30 listopada 2012

takiego, jaki powinien być. . .

Niech powstanie nowy człowiek, który nie ulega, ale przekształca świat i myśli w skali całego globu i sam stwarza formację historyczną zamiast być jej niewolnikiem. Tylko tak absurdalność jego fizjologicznego trwania może być odkupiona. Trzeba go zmusić siłą, przez cierpienie, do zrozumienia. Dlaczego nie ma cierpieć? Powinien cierpieć. Dlaczego nie może służyć jako nawóz, dopóki jest zły i głupi? Jeżeli intelektualista zna mękę myśli, nie należy tej męki oszczędzać innym, tym którzy dotychczas rechotali, pili, żarli, opowiadali głupie dowcipy i w tym widzieli piękno życia.Chłopi (...) na pewno nie mają w nim sojusznika. A przecież jest czuły i dobry - jest przyjacielem człowieka, ale nie człowieka takiego, jaki jest. Takiego, jaki powinien być. Nie można go jednak porównywać ze średniowiecznym inkwizytorem. Tamten torturując ciało wierzył, że pracuje nad zbawieniem indywidualnej duszy. Ten pracuje nad zbawieniem ludzkiego gatunku.

 Czesław Miłosz (fragment książki Zniewolony umysł, 1953)

czy to powinno trwać. . .

Przy odrobinie przenikliwości łatwo podzielić przechodniów na szereg typów, odgadnąć ich przynależność klasową, ich obyczaje i to, co ich w tej chwili zaprząta. Perspektywa czasu ulega skrótowi: wiek dziecięcy, dojrzały i starość przechodniów zbijają się w jedno, upływają w ciągu sekundy, na miejscu przechodnia jest już tylko powietrze. Rozpatrywane na planie fizjologicznym istnienie tego właśnie przechodnia zamiast innego - nie ma żadnego sensu. Wnikając natomiast w ich umysły, odkryje się tam niesłychane brednie. Nie zdają sobie oni zupełnie sprawy z tego, że nic nie jest ich własne, że wszystko należy do formacji historycznej, która ich zrodziła: ich rodzaj zatrudnienia, ich stroje, ich ruchy, ich odmiana uśmiechu, ich wierzenia i poglądy. Są wcieloną siłą inercji właśnie przez to, że ulegają złudzeniu, iż są sobą, nie będąc żadnym sobą. Gdyby to były dusze, jak uczył Kościół, czy monady Leibniza! Ale tamta wiara została już przekreślona. Co zostaje, to wielki wstręt do trwania szczegółu, do tej mentalności, dla której każde zjawisko istnieje osobno: jeść, pić, zarabiać, obłapiać, rodzić dzieci. I co dalej? Czy to powinno trwać? Dlaczego ma trwać? Takie pytanie jest już niemal równoznaczne z tym, co się nazywa nienawiścią do burżuazji.

Czesław Miłosz (fragment książki Zniewolony umysł, 1953)


portret uchodzi za najtrudniejszy z rodzajów. . .

Jest rzeczą znaną, że w malarstwie portret uchodzi za najtrudniejszy z rodzajów. Jedna z licznych trudności polega na niezbyt dużym stopniu zadowolenia, jakie zdradzają bracia, siostry i kuzyni portretowanej osoby. Ich zdaniem błysk oka nie został uchwycony: nos ma inny kształt niż w rzeczywistość; szal, który owija szuję, jest innego niż naprawdę koloru; i całość przypomina raczej karykaturę. Jednakże ktokolwiek  próbował wiernie przedstawić rzeczywistość, wie, że na prawo selekcji składających się na nie elementów jest nie do uniknięcia. Wie również, że w swoim dążeniu do formy syntetycznej malarz wydobywa nieraz lepiej charakter modelu, niż gdyby w pełni zadowolił wymagania troskliwej rodziny.

Czesław Miłosz (fragment wstępu do Zniewolonego umysłu, 1953)

jedno puff i już cię nie ma. . .

Ministrant ukazał się w drzwiach, niosąc mosiężny kubełek z czymś wewnątrz. Biało odziany ksiądz wszedł za nim, prostując stułę jedną dłonią, a drugą przyciskając niewielką książkę do swego ropuszego brzucha. Któż odczyta te strony? My, odrzekły gawrony.

Zatrzymali się przy katafalku i ksiądz zaczął czytać z książki, pokrakując płynnie.

Ojciec Truman. Wiedziałem, że jego nazwisko jest jak trumna. Dominenamine. Bycza morda. Dyryguje przedstawieniem. Muskularny chrześcijanin. Biada temu, kto nań spojrzy krzywo: ksiądz. Tyś jest Piotr. Może pęknąć od wzdęcia jak owca w koniczynie, powiada Dedalus. Ma brzuchojak struty szczeniak. Bardzo śmieszne określenia znajduje ten człowiek. Hmm, pęknąć od wzdęcia.

- Non intres in judicium cum servo tuo, Domine.

 Wydaje im się, że są ważniejsi, kiedy się tak nad nimi modli po łacinie. Msza żałobna. Płaczki w krepie. Czarno obrzeżony papier listowy. Twoje imię wciągnięte do rejestru modłów kościelnych. Przejmujące chłodem miejsce. Trzeba się dobrze odżywiać, siedząc tam przez całe ranki w mroku, zbijając bąki, czekając na następnego, proszę. I oczy ropuchy. Cóż go wzdyma? Molly wzdyma po kapuście. Może tutejsze powietrze. Wygląda jak wypełnione złym gazem. Musi być piekielnie dużo złego gazu wszędzie tutaj. Na przykład rzeźnicy: robią się podobni do surowych befsztyków. Kto mi opowiadał? Mervyn Brown. Tam w dole w kryptach świętego Werburgha, te piękne stare organy sto pięćdziesiąt lat, muszą borować czasami dziury w trumnach, żeby wypuścić zły gaz i spalić go. Wylatuje: niebieski. Jedno puff i już cię nie ma.

Boli mnie rzepka w kolanie. Au. Tak lepiej.

