego guziki do kamizelek
i włocha kłującego mnie cygarem po oczach, moja wyobraźnia rozpalała się,
sam byłem upadającą dynastią, pijany kiedy tylko się dało,
oczytany, wygłodzony, przygnębiony, ale mówiąc szczerze
jedna młoda dupa zmazałaby wszystek mój żal,
wtedy nie wiedziałem tego; słuchałem włocha słuchałem żyda
chodziłem ciemnymi uliczkami i paliłem wysępione papierosy
obserwowałem jak tyły domów zajmują się ogniem,
gdzieś omyliliśmy się: nie byliśmy na tyle mężczyznami,
nie byliśmy na tyle duzi albo mali,
gadaliśmy bez przerwy albo nudziliśmy się, nasza anarchia
miała krótkie nogi,
żyd niedługo potem umarł a włoch wkurzał się bo zostawałem
sam na sam z jego żoną kiedy on wychodził do apteki; wcale nie dbał o to czy
jego osobisty rząd zostanie obalony, obalenie było sprawą łatwą,
czułem się trochę winny: dzieci spały przecież w pokoju obok;
później wygrałem $200 w jakiejś gównianej grze i pojechałem do
Nowego Orleanu,
stałem tam na rogu słuchając muzyki dobiegającej z barów
potem odwiedzałem je wszystkie i
siedziałem rozmyślając o zmarłym żydzie,
o tym że jedyną rzeczą jaką robił było przyszywanie guzików i gadanie,
o tym że poddał się chociaż był silniejszy niż my wszyscy -
poddał się bo nawalał mu pęcherz,
może to właśnie uratowało Wall Street i Manhattan,
Kościół i Central Park West, Rzym i
Lewy Brzeg, a ta żona aptekarza była naprawdę słodka,
miała już dość bomb pod poduszką i syczącego papieża,
miała bardzo ładną figurę, piękne nogi
i myślała chyba podobnie do mnie że cała nędza
nie brała się z Rządu ale z Człowieka, pojedynczego człowieka, z
tego że ludzie nie
są tak silni jak ich
idee
że idee to rządy zamienione w ludzi;
zaczęło się więc od rozlania martini na wersalce
a skończyło w sypialni: żądza, rewolucja,
koniec nonsensu, story szczękały na wietrze,
świszczały jak szable, huczały jak działo,
a 30 psów i 20 mężczyzn na 20 koniach pędziło po ogrzanych
słońcem polach
za jednym lisem,
wstałem z łóżka ziewnąłem podrapałem się po brzuchu
i wiedziałem że niedługo bardzo niedługo będę musiał
znowu się upić.
  
                                                                           Charles Bukowski
   
   
   

który się począł z ducha nadętego. . .

Wierzą w rózgę, we wszechmocnego biczownika, stworzyciela piekła na ziemi, i w Jacka Tara, syna kurwiego, który się począł z ducha nadętego, narodzeń z marynarki wojennej, umęczon pod krwawym befsztykiem, był krojony, obłupiony i wyprawiony, wrzeszczał jak jasna cholera, trzeciego dnia wstał z łóżka, posterował ku przystani, siedzi na swej jajecznicy czekając na dalsze rozkazy, stamtąd będzie harował na życie i będzie mu zapłacone.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)
   
   
   

24 czerwca 2013

każdy z tych facetów myszkujących za swą wątrobą, płuckami i całą resztą flaków. . .

Ten pomysł z sądem ostatecznym. Wypłukiwanie ich wszystkich z grobów. Łazarzu, ja ci mówię, wstań! A on wolał poleżeć i stracił pracę. Wstawaj! Sądny dzień! A potem każdy z tych facetów myszkujących za swą wątrobą, płuckami i całą resztą flaków. Będzie cholernie ciężko pozbierać się do kupy tego poranka. Uncja proszku w czaszce. Trzydzieści jeden gramów uncja. System wagowy Troyes.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)
   
   
   

23 czerwca 2013

każdy dopływa do portu jak po katastrofie, pozbawiony masztów. . .

   Nasze istnienie nie ma innej podstawy ani gruntu, na których by się opierało, poza ulatniającą się teraźniejszością. Dlatego formą jego jest z istoty stały r u c h bez możliwości spoczynku, do którego wciąż dążymy. Przypomina biegnącego z góry, który musiałby upaść, gdyby chciał się zatrzymać, a utrzymuje się na nogach tylko, biegnąć dalej. Przypomina też balansującą na placu tyczkę, a także planetę, która upadłaby na swe słońce, gdyby przestała nieustannie pędzić. A zatem niepokój jest typową cechą istnienia.
   W takim świecie, w którym niemożliwa jest jakiegokolwiek rodzaju stabilność, jakikolwiek trwały stan, lecz wszystko tkwi w nieukojonym wirze i przemianie, wszystko pędzi, leci, utrzymuje się w pionowej pozycji na linie, idąc i poruszając się wciąż naprzód, szczęście nie daje się nawet pomyśleć. Nie może mieszkać tam gdzie platońskie "nieustanne stawanie się, a nigdy bycie". Przede wszystkim nikt nie jest szczęśliwy, lecz dąży poprzez całe życie do rzekomego szczęścia, które rzadko osiąga i to po to tylko, by doznać rozczarowana. Z reguły jednak każdy dopływa do portu jak po katastrofie, pozbawiony masztów. Wtedy jednak jest też obojętne, czy był szczęśliwy, czy nieszczęśliwy w życiu, które składało się tylko z nietrwałej teraźniejszości, a teraz dobiegło końca.
   Tymczasem jednak trzeba się dziwić, jak w świecie ludzkim i zwierzęcym dochodzi do skutku i zachowuje się ów wielki, różnorodny i niezmordowany ruch dzięki dwóm prostym sprężynom, głodowi i popędowi płciowemu, którym nieco pomaga jeszcze nuda, i że te potrafią być primum mobile tak skomplikowanej maszynerii, wprawiającej w ruch marionetki.

Artur Schopenhauer (z dzieła filozoficznego Parerga i Paralipomena,1851)
   
   
  

22 czerwca 2013

na tym, że kwitnę i jestem, polega moja radość i moja rozkosz. . .

Znalazłem polny kwiat. Podziwiałem jego piękno, jego doskonałość, w każdej części i zawołałem: "Ale wszystko to w nim i tysiącach jemu podobnych zakwita i przekwita, przez nikogo nieobserwowane, ba, często przez żadne oko niezauważone". On jednak odrzekł: "Ty, głupcze! Sądzisz, że kwitnę po to, by mnie widziano? Kwitnę ze względu na siebie, nie dla innych, kwitnę, bo tak mi się podoba; na tym, że kwitnę i jestem, polega moja radość i moja rozkosz".

Artur Schopenhauer (z dzieła filozoficznego Parerga i Paralipomena,1851)
   
   
  

nie opuszcza nas razem z łaskawością słońca. . .

Pies słusznie jest symbolem wierności; wśród roślin jednak powinien nim być świerk. Albowiem tylko on trwa w dobrych i złych czasach i nie opuszcza nas razem z łaskawością słońca, jak wszystkie inne drzewa, rośliny, owady i ptaki, aby powrócić, gdy niebo znów będzie nam sprzyjać.

Artur Schopenhauer (z dzieła filozoficznego Parerga i Paralipomena,1851)
   
   
  

19 czerwca 2013

rozważa z dala od ludzi. . .

Na szczytach gór widzi się tyle tylko z małostkowości ludzkiej, ile się jej we wrażeniach z dolin i z własnych przeżyć tam ze sobą przyniesie. Ale wrażenia te rozumie się i ocenia lepiej, kiedy się je rozważa z dala od ludzi.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

jaka miła rzecz taki bijący zegar!. . .

Zegar przy drzwiach kancelarii zaczął wybijać godziny srebrnym, jasnym dźwiękiem. (...) Jaka miła rzecz taki bijący zegar! Odkąd tu jest, człowiek nigdy nie czuje się całkiem samotny. Tyka, działa niestrudzenie i dokładnie wykonuje swoje zadanie, uderzenie jego przypomina bicie dzwonu. A ten napis na cyferblacie, który mu Adelajda przetłumaczyła, powinno się jako wskazanie pamiętać w każdej godzinie życia.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

w poszumie wiatru hulającego na szczycie. . .