Ksiądz wyjął zakończony gałką kijek z kubełka chłopca i potrząsnął nim nad trumną. Potem przeszedł w drugi koniec i potrząsnął nim znowu. Potem zawrócił i włożył go na powrót do kubełka. Jako byłeś, nim spocząłeś. Wszystko jest zapisane: musi to wykonać.

- Et ne nos inducas in tentationem.

Ministrant wyśpiewywał dyszkantem piskliwe odpowiedzi. Często myślałem, że lepiej byłoby mieć służących chłopców. Do piętnastu lat, mniej więcej. Potem, oczywiście...

To była święcona woda, przypuszczam. Rozsiewa tym sen. Przejadła mu się chyba ta robota, potrząsanie tą rzeczą nad wszystkimi tymi trupami, które mu tu zwożą. Nieźle byłoby, żeby widział, nad czym tak potrząsa. Każdego bożego dnia nowa porcja: mężczyźni w średnim wieku, stare kobiety, dzieci, kobiety zmarłe przy porodzie, brodaci mężczyźni, łysi przemysłowcy, gruźlicze dziewczęta o wąskiej, wróblej piersi. Przez cały rok w kółko odmawiał nad nimi wszystkimi te same modlitwy i kropił ich wodą: śpijcie. Teraz Dignam.

- In paradisum.

Powiedział, że on idzie do raju albo że jest w raju. Mówi to nad każdym. Nużące zajęcie. Ale musi coś mówić.

Ksiądz zamknął książkę i odszedł, a za nim ministrant.(...)

 James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)



29 listopada 2012

wypływające lekko ku górze. . .

Wyobraził sobie swe blade ciało, spoczywające i wyciągnięte, nagie w ciepłym łonie wód, namaszczone wonnym, topniejącym mydłem, łagodnie obmywane. Ujrzał swój tułów i swe członki falujące i wypielęgnowane, wypływające lekko ku górze, cytrynowo-żółte: pępek, pąk ciała: i kępkę ciemnych, wijących się kędziorów, pasemek nurtu przepływających, przepływających wokół ojca tysięcy, omdlałego pływającego kwiatu.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)

rozluźniony zwieracz. . .

Bum! Wywalona. Trumna wypadła na jezdnię. Rozpękła się. Paddy Dignam wyleciał i toczy się sztywno w pyle, odziany w brunatny, zbyt obszerny habit. Czerwona twarz: teraz szara. Rozdziawione usta. Pytające, co się stało. Bardzo słusznie, że się je zamyka. Otwarte wyglądają okropnie. Poza tym wnętrzności rozkładają się szybko. Dużo lepiej zatkać wszystkie otwory. Tak, też. Woskiem. Rozluźniony zwieracz. Zapieczętować wszystko.
(...)
Ale przypuśćmy, że to się wydarzyło. Czy krwawiłby, gdyby, powiedzmy, gwóźdź zadrasnął go podczas tego obijania się? I tak, i nie, przypuszczam. Zależy gdzie. Krążenie ustaje. Ale trochę może wysączyć się z arterii. Lepiej byłoby grzebać ich w czerwieni: w ciemnej czerwieni.

James Joyce (fragmenty powieści Ulisses, 1922)

trudno jest przeżyć jeden dzień. . .

Gdy tak pomyślę,
że trzeba przeżyć cały dzień,
z tym wszystkim co mi się przydarzyło,
i co się jeszcze może stać –
Drżę o poranku.
W południe przeklina mnie mój cień.
O szarej godzinie
napełniam się sobą
do niebezpiecznych granic.

W nocy,
wołam o pomoc do gwiazd.

                                    Zbigniew Jerzyna

nerki tkwiły w jego myślach. . .

PAN LEOPOLD BLOOM JADAŁ Z UPODOBANIEM WEWNĘTRZNE ORGANY BYDŁA
i drobiu. Lubił zawiesistą zupę z podróbek, orzechokształtne żołądki ptasie, nadziewane pieczone serca, płaty wątróbki podsmażane w tartej bułce, smażoną ikrę sztokfisza. A najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu.

Nerki tkwiły w jego myślach, gdy poruszał się po kuchni bezszelestnie, poprawiając na pogiętej tacy przybory śniadaniowe dla niej. Światło i powietrze w kuchni były lodowate, ale wszędzie na zewnątrz łagodny, letni poranek. To czyniło go nieco wygłodniałym.

James Joyce (fragment powieści Ulisses, 1922)


28 listopada 2012

ponad muszlami spiętrzonymi w zimnym, kamiennym moździerzu. . .

A teraz jego skarbiec na złoto. Zakłopotana dłoń Stefana przesunęła się ponad muszlami spiętrzonymi w zimnym, kamiennym moździerzu: trąbiki sfałdowane i te płaskie jak pieniążki, trąbiki i muszle lamparcie: a ta skręcona jak turban emira, a ta: koncha świętego Jakuba. Zbiór starego pielgrzyma, umarły skarb, puste muszle. Suweren upadł, lśniący i nowy, na miękką, włochatą serwetę.
- Trzy, powiedział pan Deasy, obracając w dłoni swój mały skarbczyk. Bardzo poręcznie mieć coś takiego. Widzi pan. Tu są suwereny. Tu szylingi, sześciopensówki, półkorony. A tu korony. Widzi pan. Wytrząsnął z niego dwie korony i dwa szylingi.
- Trzy i dwanaście, powiedział. Myślę, że uzna pan to za słuszne.
- Dziękuję panu, powiedział Stefan, zgarniając pieniądze z wstydliwym pośpiechem i wsuwając je do kieszeni spodni.
- Nie ma za co dziękować, powiedział pan Deasy. Zarobił je pan. Dłoń Stefana, znowu wolna, powróciła do głuchych muszli. To także symbole piękna i siły. Ten ciężar w mojej kieszeni. Symbole zbrukane chciwością i skąpstwem.

James Joyce (fragmenty powieści Ulisses, 1922)

skrzaty zrodzone z fantazji maurów. . .

W poprzek stronicy symbole poruszały się w poważnym, groteskowym tańcu mauretańskim, maskarada liter, ubranych w dziwaczne czapki czworoboków i sześcianów. Podaj ręce, skrzyżuj, skłoń się partnerowi: o tak: skrzaty zrodzone z fantazji Maurów. Oni także odeszli ze świata, Awerroes i Mojżesz Maimonides, mężowie ciemnych rysów i postawy, odbijający w swych drwiących zwierciadłach przyćmioną duszę świata, ciemność lśniącą pośród jasności, której jasność nie mogła pojąć.

James Joyce (fragmenty powieści Ulisses, 1922)


pędzący świat rozdeptałby go pod stopą. . .

Brzydki i zbyteczny: cienka szyja, rozczochrane włosy i plama atramentu, ślad ślimaka. A jednak ona kochała go, nosiła w swych ramionach i w sercu. Gdyby nie ona, pędzący świat rozdeptałby go pod stopą, zgniecionego, bezkostnego ślimaka. To ona ukochała jego słabą, wodnistą krew, wysączoną z jej własnej. Więc czy było to prawdziwe? Jedyna rzeczywista rzecz w życiu? Na powabnym ciele jego matki płomienny Columbanus siadł okrakiem w swej świątobliwej gorliwości. Nie było jej już: drżący szkielet suchej gałązki spłonął w ogniu, woń różanego drzewa i wilgotnych popiołów. Uchroniła go przed rozdeptaniem pod stopą i odeszła, zaledwie zaistniawszy. Biedna dusza, która wyruszyła do nieba: a na wrzosowisku pod mrugającymi gwiazdami lis o bezlitosnych oczach, o futrze lśniącym czerwono oparami grabieży, grzebał w ziemi, nasłuchiwał, odrzucał ziemię, nasłuchiwał, grzebał, grzebał.

 James Joyce (fragmenty powieści Ulisses, 1922)


ojcze nasz. . .

Ojcze nasz, któryś jest na niebie błękitny i pusty.
Nie święcę twoich imion, nie znam twoich znaków.
Z pianą oceanowe miotają wychlusty
Do nóg mi martwe ryby z twojego zodiaku.

Górą noc jak pies leży i gwiazdami szczeka,
Więc dojrzeć cię nie mogę w ciemności i mrozie,
Przyjścia królestwa twego już nie czekam,
Przed pustką stygnę w grozie.

Więzi mnie wola ciała, wszystkiego stworzenia
Strachy i nędze w żyłach moich krzyczą
I na ziemi i w niebie czyhają cierpienia,
I poją chleb powszedni bezsilną goryczą.

Nie odpuszczone przez mych nieprzyjaciół winy
Budzą mnie, z sennej wołając czeluści,
I warczą w mózgu niestrudzone młyny:
– Jeśli wróg nie odpuścił, niech ci Bóg odpuści.

I wołam: – Ojcze nasz, którego nie ma
Wywiedzionego z otchłani kuszenia,
Niechaj cię noc obrośnie potężna i niema
I gwiaździstym milczeniem zbawi od istnienia.

V

Nie wiem, jak myślisz? Czy błyskawicami?
Zamętem wiosny? miłością? cierpieniem?
Czy myśli twoje powstają jak cienie
żywotów naszych i gasną wraz z nami?

Bo – gdyśmy myślą – możesz nas z otchłani
jednym wspomnieniem do bytu powołać,
i przeżyjemy krótki sen anioła,
wyrwani z grobu, istnieniu oddani.

Jeśliśmy ciałem twoim – zniszczejemy
i z prochów naszych nowe światy wstaną,
a nad wiecznością wichrem kołysaną
smugami świateł gasnących przejdziemy.

O bezimienny, wiem, że cię nie zgadnę,
bo wszystkie słowa są twoim imieniem.
Z nich narodzony, swym groźnym istnieniem
wdzierasz się w moje modlitwy nieskładne.

                              Władysław Sebyła (z tomu Obrazy myśli, 1932)



27 listopada 2012

tańczące koniuszki źdźbeł. . .

- I pomyśleć, że musisz żebrać u tych świń. Jestem jedynym, który wie, kim jesteś. Dlaczego
mi bardziej nie zaufasz? Co masz w zanadrzu przeciw mnie?
(...)
Wrzaski z otwartego okna płoszą wieczór na kwadratowym dziedzińcu. Głuchy ogrodnik w
fartuchu, zamaskowany twarzą Matthew Arnolda, popycha wzdłuż zamglonej łąki maszynkę
do strzyżenia trawników, śledząc uważnie tańczące koniuszki źdźbeł.

James Joyce (fragmenty powieści Ulisses, 1922)

intelekt nie może pogodzić. . .

Niewiele jest osób, nawet śród najspokojniejszych myślicieli, które by w pewnych razach nie ulegały przypływom nieuchwytnej, lecz niemniej wstrząsającej do rdzenia, połowicznej wiary w rzeczy nadprzyrodzone, gdy jakiś zbieg okoliczności przybierze tak osobliwy na pozór charakter, że intelekt nie może pogodzić się z wnioskiem, jakoby to był tylko zbieg okoliczności.

Edgar Allan Poe (fragment noweli Tajemnica Marii Rogêt, 1842)

26 listopada 2012

każę mu tylko i on. . .