Wiatr dął tu nieoczekiwanie zimny i przewiewał mu plecy. Oparty o skałę — jadł wieczerzę. Ogień na wietrze syczał, rozchodziło się od niego przyjemne gorąco. W chwilach kiedy wiatr odbijał się od skalistej ściany i dął w żar — płomienie wychylały się ku niemu lub strzelały w górę, rozpraszając ciemności. Otaczał go rzadki las jodeł i świerków. Niektóre pnie były powykrzywiane, a gałęzie od strony wiatru suche. Gdzieniegdzie rosły brzozy i osiki. Nazbierał sporo chrustu na podściółkę, tyle nawet, że miał czym się przykryć, ale wiedział, że i tak tej nocy nie będzie spać. Gryząc chleb nastawiał uszu i wsłuchiwał się we wszelakie szmery; wytężał wzrok, aby dojrzeć coś w ciemnościach. Po zaspokojeniu głodu i zamknięciu plecaka czuł się spokojniejszy. Po długiej, męczącej wędrówce w ciągu dnia i od ciepła ogniska popadł znów w zwykłą obojętność; oparł łokcie na kolanach, twarz na dłoni i zadrzemał. Słyszał tony, jakby pochodzące z wieczności.... W poszumie wiatru hulającego na szczycie ... dźwięczała przedziwna muzyka zaświatów. Monotonny, usypiający dźwięk dochodził tu z wielkiej przestrzeni, a jezioro u stóp północnego stoku obijało się z szumem o skaliste brzegi.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

18 czerwca 2013

życie raz po raz łamie dumę. . .

— Tak, to boli, rani dumę — wypowiedział ważkie słowa — ale i tak życie raz po raz łamie dumę. I właśnie najlepiej je rozumiemy, gdy duma jest złamana.


Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

17 czerwca 2013

wywiad. . .

MISTRZ MIRON
Puka? Kto?
(uchyla)
Acha…
Chwileczkę… już

PANI GOŚĆ
Pan woli ludność czy bezludność?

MISTRZ MIRON
Trochę bez, trochę z

PANI GOŚĆ
z z z, to nie przeszkadza?

MISTRZ MIRON
jak fruwa – nie, w rurach – nie,
jak za długo siedzi – tak

PANI GOŚĆ
Tak się rozglądam, dobrze tu panu?

MISTRZ MIRON
Przeważnie… przepraszam, pani nazwisko?

PANI GOŚĆ
Na „ś”

MISTRZ MIRON
Śpiwko… Śpiaw… nie?

PANI GOŚĆ
Śmierć

MISTRZ MIRON
(zatkany)
(przez sztuczne zęby)
Ledwie wpuściłem
myślałem, że dziennikara

PANI GOŚĆ
Kara

MISTRZ MIRON
Za co?

PANI GOŚĆ
Za życie

MISTRZ MIRON
Już?
(pada na dobre)
(z kieszeni Mistrza Mirona wysuwa się chytrze kartka)
„Nie każcie mi już niczym więcej być!
Nareszcie spokój”

                                                                               Miron Białoszewski
 

                                    

straszny czas tak potrafi trząść. . .

straszny czas tak potrafi trząść
jednym miejscem, że ono przefruwa
przez wieki

                                        Miron Białoszewski (z tomu Wiersze wybrane, 1976)
 
  
  

szedł swobodny w daleki świat. . .

Gdy już zapadał zmierzch, przeszedł z wolna, pochłonięty myślami, przez dziedziniec. Miał na sobie myśliwskie ubranie. Odetchnął pełną piersią dopiero wtedy, gdy już był za pastwiskami i daleko od dworu; ruszył żwawym krokiem, jakby się uwolnił z oków i kajdan. Szedł swobodny w daleki świat. Uciekał od smutnych myśli i pijanych gości.


Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

16 czerwca 2013

ponad wystrzępionym rękawem dostrzegał morze. . .

Stefan wsparł łokieć na poszczerbionym granicie, przyłożył dłoń do czoła i spojrzał na wystrzępiony koniec rękawa swojej czarnej, wyświeconej marynarki. Ból, nie będący jeszcze bólem miłości, zaniepokoił jego serce. Po śmierci przyszła do niego cicho, we śnie, a jej wyniszczone ciało, ubrane w luźną, brunatną suknię, w której złożono ją do grobu, wydzielało woń wosku i różanego drzewa; jej oddech, pochylający się nad nim, był niemy, pełen wyrzutu i lekkiego zapachu wilgotnych popiołów. Ponad wystrzępionym rękawem dostrzegał morze, które dobrze odżywiony głos za jego plecami pozdrawiał jako ogromną, słodką matkę. Pierścień zatoki i widnokręgu otaczał matowozieloną masę płynu. Biała, porcelanowa miska stała obok jej śmiertelnego łoża, zawierając w sobie zielonkawą, lepką żółć wydartą z jej gnijącej wątroby paroksyzmami głośnych, stękliwych wymiotów.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)
   
   
   

jesteśmy tu tylko w podróży do krainy śmierci. . .

— Bo spostrzegłem, że ludzie tu na ziemi tak się bardzo męczą i mozolą, jakby mieli żyć wieki, a przecież pobyt nasz tutaj jest tak krótki. Jest to tylko przystanek w podróży do wieczności. To, co tam widziałem i odczułem, jest wciąż obecne w moich myślach. Uśmiecham się więc, gdy widzę, jak się ludzie kłopoczą wielu sprawami, zamiast stale pamiętać o tym, że jesteśmy tu tylko w podróży do krainy śmierci. Bo też jest to jedyna prawda w naszym życiu, jedyna nam dostępna: życie to śmierć. Gdy człowiek stanie na tamtym szczycie i spojrzy w dół na ludzi i ich poczynania, to widzi ślepych głupców, kręcących się w kółko. I ja niegdyś zaliczałem się do nich.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

zarzucił z powrotem na ramię strzelbę i plecak i ruszył na oślep pod wiatr. . .

   Lasy bjórndalskie śpiewają. Śpiewa i wiatr, i wody, i ptaki. Szemrzą wszystkie strumyki, a na drzewach gwarno, wszelkiego rodzaju i gatunku ptactwo ćwierka, śpiewa i wyciąga trele.
   Młody Dag z wolna idzie po mchu leśnym. Fuzja na pasku przewieszona przez ramię, torba z prowiantem i ładownica pełna na plecach. Przed nim ciągle węszący pies to wybiega naprzód, to wraca. Pies i jego pan idą bezszelestnie. Dzień jest wiosenny. Zawiewa ciepły, łagodny wiatr południowy. Z lekka porusza drzewa i ponad nimi aż ku niebu się unosi. Daleko od dworu leżą bagna w głuszy leśnej. Bardziej na północ ziemia staje się falista i przechodzi stopniowo w zalesione, coraz wyższe wzgórza. Im wyżej, tym las rzadszy, rosną tu tylko świerki i wrzosy, a dalej ku północy rzadkie brzozy. Za tymi wzgórzami znów bagna i ubogie kamieniste pastwiska. Za pastwiskami zaczyna się świat skalistych gór.
   Z wrzosowiska, gdzie Dag przysiadł, by odpocząć z psem, widział daleko w górze wysokie jodły. W blasku słonecznym na tle nieba wyglądały jak szczerozłote kolumny w świątyni. Tu w górze ipodmuchy wiatru były ostre i nie budziły łagodnego poszumu lasów nizinnych. Przynosiły mroźne tchnienie szczytów. To był prawdziwy wicher północy i wysokich gór, gdzie zima jeszcze trwała.
(...)
   Dag podniósł się, wciągnął w płuca powietrze górskie, zarzucił z powrotem na ramię strzelbę i plecak i ruszył na oślep pod wiatr.


Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

15 czerwca 2013

wieczny jak srebro. . .

Las wraca, gdyby nawet wszystek wyrąbać! Jest wieczny jak srebro...

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

w takie noce domy żyły i poruszały się. . .

Podczas jesiennych wichrów nocami jęczały i skrzypiały stare domy. Gdy burza trzęsła nimi, zdawało się, że każda belka unosi się w górę, że cały dom się rozpada. Wszystko trzeszczało i łomotało od gwałtownych uderzeń, a potem następowała nagła i krótko cisza. W takie noce domy żyły i poruszały się.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

ze strachu zrobił w majtki, i to na oczach pana. . .

Którejś nocy zakradli się na pola smolarze z lasu i zrywali kłosy, zanim ziarno zdążyło dojrzeć. Jednego przyłapali, przyprowadzili go przed starego gospodarza. Ostro go zwymyślał i spoliczkował. Wkrótce potem jakiś chłopiec znów popełnił to samo przestępstwo; gdy go przyprowadzili do Daga, ze strachu zrobił w majtki, i to na oczach pana. Skończyło się na pogróżce. Musiał tylko dać słowo, że więcej kraść nie będzie, raczej przyjdzie do gospodarza i powie, że matce w domu czegoś brakuje.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

wciągając w siebie ciszę nocy. . .

Długo stała nieruchomo, wciągając w siebie ciszę nocy, działało to na nią jak narkotyk; potem namyśliła się, wyprostowała i zbliżyła się do tych zaklętych drzwi. Zapukała.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

wiele książek w swoim życiu. . .

Przeczytała wiele książek w swoim życiu, więcej niż ktokolwiek z jej znajomych, studiowała nieraz mądre księgi biskupa, starała się zrozumieć i przetrawić najtrudniejsze ustępy, które pozakreślał. Znała tyle kazań i dzieł napisanych przez ludzi dla ludzi i tak wierzyła własnym umiejętnościom, zdawało się jej nawet, że rozumie się na charakterach ludzkich. Wszyscy jej znajomi w mieście, cała tamtejsza młodzież była w jej pojęciu śmiesznie płytka i bezbarwna, szablonowa.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

14 czerwca 2013

antystrofa do 73 epigramu weneckiego (1845). . .

Nie dziwi mnie, gdy człowiek na psy szczeka,
Bo pies - niestety - zawstydza człowieka.

                                                    Artur Schopenhauer
 
 
  

człowiek wszędzie znajduje przeciwnika. . .

(...) życie jednostki jest nieustanną walką, nie tylko metaforycznie z biedą lub z nudą, lecz także rzeczywiście z innymi. Człowiek wszędzie znajduje przeciwnika, żyje w nieustannej walce i umiera z bronią w ręku.

Artur Schopenhauer (z dzieła filozoficznego Parerga i Paralipomena,1851)
   
   
  

pozostawić drugiego w spokoju. . .

Dziwiła się, że nawet tak wytworna i subtelna osoba, ..., wdziera się w intymny świat jej ciała. Dlaczego człowiek nie chce, nie potrafi pozostawić drugiego w spokoju?...

Trygve Gulbranssen (fragment powieści Dziedzictwo na Björndal, 1939)
   
   
   

pod ciśnieniem. . .

Mocny warkot silnika błękitnego nieba.
Jesteśmy na wibrującej budowie,
gdzie dno oceanu może się nagle dźwignąć –
muszle i telefony szepczą.

Piękno to coś uszczknięte w błysku z ubocza.
Gęste zboże w polu, różne odcienie żółtego strumienia.
Niesforne cienie w mej głowie to przywabia.
Chcą wtopić się w zboże i przemienić w złoto.

Zapada ciemność. O północy kładę się spać.
Małą łódkę spuszczają z większej łodzi.
Samotny na wodzie.
Mroczny kadłub społeczeństwa dryfuje coraz dalej.

                                                                      Tomas Tranströmer
 
 
   

13 czerwca 2013

niewielu było zdolnych do takiego zwycięstwa. . .

Za młodych lat niejednokrotnie głowił się nad tym, co Ane Hamarrbo chciała powiedzieć, powtarzając wciąż przepowiednię, że ludzie jego rodu mają wznieść się do takich wyżyn, jakie w ogóle człowiek potrafi osiągnąć. Nie zdawał sobie sprawy, że tylko niewielu było zdolnych do takiego zwycięstwa, jakie on odniósł nad sobą w ciągu minionego roku. Wartość samego człowieka wzrosła niemało, jeśli się zważy, kim był ów dawny, mścimy i krwiożerczy dziedzic na Bjorndal, a kim obecnie stary Dag.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

który by wszystko widział i wszystko rozumiał. . .

Stary Dag mówił o pogodzie i o minionym lecie, o kwiatach' i drzewach, i o ptakach, które już odleciały. W oczach Adelajdy nikt nie był tak wielki jak ojciec Dag. W czasie tego długiego lata poznała go nieco bliżej. Zdawała się go otaczać jakaś niezawodna moc i siła, może trochę surowa, ale pełna dobroci. Gdyby to ona miała takiego ojca! Takiego, który by wszystko widział i wszystko rozumiał, nie był wiecznie zaabsorbowany swoim własnym ja. Nie podnosiła tak wyniośle czoła, gdy stary Dag był w pobliżu, a teraz słuchała z pochyloną głową jego słów.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

bieda bowiem pozbawia człowieka swobody nie tylko w życiu doczesnym, ale i w innych jeszcze ważniejszych sprawach. . .

   Świtało. Poranny wiatr niósł poszumy lasów ponad starym dworem, na podwórzu ludzie zaczęli się krzątać i przygotowywać do nowego dnia. W izbie sypialnej spoczywał władca tych szumiących lasów i pan tych krzątających się ludzi, zapatrzony w ciemny cień zasłony i starający się powiązać ze sobą w logiczną całość kilka słów, aby otrzymać jasne i proste sformułowanie swojej nowej zasady życiowej. Ale ująć to wszystko, co powiedział kapitan Klingę, jednym zdaniem — nie było takie łatwe, jak mu się zdawało. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Przypomniały mu się pewne słowa kapitana: tym, którzy cierpią biedę, niełatwo mówić prawdę. Zastanawiał się już nad tym dawniej, ale całkiem jasno zrozumiał wszystko dopiero na .żywym przykładzie kapitana. Dla Daga zaś, który nie mógł sobie absolutnie wyobrazić, aby miał się wypowiadać wobec kogoś nieszczerze i z bojaźnią, przykład ten stanowił ilustrację straszliwego ciężaru, jaki bieda nakłada na człowieka. Bieda bowiem pozbawia człowieka swobody nie tylko w życiu doczesnym, ale i w innych jeszcze ważniejszych sprawach. Dag myślał o tych wszystkich zadłużonych, pozbawionych wolności ludziach, z którymi stykał się w interesach i dla których był tak surowy, gdy próbowali się wykłamywać. Odtąd postanowi} obchodzić się z nimi łagodniej. Pośród tych myśli uprzytomnił sobie pierwsze przykazanie swego ojca: „Należy się starać o to, aby być niezależnym" — przestrzegał go ojciec, który m dążył do tego celu przez całe życie. Być niezależnym, znaczyło być wolnym nie tylko od samych długów. Teraz wiedział. Stosownie więc do poglądów ojca obowiązkiem męskim było stać się człowiekiem wolnym. Sam popełnił błędy pod tym względem: stał się niewolnikiem pieniądza i trzymał na sobie to jarzmo w ciągu najlepszych swoich lat. Miał możność okazywania życzliwości, możność uprzyjemniania bytu tym dobrym ludziom, których Bóg wprowadził do jego domu, ale tego wszystkiego zaniedbał. Dlatego to został skazany na samotność; a przecież przykro jest żyć samotnie.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

szczerość ucieka przed pieniędzmi. . .

— Tym, którzy cierpią biedę, nie tak łatwo mówić szczerze — odparł. Głos był zgorzkniały. — Za pieniądze można kupie wszystko: ludzi, duszę, tak, nawet starego kapitana, ale nie można kupić za nie szczerych i uczciwych słów. Szczerość ucieka przed pieniędzmi.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

czyż go prawie nie miłował?. . .

Myśli jego szły dalej tym torem, aż trafiły na przykazanie, że należy kochać swoich wrogów. Dotychczas było to dla niego najbardziej niepojęte przykazanie Boże — a jednak czyż nie odczuwał w tej chwili litości dla swego najzawziętszego wroga? Czyż go prawie nie miłował?

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

tu nie można było wystąpić ze sztucznymi wyrażeniami. . .

Tu nie można było wystąpić ze sztucznymi wyrażeniami i wytwornymi zwrotami. Opanował go jakiś nerwowy niepokój, nastrój ogarniający każdego, kto naraz natknie się na życie w j go najprostszej, nienaruszonej formie. Tutaj będzie zrozumiany tylko wtedy, gdy będzie przemawiał prostymi, wyraźnymi słowami. Takie myśli i refleksje chodziły mu po głowie, gdy na zewnątrz dały się słyszeć kroki i otworzyły się drzwi. Pułkownik podniósł się i wyciągnął rękę na powitanie. Ciężka ręka starego Daga spoczęła w jego dłoni. Razem z Dagiem przyszedł również kapitan Klingę. Znał pułkownika z dawniejszych lat, gdy w młodości bawił raz w gościnie w Borgland.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

do światła. . .