Zaledwie powóz odjechał, drzwi natychmiast otwarły się ponownie i Rogożyn, który za nimi czekał, wpuścił księcia i Agłaję, po czym znów zamknął drzwi.
- W całym domu nie ma teraz nikogo oprócz nas czworga - zauważył głośno i dziwnie popatrzył na księcia. Zaraz w pierwszym pokoju czekała Nastasja Filipowna, też ubrana niezwykle skromnie, całkiem czarno; wstała na przywitanie, ale się nie uśmiechnęła i nawet księciu nie podała ręki.
(...)
- Pani rozumie wszystko... ale pani umyślnie udaje, że nie rozumie - niemal wyszeptała Agłaja, ponuro patrząc w ziemię.
- A niby po co? - uśmiechnęła się z lekka Nastasja Filipowna.
- Pani chce skorzystać z mojej sytuacji... że jestem u pani w domu - ciągnęła Agłaja, śmiesznie i niezręcznie. - Tę sytuację nie ja spowodowałam, ale właśnie pani! - uniosła się nagle Nastasja Filipowna. - I nie ja panią zaprosiłam, ale pani mnie, i dotychczas nie wiem po co. Agłaja dumnie podniosła głowę.
- Niech pani powściągnie swój język; nie tą bronią przyszłam tu walczyć...
- O! Więc pani jednak przyszła "walczyć"? No, no, myślałam jednak, że pani jest... dowcipniejsza. Obydwie kobiety patrzały jedna na drugą, nie ukrywając już złości.
(...)
Nagle jednak coś nowego zabłysło w jej oczach; uporczywie i badawczo popatrzyła na Agłaję i wstała z miejsca.
- Chcesz, to ja zaraz... każę mu, słyszysz? Każę mu tylko i on zaraz cię rzuci, i zostanie ze mną na zawsze i ożeni się ze mną, a ty pobiegniesz do domu sama? Chcesz, chcesz?! - krzyknęła jak szalona, sama bodaj nie wierząc, że z ust jej mogły wyjść takie słowa. Agłaja, przerażona, rzuciła się do drzwi, ale stanęła w drzwiach jak przykuta i słuchała.
- Chcesz, to przepędzę Rogożyna? A może myślałaś, że ja się dla twojej przyjemności wydałam za niego? Chcesz, to zaraz przy tobie krzyknę: "Wynoś się, Rogożyn!", a do księcia powiem: "Pamiętasz, co mi obiecałeś?" O Boże! Po co ja się tak poniżyłam przed nim? Czy to nie ty, książę, sam mnie zapewniałeś, że pójdziesz za mną, cokolwiek stałoby się, i nigdy mnie nie porzucisz; że mnie kochasz i wszystko mi przebaczysz, i mnie sza... nu... Tak, i to też mówił!
(...)
Ledwo jednak zdążył to wymówić, a już oniemiał pod okropnym wzrokiem Agłai. We wzroku tym odmalowało się tyle cierpienia i zarazem tyle bezgranicznej nienawiści, że załamał ręce, krzyknął i podbiegł ku niej, ale już było za późno. Nie zniosła nawet momentu jego wahania, zasłoniła twarz rękami, krzyknęła: "Ach, mój Boże!", i wybiegła z pokoju, a za nią Rogożyn, by jej otworzyć drzwi na ulicę. Pobiegł i książę, ale na progu chwyciły go czyjeś ręce. Tragiczna, wykrzywiona bólem twarz Nastasji Filipowny patrzyła na niego z wytężeniem, a zsiniałe usta poruszały się, pytając:
- Za nią? Za nią?...
Bez czucia padła mu na ręce. Dźwignął ją, zaniósł do pokoju, ułożył w fotelu i stanął nad nią w tępym oczekiwaniu. Na stoliku stała szklanka z wodą; Rogożyn, który już powrócił, złapał szklankę i prysnął jej wodą w twarz; otworzyła oczy i przez chwilę nie mogła nic zrozumieć; nagle jednak rozejrzała się, drgnęła i z krzykiem rzuciła się do księcia: - Mój! Mój! - zawołała. - Dumna panna uciekła! Cha, cha, cha! - śmiała się w napadzie histerii. - Cha, cha, cha! Ja go tej pannie oddawałam! I po co? Na co? Wariatka ze mnie! Wariatka!... Wynoś się stąd, Rogożyn, cha, cha, cha! Rogożyn przyjrzał im się badawczo, nie wyrzekł ani słowa, wziął kapelusz i wyszedł. Po upływie dziesięciu minut książę siedział obok Nastasji Filipowny, nie spuszczał z niej oka i gładził ją po główce i po twarzy oburącz, jak małe dziecko.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)




25 listopada 2012

motywy postępków ludzkich. . .

Nie zapominajmy, że motywy postępków ludzkich są zazwyczaj o wiele bardziej złożone i różnorodne, niż my je zawsze potem tłumaczymy, i rzadko kiedy dadzą się ściśle określić.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)





24 listopada 2012

tysiące pocałunków. . .

Tysiące pocałunków, tysiące tysięcy
Raz za razem, z moich ust do twoich w depozycie
Miliony sekund, chwil szczęścia
Skasowanych, zabranych jednym uderzeniem serca

Tysiące czułych słówek na szybie samochodu
Wystukane numery i milczenie w słuchawce
Liściki z wyznaniami porwane i wyrzucone do kosza
Wyprostować je, ułożyć na nowo, czytać i zachować

Tysiące dotknięć na milimetr kwadratowy
Tysiące okrzyków i oddechów na naszych
twarzach
Poziomy niebios muskanych, dotykanych, pogmatwane sny
Przekreślone, jak gdyby nigdy nie miały miejsca

Chciałabym to wszystko zebrać do wielkich worków na śmieci
Zapomniane słowa: te banalne i te piękne
Tak, by nie strącić żadnej z tych cennych chwil
Te zdania upadły, a te momenty się wydarzyły

Wszystko to nagrać, dodać dźwięk i zapachy
DNA, odciski,ale by nic nie umarło
Miliony filmów o nas, ale nie kinowych
Wszystkie stracone sceny, te których nie zagraliśmy

Zaglądalibyśmy do nich w chwilach słabości
Do tych wszystkich zalążków miłości, do tych początków
Szczerych, otwartych, delikatnych i naiwnie prawdziwych
Więc być może to uczyniłoby nas lepszymi

Tysiące pocałunków, tysiące tysięcy
Raz po razie składamy na naszych ustach w depozycie
Tysiące myśli o wieczności
Spojrzenia wymieniane gdzieś na zgubionych dworcach
Tysiące pocałunków, o których w mgnieniu oka zapominamy

                                                                             Jean-Jacques Goldman



wystąpiły z mroku. . .