Ludzie cisną się do światła, nie żeby widzieć lepiej, lecz żeby błyszczeć więcej. - Tego przed kim się błyszczy, chętnie uznaje się za światło.

Friedrich Nietzsche
   
  
  

12 czerwca 2013

trawa. . .

W spojeniach murów
rosnę
tam gdzie są złożone
tam gdzie się łączą
tam gdzie są sklepione

tam wnikam
przez wiatr rozrzucone
ślepe nasienie

w pęknięciach ciszy
cierpliwie się plenię
czekam aż padną mury
i powrócą na ziemię

wtedy okryję
twarze i imiona

                             Tadeusz Różewicz
 
 
   

istnienie nasze z istoty jest osobowe. . .

Czymkolwiek będziesz po śmierci - choćby to była nicość - będzie to dla ciebie równie naturalne i stosowne, jak jest dziś twoje indywidualne, ograniczone istnienie; obawiać się musisz więc najwyżej chwili przejścia. Co więcej, ponieważ przy dojrzałym rozważeniu sprawy wynika stąd, że nad istnienie takie jak nasze należałoby przedłożyć całkowite nieistnienie, zatem myśl o całkowitym końcu naszej egzystencji lub o czasie, kiedy nas już nie będzie, rozsądnie biorąc, równie mało nas zmartwi, jak myśl, że nigdy nie zaistnieliśmy. Ponieważ istnienie nasze z istoty jest osobowe, więc i kresu tej osobowości nie można uznać za stratę.

Artur Schopenhauer (z dzieła filozoficznego Parerga i Paralipomena,1851)
   
   
  

bezradosne i bez treści. . .

Adelajda była silna w nieszczęściu, w zmartwieniu i przeciw-nościach. Dla takich powodów nigdy nie wylewała łez; ale dobre słowo... Nie przykładała nigdy najmniejszej wagi do bezsensownych pochlebstw partnerów z sali balowej — ale dobre słowo z serca płynące... Kiedyż je słyszała? Teraz, kiedy ogarnął ją taki smutny nastrój, ojciec Dag powiedział jej wiele dobrych słów w ten wieczór, który znaczył tak dużo dla nich wszystkich. Straciła panowanie nad sobą i wypłakała na łóżku w pokoju panieńskim swój bezmierny żal, żal minionych lat, które przeszły obok niej bezradosne i bez treści serca. Od czasu gdy dorosła, pierwszą osobą, która przemówiła do niej życzliwymi słowy, był człowiek o najsurowszej twarzy, jaką kiedykolwiek widziała. Jakże dziwny był ten świat, jak dziwni ludzie...

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

ze swymi psami czuł się zawsze najlepiej. . .

Mieszkał przeważnie w starym budynku, wysuniętym na podwórze od strony dawnej izby mieszkalnej, do której przytykał ścianą. Nazywano go ,,domem"; mówiono też, że był to najstarszy budynek na obszarze dworu bjorndalskiego. Na środku izby stał kominek, ale ściany nie miały okien, jedynym otworem był dymnik. Już jako chłopiec wybrał sobie „dom" na mieszkanie i odtąd najchętniej w nim przebywał, bo właśnie tam, wśród swoich nart, broni, ekwipunku do łowienia ryb i ze swymi psami czuł się zawsze najlepiej.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

czarny worek. . .

zamknij drzwi
Bóg z nas drwi
przytul mnie
boję się

czarny worek trupów w bród
koniec świata
umarł Bóg

idzie zimne i nieznane
idzie wielkie mózgów pranie
czarny worek trupów w bród
koniec świata
umarł Bóg

kochaj mnie
jeszcze czas
bo za chwilę
nie ma nas

idzie straszne i nieznane
idzie snów wymazywanie
czarny worek trupów w bród
koniec świata
umarł Bóg

przytul mnie
kochaj mnie
boję się
boję się

kocham cię i nie przestanę
ale teraz koniec amen
czarny worek pełna pustka
suche morze, ślepe lustra

czarny worek trupów w bród
koniec świata
umarł Bóg

przytul mnie
kochaj mnie
boję się
boję się
przytul
kochaj
przytul
kochaj

kocham cię i nie przestanę
ale teraz koniec amen
kocham cię i nie przestanę
ale teraz koniec
amen.

                                      Maria Peszek
 
 
 

11 czerwca 2013

znów skończył się jeden dzień młodości. . .

Nagle drgnęła. Popatrzyła na wskazówki zegara i szybko zgarnęła robótkę. Znów skończył się jeden dzień młodości. Szyja wyprostowała się prawie niepostrzeżenie; miękka łagodność zniknęła w jednej chwili. Podniosła się i szybko podeszła do lustra. W .pokoju panował półmrok, paliła się tylko jedna cienka świeca. Śliczna twarz dziewczyny i pewnie zarysowana szyja wyłaniały się niby świetlany portret z ciemnego tła lustra. Pod czystą linią brwi oczy jej świeciły spokojnie i cicho jak gwiazdy. Łagodnie wykrojone usta miały stanowczy wyraz. Stała długi czas w tej niemej rozmowie ze sobą...

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

chłodnym tchnieniem wielkich lasów. . .

   Od tego dnia ojciec Dag regularnie odbywał małe wycieczki do lasu. Nigdy nie zapuszczał się daleko, szedł tylko kawałek drogi, po czym wyszukiwał sobie miejsce, gdzie mógł usiąść i skąd mógł mieć daleki widok na okolicę. Rozkoszował się chłodnym tchnieniem wielkich lasów, przynoszących ze sobą zapach sosnowych drzew i echo dalekich poszumów, a z nimi wspomnienia czasów, kiedy był jeszcze młody.
   Szukał czegoś w sobie samym, czegoś, co już dawno zatracił, a co — miał nadzieję — może odnajdzie tutaj, w lesie. Kiedyś, owych dawnych dni zawsze tak silnie odczuwał radość i strapienie, gniew, nienawiść i wstyd, i wszystkie więzy łączące go z rodziną, dworem i osiedlem. Tak, tego w sobie szukał — szukał człowieka. Ale szukał daremnie. Może wspomnienia owych dawnych leśnych wędrówek dopomogą mu trochę i sprawią, że te wyschnięte korzenie prawdziwego życia zakiełkują w nim na nowo. W rzeczy samej miał już uczucie, jak gdyby coś się w nim rodziło, co może nabrać sił i życia, jeśli tylko będzie powracał do owego świeżego i życiodajnego świata swej młodości.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

dniem i nocą dolatywał stamtąd płacz i łkania. . .

   Żadne oko ludzkie nie mogło przeniknąć przepaścistych głębi po wschodniej stronie drogi. Przesłaniały je drzewa i krzaki oraz gęste podszycie. Z przepaści zaś dochodziły dniem i nocą dziwne tony. Niektórzy uważali, że było to szemranie i bulgotanie potoku, skrytego w cieniu głębokiego jaru, ale starzy wiedzieli lepiej... W całej okolicy mówiono o owej dolinie ze strachem. Żaden prawdziwy chrześcijanin nie śmiałby teraz tamtędy przechodzić. W dawnych czasach nieraz znaleźli się tacy przemądrzali, którzy odważyli się iść tamtą drogą o wieczornym zmierzchu. Nikt ich już potem więcej nie widział.
   Tak, starzy mieli coś do powiedzenia...
   Zhańbione dziewice, które same sobie lub swoim dzieciom odbierały życie, i inni nieszczęśliwi, którzy nie spoczywali w poświęconej ziemi — te wszystkie istoty zamieszkiwały przepaść Doliny Dziewicy. Dlatego to oko ludzkie nie mogło przeniknąć zalegających ją cieni, dlatego też dniem i nocą dolatywał stamtąd płacz i łkania.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

nauczył się patrzeć na nich w sposób właściwy bogaczom. . .

Od wczesnej młodości Dag żywił nieufność do mieszkańców otwartej równiny i do wszystkich obcych ludzi. Uczucie to wzmocniło się i potem, gdy przyszło mu załatwiać z nimi sprawy pieniężne. Gdy chodziło o pieniądze, ludzie tak prędko ujawniali swój fałsz! Płaszczyli się przed nim, starając się równocześnie go oszukać. W rezultacie nauczył się patrzeć na nich w sposób właściwy bogaczom, którzy ze swego piedestału widzą człowieka zdegradowanego moralnie, upodlonego, nie dostrzegając, że jest on niejednokrotnie tylko ofiarą gorzkiej konieczności życiowej, jeśli nawet nie gorzej: łupem ich własnej chciwości.


Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

10 czerwca 2013

tęcza, rozpięta szerokim, mieniącym się łukiem. . .

Deszcz przestał w końcu padać, a Dag stał ciągle jeszcze na tym samym miejscu. Był przemoczony aż do samej skóry, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Patrzał w stronę doliny, jak gdyby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nawet teraz na jawie zachował tak żywe wspomnienie swego sennego widzenia, że oczekiwał niemal jego powtórzenia. Ale tylko szum, jak tęskne echo, dochodził do niego sponad leśnych wzgórz — pośród śmiertelnej niemal ciszy, jaka zapanowała po burzy. Czarna warstwa chmur rozdzieliła się z wolna na zachodzie. Słońce zdążające ku wieczorowi przecisnęło się przez szczelinę, śląc długie cienie od zachodniej grani gór wskroś zamilkłej wsi. Ostatnimi promieniami złociło wierzchołki najwyższych drzew, a na wschodzie oświetlało jeszcze dalekie stoki wzgórz. Ciemne i jasne pasma światłocieni odcinały się ostro od siebie, sprawiając złudzenie nieskończonej dali i nadając osiedlu dziwny i nieziemski wygląd. Na tle ponurych, ciemnych chmur na południu widniała tęcza, rozpięta szerokim, mieniącym się łukiem ponad lasami.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

w mieście przywykł do nowych, obcych dźwięków. . .

W mieście przywykł do nowych, obcych dźwięków — do turkotu kół, odgłosu kroków na wybrukowanych ulicach i gwaru rozmów. Tu w domu, w rodzinnych stronach, koła inaczej zgrzytały, ludzie ciszej chodzili, w Bjórndal zaś niewiele i rzadko mówiono. W mieście wszystkie dźwięki były głośne i przenikliwe. Tak, w domu było inaczej; szczególnie zaś w lesie, gdzie panowała taka cisza. Odgłosy miasta jeszcze teraz tętniły mu w uszach. Był nimi zupełnie ogłuszony. Teraz, gdy znalazł się w lesie, odżyły w nim wszystkie zmysły. Uświadomił sobie tysiączne, najbardziej nikłe dźwięki lasu — tchnienie wiatru w jodłach, trzask gałązek, gwizd ptaków, odgłosy strumyków i wodospadów. Równocześnie trwała tak głęboka cisza, że słyszał bicie własnego serca. Teraz poczuł się znów u siebie i przyrzekł sobie, że już nigdy na tak długi czas nie wyjedzie.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

09 czerwca 2013

adaptacja i adopcja szekspira. . .

FORTYNBRAS: (wchodzi - prowadzi
za rękę kuso ubraną Dziewicę)
pozwól Mamo, że Ci przedstawię
moją partnerkę
Wandę z Krakowa
nie chciała Niemca i rzuciła
się w nurty Wisły...

GERTRUDA: dziewce się nie dziwię
że woli Duńczyka, tuńczyk
też żłopie ale nie ma brzucha

HAMLET: (ściska i całuje Fortynbrasa)
witam Wandziu kłaniam się
nisko padam do nóżek całuję
rączki - widzę że koszula wyschła

                                   Tadeusz Różewicz
                                   (fragment parodii dramatycznej Adaptacja i adopcja Szekspira z tomu To i Owo, 2012)


  

08 czerwca 2013

sorry polsko. . .

gdyby była wojna
byłabym spokojna
nareszcie spokojna
wreszcie byłabym
nie musiałabym wybierać
ani myśleć jak tu żyć
tylko być
tylko być
po kanałach z karabinem
nie biegałabym
nie oddałabym ci polsko
ani jednej kropli krwi
sorry Polsko
sorry Polsko
sorry Polsko
wybacz mi
sorry Polsko
sorry Polsko
sorry Polsko
wybacz mi

sorry Polsko
sorry Polsko
sorry Polsko
wybacz mi
wystarczająco
przerażająco
jest żyć

płacę abonament
i za bilet płacę
chodzę na wybory
nie jeżdżę na gapę
tylko nie każ mi umierać
tylko nie każ nie każ mi
nie każ walczyć nie każ ginąć
nie chciej polsko mojej krwi
tylko nie każ mi wybierać
tylko nie każ, nie każ mi
nie każ walczyć
nie każ ginąć
nie chciej Polsko mojej krwi
sorry Polsko
sorry Polsko
sorry Polsko
nie każ mi
sorry Polsko
sorry Polsko
sorry Polsko
nie każ mi

sorry Polsko
sorry Polsko
sorry Polsko
wybacz mi
wystarczająco
przerażająco
jest żyć

lepszy żywy obywatel
niż martwy bohater

sorry Polsko
sorry Polsko
sorry Polsko
wybacz mi
wystarczająco
przerażająco
jest żyć

                         Maria Peszek
 
 
   

żywy. . .

Już tylko obejmujemy.
Obejmujemy żywego.
Susem już tylko serca
umiejąc go dopaść.

Ku zgorszeniu pajęczycy,
krewnej naszej po kądzieli,
on nie zostanie pożarty.

Pozwalamy jego głowie,
od wieków ułaskawionej,
spocząć na naszym ramieniu.

Z tysiąca bardzo splątanych powodów
mamy w zwyczaju
słuchać jak oddycha.

Wygwizdane z misterium.
Rozbrojone ze zbroi.
Wydziedziczone z żeńskiej grozy.

Czasem tylko paznokcie
błysną, drasną, zgasną.
Czy wiedzą,
czy choć mogą się domyslić,
jakiej fortuny są ostatnim srebrem?

On już zapomniał uciekać przed nami.
Nie zna, co to na karku
wielooki strach.

Wygląda,
jakby ledwie zdołał się urodzić.
Cały z nas.
Cały nasz.

Z błagalnym cieniem rzęsy
na policzku.
Z rzewnym strumykiem potu
między łopatkami.

Taki nam teraz jest
i taki zaśnie.
Ufny.
W uścisku przedawnionej śmierci.

                  Wisława Szymborska (z tomu Sto pociech, 1967)

  
  
  

06 czerwca 2013

tomasz mann. . .

Drogie syreny, tak musiało być,
kochane fauny, wielmożne anioły,
ewolucja stanowczo wyparła się was.
Nie brak jej wyobraźni, ale wy i wasze
płetwy z głębi dewonu, a piersi z aluwium,
wasze dłonie palczaste, a u nóg kopytka,
te ramiona nie zamiast, ale oprócz skrzydeł,
te wasze, strach pomyśleć, szkieletki - dwutworki
nie w porę ogoniaste, rogate z przekory
albo na gapę ptasie, te zlepki, te zrostki,
te składanki - cacanki, te dystychy
rymujące człowieka z czaplą tak kunsztownie,
że fruwa i nieśmiertelny jest, i wszystko wie
- przyznacie chyba same, że byłby to żart
i nadmiar wiekuisty, i kłopoty,
których przyroda mieć nie chce i nie ma.

Dobrze, że choć pozwala pewnej rybie latać
z wyzywającą wprawą. Każdy taki wzlot
to pociecha w regule, to ułaskawienie
z powszechnej konieczności, dar
hojniejszy, niż potrzeba, żeby świat był światem.

Dobrze, że choć dopuszcza do scen tak zbytkownych,
jak dziobak mlekiem karmiący pisklęta.
Mogłaby się sprzeciwić - i któż by z nas odkrył,
że jest obrabowany?

                                             A najlepsze to,
że przeoczyła moment, kiedy pojawił się ssak
z cudownie upierzoną watermanem ręką.

                                    Wisława Szymborska (z tomu Sto pociech, 1967) 
   
   
  

byli dobrymi przyjaciółmi — w każdej okoliczności życia. . .