Niesiona świeca z wolna oświetlała pokój.Wystąpiły z mroku znajome szczegóły. Jelenie rogi, półki z książkami. Błyszcząca powierzchnia pieca z juszką, którą od dawna należało naprawić. Ojcowska jeszcze kanapa, wielki stół, na nim otwarta książka, nadtłuczona popielniczka, zeszyt zapisany jego własnym pismem. Gdy dojrzał to wszystko dopadło go zwątpienie czy zdoła rozpocząć to nowe życie, o którym myślał całą drogę. Wszystkie te ślady jego dotychczasowego bytowania jak gdyby osaczały go i mówiły: "Nie, nie uciekniesz od nas i nigdy nie będziesz inny. Na zawsze pozostaniesz taki jaki byłeś dotąd, z tymi wątpliwościami, z wiecznym niezadowoleniem z siebie, daremnymi próbami poprawy i upadkami oraz wiecznym oczekiwaniem szczęścia, którego nie osiągnąłeś i które jest dla ciebie niemożliwe".

Lew Tołstoj (fragment powieści Anna Karenina, 1877)

byt w sobie. . .

Istota ludzka istnieje jednocześnie jako byt-w-sobie – rzecz lub podmiot i jako byt-dla-siebie, czyli świadomość, będąca niebytem, niebędąca więc tą rzeczą, której jest świadoma. Byt-w-sobie (czyli zjawiska lub rzeczy) jako "nieprzenikliwa dla samej siebie (...) dlatego że jest ona wypełniona samą sobą". Rzecz nie ma aspektów wewnętrznych i zewnętrznych – po prostu istnieje. Bytowi-dla-siebie, czyli świadomości nie przysługuje pełnia egzystencji, jest ona niebytem.


Jean-Paul Sartre
(fragment rozprawy filozoficznej Byt i nicość. Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)

zamyśleni i współczujący. . .

Jesteśmy opuszczeni jak zbłąkane dzieci w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą na kolana i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, które ktoś określił ci jako gorące i straszne. Już dlatego my, ludzie, powinniśmy stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący, jak przed wejściem do piekła.

Franz Kafka (fragment listu do Oskara Pollaka, 1903)

zwykła większość. . .

Są ludzie, o których trudno jest powiedzieć coś takiego, co by od razu i całkowicie wyraziło ich najbardziej typowe i charakterystyczne cechy; to są ci ludzie, których zazwyczaj nazywa się ludźmi "zwykłymi", "większością" i którzy rzeczywiście stanowią większość każdego społeczeństwa. Pisarze w swoich powieściach i romansach starają się przeważnie brać pewne typy społeczne i przedstawiać je obrazowo i artystycznie - typy nader rzadko spotykane w życiu jako pewne całości, a które jednak są niemal bardziej rzeczywiste niż sama rzeczywistość.
 (...)
Zresztą wypada zaznaczyć, że ujęliśmy tu sprawę krańcowo: w olbrzymiej części wypadków ludzie z tej "mądrej" kategorii kończą bynajmniej nie tak tragicznie; najwyżej pod koniec życia psuje im się mniej lub więcej wątroba, i to wszystko. Zawsze jednak zanim się poddadzą i ukorzą, ludzie ci nieraz nadzwyczaj długo popełniają różne ekstrawagancje, poczynając od młodości, kończąc na wieku rezygnacji, a wszystko dlatego, że koniecznie pragną być oryginalni. Zdarzają się także dziwne wypadki: pragnąc być oryginalnym, niejeden uczciwy człowiek gotów jest popełnić nawet czyn niegodziwy; a bywa i tak, że ten i ów spośród tych nieszczęśliwców nie tylko jest uczciwy, ale nawet dobry, jest opiekunem rodziny, utrzymuje i żywi swoją pracą nawet obcych, nie tylko swoich bliskich, i cóż? - przez całe życie nie może się uspokoić! Bynajmniej nie uspokaja i nie cieszy go myśl, że jako człowiek tak dobrze spełnił swoje obowiązki, przeciwnie nawet, to go właśnie irytuje: "Więc na to zmarnowałem całe życie, więc to mi krępowało ręce i nogi, więc to mi przeszkodziło wynaleźć proch. Gdyby nie to, byłbym na pewno odkrył Amerykę albo wynalazł proch; nie wiem dokładnie co, ale na pewno coś bym odkrył albo wynalazł!" Najbardziej charakterystyczne w tych panach jest to, że przez całe życie w żaden sposób nie mogą stwierdzić na pewno, co właściwie mają odkryć i co przez całe życie gotowi są wynaleźć: proch czy Amerykę? Ale ich cierpień i tęsknoty do odkryć i wynalazków doprawdy wystarczyłoby dla niejednego Kolumba albo Galileusza.
(...)
Głębokie i trwałe poczucie tego, że jest człowiekiem bez talentu, a jednocześnie przemożna chęć upewnienia się, że jest człowiekiem najbardziej samoistnym, silnie zraniły mu serce, i to jeszcze w chłopięcych prawie latach. Był to młody człowiek pełen zawistnych i gwałtownych pragnień, a przy tym jak gdyby urodzony już z roztrzęsionymi nerwami. Gwałtowność swoich pragnień brał za ich siłę. Przy swojej namiętnej chęci odznaczenia się gotów był nieraz do iście szaleńczego skoku; gdy jednak sprawa dochodziła już do tego skoku, bohater nasz okazywał się zawsze zbyt mądry, żeby się na to zdecydować. To go zabijało. Może nawet przy sposobności zdecydowałby się na jakiś wybitnie podły uczynek, byle urzeczywistnić chociaż cząstkę swoich marzeń; ale jakby umyślnie, gdy przyszło co do czego, okazywał się zbyt uczciwy, aby popełnić jakiś wybitnie podły uczynek. (Na jakiś nie zanadto podły uczynek zawsze był zresztą gotów się zgodzić.) Z obrzydzeniem i nienawiścią patrzył na ubóstwo i na upadek swojej rodziny. Nawet do matki odnosił się wyniośle i z pogardą, mimo iż sam doskonale rozumiał, że reputacja i charakter jego matki stanowiły na razie główny punkt oparcia w jego karierze. Obejmując posadę u Jepanczyna powiedział sobie od razu: "Jak być podłym, to być podłym aż do końca, byle tylko wygrać" - i prawie nigdy nie był podłym aż do końca. Bo i dlaczego sobie wyobraził, że koniecznie musi postępować podle?

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)



ja prawie już nie istnieję. . .