— Chcę pojechać do miasta i tam zostać. Torę spojrzał szybko na twarz brata; była dziwnie blada. Zdjął go wielki, zimny strach. Dag musiał się tą sprawą przejąć więcej, niż mu się zdawało, a teraz gniewał się na niego za to, że nie spotkał się z oczekiwanym poparciem. I dlatego chciał pojechać do miasta i zostać tam...
Nie, nigdy — powiedział sobie Torę — nawet gdyby Dag na złość ludziom z równiny chciał wybudować własny kościół w Bjórndal, nigdy nie wolno im się pogniewać ze sobą. Co się z nim stanie, gdy Dag wyjedzie? Wprawdzie można było dalej żyć i jakoś przetrwać, ale z kim będzie rozmawiał i kogo się radził?
(...)
Torę i Dag byli dobrymi przyjaciółmi — w każdej okoliczności życia.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

słowa żyją i wędrują. . .

Słowa wędrują od człowieka do człowieka, do niewiast, do wszelkich gadatliwych istot. Słowa żyją i wędrują coraz dalej, dopóki nie dotrą tam, gdzie wyrządzają zło.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

ze wzrokiem wpatrzonym w obraz słońca na płomiennym niebie. . .

Do duszy jego wsączyła się trucizna. Na nienawiść tę odpowiedział owej nocy straszliwym, żywiołowym gniewem, a twarz skamieniała mu od zaciętości. I oto teraz, ze wzrokiem wpatrzonym w obraz słońca na płomiennym niebie, ten jasny młodzian o pogodnej duszy i łagodnych, błyszczących oczach stał się zimnym i zamkniętym w sobie człowiekiem.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

stara jak świat. . .

Zazdrość jest niemal tak stara jak świat i w sercach ludzkich znajduje chętne przyjęcie.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

wdzięczność świata. . .

Czy teraz na równinie spoglądano innym wzrokiem na ludzi z osiedla leśnego na północy? Należałoby tak przypuszczać. Niestety, ludzie na ogół są niewdzięczni, a mieszkańcy równiny bynajmniej nie lepsi. Zostali upokorzeni odwagą tego człowieka z północy, który nie wahał się oddać nawet życia po to, aby pokonać zwierzę, opętane przez diabła. Tak, u ludzi małostkowych wstyd budzi nienawiść. Niebawem zapomniano na równinie o odwadze, a z tego samego wstydu zrodziły się zawiść i oszczerstwa przeciwko wszystkiemu, co pochodziło z północy. Następne pokolenia opowiadały to zdarzenie z różnymi dodatkami. Tych z Bjórndal okrzyczano jako grabarzy zwierząt i grabarzy ludzi.
Taka jest wdzięczność świata.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

ku jasnemu niebu. . .

Patrzyli na ciemne zabudowania o dachach porosłych gęstą trawą, na wyłaniający się za nimi las i skały, które wznosiły się ku jasnemu niebu sine i pełne surowej dzikości. Wyglądały groźnie i ciężko, jak gdyby zamierzały zmiażdżyć sobą dom i ludzi.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

śpiewał swą starą baśń, niosąc ją poprzez górskie wzniesienia. . .

Jednak istnieje także północ. A na północ od otwartej równiny las pozostał nietknięty. Majestatyczny i ciemny, śpiewał swą starą baśń, niosąc ją poprzez górskie wzniesienia ku nieskończonym przestrzeniom północy.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

zasnute mgłą jeziora i strumienie. . .

Ostre kontury skał, wznoszące się ponad Jomfrudal, łagodniały w zapadającym mroku jesiennego wieczoru. W głębi, za ciemniejącą masą gór, niebo rozbłysło nagle i słońce zniknęło za horyzontem, pozostawiając za sobą krwawą łunę ogni. Na wyniosłym zrębie stał ciemny jak skała niedźwiedź. Węszył. Spoglądał w dół na nisko położone tereny, na zasnute mgłą jeziora i strumienie.

Trygve Gulbranssen (fragment powieści A lasy wiecznie śpiewają, 1933)
   
   
   

kiedy traci się wiarę. . .

(...) - kiedy traci się wiarę w sprawiedliwość, w dobroć... we wszystko. Życie, moje drogie, niejedno w nas łamie, niejedną wiarę niweczy... Spotkać się... Gdyby to tak było...

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

wówczas wynik jest jasny: umrze. . .

W mglistych snach chorego, w płonącej jego nieprzytomności dolatuje go niekiedy wyraźny, orzeźwiający głos życia. Mocny i świeży, wiodący w cień, chłód i wypoczynek, głos ów dosięgnie ducha na obcej, gorącej drodze, po której podąża on naprzód. Człowiek wsłucha się w ów czysty, pogodny, trochę ironiczny głos, namawiający do odwrócenia się i powrotu w tę stronę, którą pozostawił tak daleko za sobą i o której już zapomniał. Jeśli wówczas zakipi w nim jakby poczucie wstydu, zaniedbanego obowiązku, nowej energii, odwagi i radości, miłości i przynależności do szyderczego, pstrego i brutalnego zgiełku, który porzucił - wówczas bez względu na to, jak głęboko zapuścił się już na obcą, gorącą ścieżkę, odwróci się i będzie żył. Ale jeśli, usłyszawszy głos życia, wzdrygnie się z trwogi i niechęci, jeśli to wspomnienie, ten wesoły, wyzywający dźwięk sprawi, iż potrząśnie on głową i odpychającym ruchem wyciągnie rękę za siebie, iż postąpi naprzód po tej drodze otwartej do ucieczki... tak, wówczas wynik jest jasny: umrze.

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

wrócił i objął go za szyję. - nie rozpaczaj. . .

   Na tej godzinie Kaj pisał nowy utwór, Hanno zaś prowadził w myśli uwerturę orkiestrową. Potem nastąpił koniec lekcji, spakowano książki, droga przez bramę stała otworem, szło się do domu.
   Hanno i Kaj udawali się w jedną stronę i aż do małej czerwonej willi na przedmieściu szli razem, trzymając książki pod pachą. Dalej młody hrabia Muolln musiał już iść sam; do siedziby ojca miał jeszcze daleką drogę. Nie miał na sobie nawet palta.
   Mgła panująca rano zmieniła się w śnieg, który padał teraz wielkimi miękkimi płatkami, roztapiając się w błoto. Przed furtką willi rozstali się; gdy jednak Hanno przebył już połowę maleńkiego ogródka, Kaj wrócił i objął go za szyję. - Nie rozpaczaj... I nie graj lepiej! - rzekł cicho; i jego wysmukła, zaniedbana postać zniknęła wśród śnieżycy.

   Hanno zostawił swoje książki w korytarzu, na tacce, którą niedźwiedź trzymał w łapach, i poszedł do gabinetu, by przywitać się z matką. Siedziała na szezlongu i trzymała książkę w żółtej papierowej okładce. Ciemnymi, blisko siebie osadzonymi, niebieskawo ocienionymi oczami patrzyła na idącego po dywanie syna; gdy stanął przed nią, ujęła w dłonie jego głowę i pocałowała go w czoło.
   Wszedł na górę do swego pokoju, gdzie panna Klementyna przygotowała dla niego skromne śniadanie, umył się i zjadł. Gdy skończył, wyjął z biurka paczuszkę owych małych, mocnych rosyjskich papierosów, które również nie były mu już obce, i zaczął palić. Następnie usiadł przy fisharmonii i odegrał trudny, surowy utwór Bacha, coś w rodzaju fugi. Wreszcie splótł ręce z tyłu głowy i wyjrzał przez okno na bezszelestnie wirujący śnieg. Nie było tam więcej na co patrzeć. Nie rozciągał się już pod jego oknem starannie utrzymany ogród z szemrzącą fontanną. Widok przecięty był szarą ścianą sąsiedniej willi.
(...)
(...)w jesieni; mały Jan (Justus Jan Kasper) leżał już prawie od sześciu miesięcy, opatrzony błogosławieństwem pastora Pringsheima, za miastem, na skraju cmentarza, pod krzyżem z piaskowca oraz rodzinnym herbem. Przed domem szumiał deszcz w na pół obnażonych drzewach alei. Od czasu do czasu wiatr miotał nim o szyby. Wszystkie panie były czarno ubrane.
(...)
Na ostatniej chorobie Jana, która miała podobno wyjątkowo straszny przebieg, ciążyła jak gdyby głęboka tajemnica. Gdy przytłumionym tonem, półsłówkami mówiono o tym, unikano wzajemnie swego wzroku. A potem wspomniano ów ostatni epizod... wizytę małego obdartego hrabiego, który prawie przemocą wdarł się do pokoju chorego... Hanno usłyszawszy jego głos, uśmiechnął się, choć nikogo już nie poznawał, a Kaj bez ustanku całował obie jego ręce.
- Całował jego ręce? - zapytały panie Buddenbrook.
- Tak, całował bez końca...