A ja wyrzekłam się świata; Pani wydaje się to może śmieszne, że tak mówię, a tymczasem widuje mię Pani wystrojoną w koronki i brylanty, w towarzystwie pijaków i niegodziwców? Niech Pani na to nie zwraca uwagi, ja prawie już nie istnieję; i wiem o tym. Bóg raczy wiedzieć, co we mnie żyje zamiast mnie. Czytam to codziennie w dwojgu strasznych oczach, które stale na mnie patrzą, nawet wtedy, gdy ich przede mną nie ma. Te oczy teraz milczą (one ciągle milczą), ale ja znam ich tajemnicę. On ma dom ponury, smutny, i w nim jest tajemnica.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)

niema i obojętna. . .

Patrzącemu na ten obraz przyroda wydaje się jakąś olbrzymią nieubłaganą i niemą bestią albo, właściwiej mówiąc, o wiele właściwiej, chociaż bardzo dziwnie - jakąś ogromną maszyną najnowszej konstrukcji, która bezmyślnie schwytała w swoje tryby, zmiażdżyła i wchłonęła w siebie, niema i obojętna, wielką i nieocenioną Istotę - taką Istotę, która sama jedna warta była całej przyrody i wszystkich jej praw, warta była całej ziemi, stworzonej, być może, jedynie po to, aby się na niej zjawiła taka Istota! Obraz ten właśnie jak gdyby wyraża owo pojęcie o mrocznej, zuchwałej i bezmyślnie wiekuistej sile, której wszystko podlega; i to pojęcie mimo woli udziela się każdemu, kto patrzy na obraz.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)


23 listopada 2012

indywiduum. . .

(...)przestawał być wrażliwy na jakiekolwiek elementy metafizyczne, takie objawy jak dzikie ekscesy sztuki przeżywającej “nienasycenie formą” traktował już jako głupstwa przyszłości(...), wśród swoich współobywateli żył jak zdrowe indywiduum, otoczone przez wariatów.

Czesław Miłosz (Zniewolony umysł, 1953)


21 listopada 2012

co znaczy. . .

Nie wie że świeci
Nie wie że lata
Nie wie że jest tym a nie innym

I coraz częściej z otwartymi ustami
Z gasnącym papierosem Gauloise
Nad szklanką czerwonego wina,
Myślę o tym co znaczy być tym a nie innym.

Tak samo było kiedy miałem dwadzieścia lat.
Ale wtedy nadzieja że będę wszystkim,
Może nawet motylem i kosem, przez zaklęcie.
Teraz widzę zapylone drogi powiatu
I miasteczko w którym urzędnik poczty upija się co dzień
Z żalu że jest tożsamy tylko ze sobą.

A gdyby tylko gwiazdy zamykały mnie
I gdyby tak się zwykle odbywało
Że jest tak zwany świat i tak zwane ciało
Gdybym chciał być nie-sprzeczny. Ale nie.

Montgeron, 1960

                                                  Czesław Miłosz (z tomu Król Popiel i inne wiersze, 1962)

20 listopada 2012

ciemność poza czasem i przestrzenią. . .

Krystyna poruszyła się. Poczuł na policzku jej włosy.
- Myślałem, że spisz - powiedział cicho.
-Nie.
Uniósł się na łokciu. Oczy miała otwarte. Były większe niż przy świetle. Wilgotne i ciepłe. Włosy jej delikatnym, złotawym poblaskiem rozjaśniały ciemność. Leżała tak cicha, jakby wcale nie oddychała.
Maciek też się nie ruszał. Przez moment wszystko to wydawało się mu nierzeczywiste. Ta ciemność poza czasem i przestrzenią. Cisza. Spokój, który miał w sobie nieogarniona rozległość snu. Przejmująca przejrzystość snu. Niebo rozgwieżdżone w głębi. I przede wszystkim to ciało, które trzymał w ramionach. Nikły jego zarys mógł dojrzeć wśród mroku. Posiadł je prędzej, niż zdążył poznać. Ale nie było obce. Wydawało się łagodna i nieruchoma fala blasków i cieni. Wystarczał z jego strony ruch ręki, aby odnaleźć mógł dłonią gładkość skóry i owym, jakby ze snu wywołanym, blaskom i cieniom przywrócić ich żywy, cielesny kształt. Ale nie uczynił tego ruchu. Doskonałość tej chwili wnikała w niego spokojem tak wielkim, jakiego ani przeczuć do tej pory nie umiał, ani wyobrazić sobie w przybliżeniu nawet nie potrafił. Z wieloma dziewczynami leżał tak jak z ta teraz. Ale wszystkie te łatwe historie były pospiesznie kradzione pomiędzy innymi ważniejszymi sprawami. Trwały krótko, nie pozostawiając żadnych prawie wspomnień. Były prostackie, gwałtowne i niecierpliwe, kończyły się wraz z nasyceniem zmysłów. Tu nie było końca. Nie pragnął niczego poza tym, co było teraz. Nie istniało wczoraj, nie istniało jutro. Przy piersi czuł równe pulsowanie serca Krystyny. Całym sobą wsłuchiwał się w ten niewidzialny ruch. Na koniec stracił orientacje, gdzie serce bije: w nim, czy w niej. Ogarnęła go naraz ogromna, oddech zatykająca tkliwość, nieznane wzruszenie. Pomyślał przez moment, że powinien to wszystko, co w tej chwili czuje i przeżywa, wyrazić - wypowiedzieć jakoś. Ale nie znalazł w sobie żadnych słów. Pochylił się tylko nad Krystyna i wolno, bardzo delikatnie, jakby się bał zmącić spokój i cisze, całować począł jej włosy, skronie, policzki. Żadnej dziewczyny do tej pory w ten sposób nie całował. Nie przypuszczał nawet, że można tak całować. I nagle doznał dziwnego wrażenia, że w tych pocałunkach, we własnych wargach, które pragnął uczynić lżejszymi od powietrza, odnajduje w ciemnościach nie tylko Krystynę, lecz i siebie samego. Chciał szepnąć: kochanie, najdroższa moja... lecz nie pozwolił mu na to odruch wstydu. Krystyna też milczała. Oczy miała otwarte. Była zamyślona, wydawała się nieobecna myślami. Patrzyła w ciemność ponad sobą. O czym mogła myśleć? Co w tej chwili czuła? Maciek mocniej ja ogarnął ramieniem.
- Zmęczona?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Położył się. Zamknął oczy. W zupełnych ciemnościach ciało Krystyny wydawało mu się jeszcze bliższe. Wchłaniał w siebie jego ciepło, jego nieruchomość. Ciągle czuł przy piersi szelest jej serca. Powoli zatracał świadomość czasu. Mogło to trwać chwile krótka, mogło trwać wieczność. Aż wreszcie szczęście, w które wnikał i które go zalewało, wstrząsnęło nim tak gwałtownie, że zdjął go lek. Otworzył oczy i podniósł się, jak wpierw oparłszy się na łokciu. Słyszał teraz tylko własne serce. Pulsowało w nim pod sama skóra.
Krystyna spojrzała na niego.
-Co?
Zawahał się. Nie, tego, co w tej chwili czuł, nie mógł powiedzieć.
- Nic, głupstwo.
- Jakie?
- Jakie? Tak mi przyszło do głowy... Znamy się od kilku zaledwie godzin, a wydaje mi się, jakbyśmy się znali od bardzo dawna...
Chwile milczała.
- Nie wiem - powiedziała wreszcie. - Nie myślałam o tym. Była pewna, że odpowie jej cynicznie, tym samym stylem, jakim rozmawiał z nią był do tej pory. Milczał jednak. Mimo to czekała jeszcze chwile. Nic. Poczuła tylko, że ramie jego zadrżało lekko, jakby krótki dreszcz przez nie przeszedł. Pochylony, nie patrzył na nią w tej chwili. Tuż ponad sobą widziała zarys jego twarzy i szyi. [Przez moment zapragnęła objąć go i przyciągnąć do siebie. Ale [Stłumiła natychmiast to pragnienie. Po raz pierwszy od chwili, kiedy i tu przyszła, ogarnął ja niepokój. Zgodziła się łatwo na te cała (historie tylko dlatego, że skusił ja kaprys krótkiej, nic nieznaczącej przygody. Chciała przespać się przez jedna noc z przystojnym, i obcym chłopcem. To wszystko. Wydawał się tak dobrym partnerem! Sadziła, że będzie cyniczny, pewny siebie i w miarę wulgarny. Spodziewała się, że potraktuje ja trochę jak uliczna dziewczynę. Okazał się tymczasem nieśmiały w swojej młodzieńczej namiętności , delikatny i tkliwy. I Cisza, która się przedłużała, poczęła coraz bardziej Krystynie dokuczać. Wiedziała z doświadczenia, że w pewnych chwilach | milczenie bywa wymowniejsze od wszelkich słów. Postanowiła »przerwać je natychmiast.; - Ciekawa jestem, czy rzeczywiście był pan pewien, że przyjdę?
Pochylił się nad nią tak nisko, że poczuła na twarzy jego oddech.
-Pan? Roześmiała się:
- Wiec ty...
- Nie, wcale nie byłem pewien.
- A wie pan... przepraszam, wiesz, dlaczego przyszłam?
- Dlaczego?
- Nie domyślasz się?
-Nie.
- Ależ to proste! Dlatego, że nie mogłabym się w tobie zakochać.
Milczał.
- Halo! - odezwała się po chwili.
-Co?
- Mogę dostać papierosa?
Stolik nocny stał obok, przy łóżku. Wyciągnął rękę. Pudełko z papierosami leżało na samym brzegu.
- Masz?
- Tak.
Włożył jej papierosa do ust. Drugiego wziął dla siebie. Potem sięgnął po zapałki. Musiał jednak cofnąć ramie, którym obejmował Krystynę, aby zapalić. Skorzystała z tego i odsunęła się w głąb łóżka. Błysk zapałki rozjaśnił ciemność. Nie spojrzeli jednak na siebie w ciągu tej krótkiej chwili światła. Zresztą Chełmicki szybko zapałkę zgasił. Sięgnął jeszcze po popielniczkę i postawił ja na łóżku pomiędzy sobą a Krystyna. Rozdzielała ich teraz jak nagle wzniesiona przegroda.
Dłuższy czas palili w milczeniu. Dwa ogienki jarzyły się w ciemnościach.
- Co to za papierosy? - spytała Krystyna.