 Thomas Mann (fragmenty powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

powinno się mnie zostawić w spokoju. . .

Ostatnio, po rozmowie ze mną, pastor Pringsheim odezwał się do kogoś, że trzeba zostawić mnie w spokoju, gdyż pochodzę ze zdegenerowanej rodziny...
- Tak powiedział? - zapytał Kaj z wielkim zainteresowaniem...
- Tak, miał na myśli mojego stryja Chrystiana, który siedzi w Hamburgu w zakładzie. Na pewno miał rację. Powinno się mnie zostawić w spokoju. Byłbym taki wdzięczny!... Tyle mam zmartwień i wszystko tak ciężko przeżywam.


 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

przyjaźń ich od dawna była znana w całej szkole. . .

   To, o czym rozmawiali ze sobą Hanno i Kaj, brzmiało bardzo obco i dziwnie w rozgwarze głosów, napełniających zimne i wilgotne powietrze. Przyjaźń ich od dawna była znana w całej szkole. Nauczyciele znosili ją niechętnie, węszyli w niej bowiem tendencje opozycyjne i zdrożne, a koledzy, nie mogąc odgadnąć jej istoty, przyzwyczaili się tolerować ją z pewnym nieufnym wstrętem i uważać tych dwu towarzyszów za outlaws (wyjęci spod prawa - ang.) i dziwaków, których należało pozostawić samym sobie... Kaj hrabia Muolln cieszył się zresztą pewnym szacunkiem z powodu swej nieokiełznanej dzikości i braku subordynacji. Co zaś do Hanna Buddenbrooka, to nawet sam duży Heinricy, który wszystkich bił, nie mógł zdobyć się na uderzenie go, z nieokreślonego lęku przed miękkością jego włosów, delikatnością członków, przed posępnym, nieśmiałym i zimnym spojrzeniem...
   - Boję się - mówił Hanno do Kaja, zatrzymując się pod jedną z bocznych ścian dziedzińca, oparł się o mur i drżąc z zimna i ziewając, mocniej ściągnął palto... - Boję się szalenie, Kaju, aż do bólu. Czyż pan Mantelsack jest człowiekiem, którego należy obawiać się w taki sposób? Powiedz sam! Żeby ta ohydna łacina już przeszła. Żebym już miał w dzienniku zły stopień i wiedział, że zostanę, i żeby już raz było wszystko w porządku! Nie tego się boję, boję się związanej z tym awantury...

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

sonata a-moll na wiolonczelę i fortepian. . .



César Frank 
Sonata A-Moll Na Wiolonczelę I Fortepian, 1886

   

05 czerwca 2013

zmartwienie, brzemię, które od początku przygniatało jego duszę. . .

Wreszcie musiał jednak przyjść koniec. Rozśpiewane, promieniejące szczęście zamilkło i zagasło, z rozgorączkowaną głową znalazł się znów w swym pokoju i pojął, że zaledwie parę godzin snu tam w łóżku dzieli go od szarej codzienności. Wówczas opanował go ów straszny, tak dobrze mu znany lęk. Znowu poczuł, jaki ból sprawia piękno, jak głęboko wtrąca we wstyd i pełną tęsknoty rozpacz, jak odbiera odwagę i zdolność do powszedniego życia. Przytłoczyło go ono tak olbrzymim, beznadziejnym ciężarem, że znowu pomyślał, iż ciąży na nim chyba coś więcej niż jego osobiste zmartwienie, brzemię, które od początku przygniatało jego duszę i które kiedyś wreszcie ją zadusi...

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

cóż znaczył poniedziałek?. . .

Cóż znaczył poniedziałek? Czy było prawdopodobne, że kiedykolwiek nastąpi? Nie wierzy się w żaden poniedziałek, gdy się ma w niedzielę wieczorem usłyszeć „Lohengrina”...

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

leży gdzieś za miastem w ziemi. . .

Przypominamy sobie taką lub inną osobę, zastanawiamy się, jak też jej się powodzi, i nagle przychodzi nam na myśl, że nie chodzi ona już po mieście, że w ogólnym koncercie głosów nie słychać już jej głosu, że po prostu znikła już na zawsze z widowni i leży gdzieś za miastem w ziemi.

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

jedynie śmierć zjednywa uszanowanie świata dla naszych cierpień. . .

Potem stał u łoża śmierci między siostrą a bratową. Stał tam ze swą łysą czaszką, zapadniętymi policzkami, zwieszonym wąsem i olbrzymim, garbatym nosem, na krzywych i chudych nogach, trochę zgięty, trochę podobny do znaku zapytania, a jego małe, głęboko osadzone oczy patrzyły na twarz brata, która wydawała się tak milcząca, zimna, nieprzystępna i bez zarzutu, tak zupełnie nie podlegająca już żadnym ludzkim sądom... Kąty ust Tomasza opuszczone były z pogardliwym niemal wyrazem. On, któremu Chrystian zarzucał, że nie będzie płakał po jego śmierci, teraz oto sam leżał martwy nie wymówiwszy ani słowa, umarł po prostu, zimno i nietykalnie pogrążył się w milczeniu pozostawiając innych własnemu wstydowi, jak to często czynił za życia! Czy postępował dobrze, czy też niegodnie, przeciwstawiając zawsze jedynie zimną pogardę dolegliwości Chrystiana, jego „cierpieniu”, kiwającemu człowiekowi, butelce spirytusu, otwartemu oknu? Pytanie owo upadło, straciło sens, ponieważ śmierć w swej upartej i nieobliczalnej stronniczości jego to, jego wyróżniła i usprawiedliwiła, jego przyjęła i wywyższyła, uczyniła czcigodnym - jemu to, jemu władczo zjednała ogólne, pełne szacunku zainteresowanie, podczas gdy nim, Chrystianem, wzgardziła i nadal będzie z niego drwiła dręcząc go tysiącem kpinek i szykan, dla których nikt nie ma respektu. Nigdy Tomasz Buddenbrook nie zaimponował bratu bardziej niż w tej chwili. Powodzenie decyduje o wszystkim. Jedynie śmierć zjednywa uszanowanie świata dla naszych cierpień i nawet najmniejsze cierpienia dzięki niej stają się czcigodne.

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

w was... z wami wszystkimi, we wszystkich was!. . .

Czyż kiedy nienawidziłem życia, tego czystego, okrutnego, mocnego życia? Szaleństwo i nieporozumienie! Tylko siebie nienawidziłem za to, że nie mogłem znieść życia. Ale kocham was... kocham was wszystkich, szczęśliwi, i wkrótce przestanie dzielić mnie od was ciasne więzienie; wkrótce to we mnie, co was kocha, moja miłość ku wam, będzie wyzwolona, będzie z wami, w was... z wami wszystkimi, we wszystkich was!”

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

wykorzystywanie sytuacji bez uczucia wstydu. . .

Odczuwał to ze wstrętem, z owym rozpaczliwym wstrętem, jaki co dzień przeciwstawiać musiał swej skrupulatnej naturze, gdy znowu, jeszcze raz nie mógł pojąć, nie mógł przejść nad tym do porządku dziennego, jak można poznawszy sytuację, przejrzawszy ją, pomimo to bezwstydnie ją wykorzystać... Ale wykorzystywanie sytuacji bez uczucia wstydu, mówił sobie, jest właśnie życiową prężnością!

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

04 czerwca 2013

szło się za trumną rozmiękłymi dróżkami. . .

   I w rozciągniętym, powolnym pochodzie ruszył długi, czarny kondukt przez szare, wilgotne ulice, za bramę miasta, wzdłuż nagiej, drżącej w drobnym, zimnym deszczu alei, aż do cmentarza, gdzie przy dźwiękach rozbrzmiewającego zza obnażonych krzewów marsza żałobnego szło się za trumną rozmiękłymi dróżkami do miejsca, gdzie na skraju wznosiła się zakończona krzyżem z piaskowca gotycka tablica Buddenbrookowskiego grobowca... Kamienna płyta grobu, ozdobiona rodzinnym herbem, leżała obok czarnego, otoczonego wilgotną zielenią otworu.
   Było to miejsce przygotowane dla nowego przybysza. Senator dopilnował w ostatnich dniach, by wszystko na tym miejscu doprowadzono do porządku, a szczątki dawnych Buddenbrooków usunięto na bok. Przy dźwiękach muzyki opuszczono na sznurach trumnę do obmurowanego grobu; z przytłumionym łoskotem oparła się o dno(...)

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

w tingel-tanglu piątego rzędu. . .

(...)opowiadanie o pewnym wieczorze wigilijnym, spędzonym w Londynie w tingel-tanglu piątego rzędu, gdy nagle przeniknęła go panująca w pokoju kościelna cisza(...)

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

musisz zrozumieć to raz na zawsze, że o muzyce jako o sztuce nigdy nie będziesz miał żadnego pojęcia. . .

- Tomaszu, musisz zrozumieć to raz na zawsze, że o muzyce jako o sztuce nigdy nie będziesz miał żadnego pojęcia i chociaż jesteś tak inteligentny, nigdy nie zrozumiesz, że jest ona czymś więcej niż małą rozrywką po obiedzie i uciechą dla uszu. W muzyce brak ci zmysłu wyczucia banalności, jaki posiadasz w innych dziedzinach... a to jest właśnie kryterium zrozumienia sztuki. Jak bardzo obca ci jest muzyka, możesz wnosić choćby z tego, że przecież twój smak muzyczny zupełnie nie odpowiada innym twoim potrzebom i zapatrywaniom. Co w muzyce sprawia ci przyjemność? Nastrój pewnego rodzaju mdłego optymizmu, który, gdybyś go znalazł w książce, odrzuciłbyś z gniewnym rozbawieniem albo oburzeniem. Szybkie spełnienie każdego ledwie odczutego pragnienia... Natychmiastowe uprzejme zaspokojenie zaledwie pobudzonej woli... Czy może w życiu dzieje się tak jak w twojej ładnej melodii... To głupkowaty idealizm...

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

falując i dźwięcząc otoczył szumem i owo cis. . .

Wreszcie przyszło zakończenie, ukochane zakończenie małego Jana, które swą prymitywną wzniosłością wieńczyło całość utworu. Cichy, czysty jak dzwonek akord e-moll tremolował pianissimo, otoczony perlistymi pasażami skrzypcowymi... Wzrastał, potężniał, wzbierał powoli, powoli, w forte podciągnął Hanno dysonujące, prowadzące do głównej tonacji Cis i podczas gdy Stradivarius falując i dźwięcząc otoczył szumem i owo Cis, ze wszystkich sił wzmógł dysonans aż do fortissimo. Wzbraniał sobie rozwiązania, odwlekał je dla siebie samego i dla słuchaczy. Czymże będzie to rozwiązanie, owo oszołamiające i wyzwalające pogrążenie się w H-dur? Szczęściem nieporównanym, zadośćuczynieniem pełnym niesłychanej słodyczy.

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

03 czerwca 2013

bacz atoli. . .

„Synu móy, pilnuy za dnia twych interesów, bacz atoli, byś się takich nie imał, które by ci nocą sen mąciły”.

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

potrzeba ruchu, przestrzeni i światła. . .

Opanował go wielki niepokój, potrzeba ruchu, przestrzeni i światła. Odsunął krzesło, przeszedł do salonu i zapalił w żyrandolu nad stołem kilka gazowych płomieni. Zatrzymał się, kręcił wolno i kurczowo długi koniec wąsa i rozglądał się, nic nie widząc, po tym pokoju urządzonym ze zbytkiem.

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

opanować, ćwiczyć, ukrócać, wyprostowywać, niszczyć. . .

Zabawy, których głębokiego sensu ani czaru nie pojmuje nikt z dorosłych i do których nie potrzeba nic więcej, tylko trzech kamyczków lub kawałka drewna, ozdobionego może kwiatkiem lwiej paszczy zamiast hełmu - ale przede wszystkim potrzeba czystej, mocnej, szczerej, niewinnej fantazji, niezachwianej i niezmąconej strachem fantazji owego szczęśliwego wieku, w którym życie oszczędza nas jeszcze, nie śmie nałożyć na nas obowiązku ani winy, gdy wolno nam widzieć, słyszeć, śmiać się, dziwić i marzyć, nie oddając światu usług... gdy niecierpliwość tych, których wszakże chcielibyśmy kochać, nie domaga się jeszcze od nas oznak ani pierwszych dowodów, że jesteśmy gotowi gorliwie spełniać owe usługi... Ach, już niezadługo, jakże ciężko i przemożnie zwali się na nas wszystko, by nas opanować, ćwiczyć, ukrócać, wyprostowywać, niszczyć.

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

skandal, który po kryjomu rani człowieka i odbiera szacunek względem siebie samego. . .

Tomaszu! Teraz na mnie kolej! Teraz ty słuchaj! Co? Więc tylko to jest w życiu wstydem i skandalem, co jest głośne i o czym wszyscy wiedzą? Ach, nie! Cichy skandal, który po kryjomu rani człowieka i odbiera szacunek względem siebie samego jest o wiele gorszy! Czyż my, Buddenbrookowie, jesteśmy ludźmi, którzy na zewnątrz chcą być „tip-top”, jak wy tu mówicie, a w swoich czterech ścianach połykają upokorzenia? Tom, dziwię ci się bardzo! Wyobraź sobie ojca, jak on by dziś postąpił, a potem sądź zgodnie z jego zapatrywaniami! Tak, czystość i jawność winna panować... Mógłbyś każdego dnia pokazać twoje księgi i powiedzieć: patrzcie... Każde z nas tak powinno postępować

 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

02 czerwca 2013

piękna melodya, góry, księżyc, morze. . .

O wskazówce życia. - Życie składa się z rzadkich oddzielnych momentów najwyższego znaczenia i nieskończonej liczby przerw, w których w najlepszym razie unoszą się wkoło nas cienie owych momentów. Miłość, wiosna, każda piękna melodya, góry, księżyc, morze – wszystko przemawia całkowicie do serca raz tylko: jeżeli w ogóle kiedykolwiek dochodzi całkowicie do słowa. Albowiem wielu ludzi zgoła nie ma owych momentów i sami są przerwami i pauzami w symfonii życia prawdziwego”

Friedrich Nietzsche (z dzieła filozoficznego Ludzkie i Arcyludzkie, 1880) 
   
   
   

dzieci. . .

Dzieci nie są zwyczajnie złośliwe, one są złe.

                                                  Zygmunt Freud


  

wołanie eurydyki. . .

Orfeuszu
Gdzie jesteś?
Pomyliłeś
Znów piętra
Ja cię czekam
Na ziemi
Piętro niżej
Od piekła

Tutaj wszystko
Jest czyjeś
Tylko łzy są
Niczyje
Orfeuszu
Na ziemi
Się żyje

Orfeuszu
Mężczyźni
Przybierali
Twą postać
Tyle rąk
Tyle ust
Tyle rozstań

Orfeuszu
Przebaczysz
Przecież sam tak
Śpiewałeś:
Tylko drzewa
Umieją
Być same

Orfeuszu
Kłamali
Skradzionymi
Słowami
Które tobie
Ukradli
Kochany

Trzeba było
Je chronić
Teraz znają
Je wszyscy
Powtarzają
Kiedy chcą
Niszczyć

Orfeuszu
Gdzie błądzisz
Piętro niżej
Zjedź windą
Orfeuszu
Nie zdążysz
A za chwilę
Znów przyjdą

Orfeuszu
Gdzie jesteś?
Pomyliłeś
Znów piętra
Ja cię czekam
Na ziemi
Piętro niżej
Od piekła

Orfeuszu
Za późno
Patrzysz czemu
Tak pusto
Orfeuszu
Zabiło
Mnie lustro

                Jonasz Kofta
 
 

01 czerwca 2013

za wybitne zasługi. . .

Na zakończenie adwokat doktor Gieseke wśród ogólnych wiwatów przypiął mu do palta duży kotylionowy order ze złotego papieru. Order ów pochodził z pewnego domu w pobliżu portu, z pewnego zajazdu, który wieczorami wywieszał nad drzwiami czerwoną latarnię - z miejsca swobodnych spotkań, w którym zawsze panowała wesołość... został zaś ofiarowany odjeżdżającemu Chrystianowi za wybitne zasługi.


 Thomas Mann (fragment powieści Buddenbrookowie, 1901)