- Węgierskie.
- Mocne.
- Tak. Nie smakują ci?
- Owszem, dobre.
Znów stała się cisza. Nagle spytał:
- Nie chcesz się zakochać?
- W tobie?
W głosie jej zabrzmiał wyraźny akcent ironii. Lecz i tym razem nie odpowiedział tak, jak się spodziewała i jak chciała.
- Ależ nie, nie o sobie myślę! W ogóle.
- Raczej nie.
- To jako zasada?
- Powiedzmy. Po co sobie komplikować życie?
- Samo się komplikuje.
- Wiec tym bardziej. Po co dodawać nowe komplikacje? Żar papierosa wydobywał z mroku zarys jej dłoni i ramienia.
- Powiedz mi coś o sobie - poprosił niespodziewanie.
- O sobie? Po co? Cóż za pomysł! Nic nie odpowiedział.
- Zresztą, mogę powiedzieć - odezwała się po chwili. - Ale to nic ciekawego. Do wojny mieszkałam na wsi.
- Gdzie?
- W Poznańskiem. Niedaleko Mogilna.
- A potem?
- Potem? Przenieśliśmy się do Warszawy.
- My?
- Matka i ja. Ojca zaraz na początku aresztowali Niemcy.
- Zginał?
- Tak. W Dachau. Cóż jeszcze? To chyba wszystko.
- Matka twoja żyje?
- Nie. Zginęła w czasie powstania.
- Moja także. A rodzeństwa nie masz?
- Na szczęście nie.
- Na szczęście?
- Cóż, mniej przynajmniej bliskich zginęło.
- Ach to! - mruknął. - To prawda. Ja miałem brata. Zginał akcji. Jeszcze w czterdziestym trzecim.
- Wiec widzisz.
- Ojciec mój jest w Anglii. Wątpię jednak, czy wróci teraz.
- Żadnej rodziny?
- Bliskiej żadnej. Zostajesz w Ostrowcu?
- Nie wiem. Na razie tak.
- A dalej?
- Nie myślę, co dalej.
Zgasiła papierosa. Zaciągnął się głęboko i uczynił to samo. Popielniczkę odstawił na stolik. Przez dłuższa chwilę leżeli w mieleniu.
Obrócił się wreszcie ku niej i głowę podparł dłonią.
- Śpiąca?
- Nie.
Znowu uczuł się aż do bólu przepełniony tym samym wzruszeniem, które ogarnęło go po raz pierwszy przed kilku minutami, gdy trzymał Krystynę w ramionach.
- Naprawdę, nie byłem pewny, że przyjdziesz - powiedział cicho.
Głos jej dotarł jakby z bardzo daleka:
- Powiedziałeś to już przecież.
- Ale wierzysz mi?
- Czemuż bym miała nie wierzyć?
- Nie znasz mnie wcale.
- I ty mnie.
- O nie! Ja ciebie znam.
- Czyżby?
- Naprawdę.
Wydało mu się, że ciało jej lekko drży. Przysunął się bliżej.
- Zimno?
- Trochę.
Objął ja i przyciągnął do siebie.
- Teraz dobrze?
- W każdym razie cieplej.
Leżała w jego ramionach i znów czuł przy piersi pulsowanie jej serca. Naraz podniosła głowę.
- Powiedz...
-Co?
- Jaki ty właściwie jesteś?
- Jak to, jaki?
- Zupełnie inny teraz niż przedtem?
- Inny?
- Nie zauważyłeś sam? Zamyślił się na moment.
- Może... Czy to złe?
- Mój Boże! - odpowiedziała cicho. - Chyba bez znaczenia. Lecz oczy jej, bardzo teraz rozszerzone i w niego wpatrzone, zdawały się mówić co innego.
- Rzeczywiście bez znaczenia? Nic nie dopowiedziała.
- Powiedz...
- Nie wiem! - szepnęła. - Obejmij mnie mocniej. Uczynił to.
Teraz było jej dobrze. To wszystko. Lekko rozchylonymi wargami
całował jej wpółprzymknięte powieki.
- Wiesz - szepnął ~ nawet nie przypuszczałem...
-Że co?
- Nie, nic? - Umilkł, jakby mu zabrakło tchu. I jeszcze ciszej powiedział: - Dzięki tobie jestem inny.
- To chciałeś powiedzieć?
- Nie. Ale to także.
- A tamto?
Z korytarza dobiegł naraz odgłos ciężkich, przytłumionych chodnikiem kroków. Chełmicki podniósł głowę i począł nasłuchiwać. W drzwiach obok zazgrzytał klucz. Człowiek wszedł do sąsiedniego pokoju. Zamknął drzwi za sobą. Przekręcił kontakt. Wśród ciszy, która panowała dokoła, odgłosy dochodziły tak wyraźnie, jakby wcale od nich nie odgradzała ściana. Słychać było nawet skrzypienie podłogi.
Krystyna też podniosła głowę.
- Co się stało?
- Nasz sąsiad wrócił.
- Ktoś znajomy?
-Nie.
Położył się z powrotem, lecz nie mógł się od tamtych odgłosów oderwać. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że w ciągu ostatniej godziny, od chwili kiedy przyszła tu Krystyna, ani razu nie pomyślał, dlaczego się znalazł w tym obcym pokoju hotelowym? Ta godzina, która przeżył jak jedna krótka chwile, zdawała się spoczywać poza? całym jego życiem, oderwana od wszystkiego, co było i co miało być. Nagle wszystko wróciło. Słychać było, że Szczuka otwiera okno. Przez chwile trwała cisza. Stał zapewne w oknie. Potem kroki. Odgłos przesuwanego krzesła.
- Strasznie wszystko słychać - szepnęła Krystyna.
- Tak. Co robisz jutro?
- Jutro?
- Właściwie dzisiaj. Już jest dzisiaj.
- Wieczorem, jak zwykle. W barze.
- A w dzień?
- Nic. Pijatyce zaprosili mnie na obiad.
- Ach, ci! To twoi krewni?
- Bardzo dalecy. Przez Freda Teleszyńskiego. Dzisiaj ich zresztą dopiero poznałam. I ciebie przy tej okazji oficjalnie.
- Byłem śmieszny?
- Trochę. Ale to tylko ja mogłam ocenić. Po co się do nich przysiadłeś?
- Nie domyślasz się?
- Głuptas jesteś - szepnęła.
Szczuka chodził za ścianą. Tam i z powrotem. Uporczywie - tam i z powrotem po tej samej linii. W jednym miejscu, mniej więcej pośrodku pokoju, stale pod jego ciężkimi krokami skrzypiała podłoga. Maciek usiłował nie słyszeć tego. Zacisnął powieki i mocniej objął Krystynę, aby całym sobą skupić się na pieszczocie jej palców. Ręka jej zatrzymała się nagle. Na lewym boku poniżej żeber miał długa, szorstka szramę.
- Co to jest?
- Głupstwo! Blizna.
- Byłeś ranny!
- Coś w tym rodzaju.
-Kiedy?
-Jeszcze przed powstaniem. W jednej takiej historii.
- Jak do ciebie w domu mówili?
- W domu? Różnie. Ojciec: Maciej, matka i brat: Maciek.
- A koledzy?
- Maciek.
Poczuł, że się uśmiechnęła.
- się Z czego się śmiejesz?
- się Tak mi się przypomniało. Ojciec wołał na mnie, kiedy byłam
mała: Tania.
- Tania - powtórzył miękko. - To ładnie.
Dotknął wargami jej ust. Rozchyliły się natychmiast. Były wilgotne, pełne jątrzącego gorąca. Głębiej się w nie wcisnął i tak gwałtownie, jakby w tym pocałunku nie tylko wyrazić chciał wszystko, co czuł, lecz i znaleźć w nim pragnął ucieczkę, ratunek jedyny i bezpieczny. Ale poprzez szum krwi, która w nim szybko zaczęła pulsować, ciągle słyszał tamte kroki - tam i z powrotem, tam i z powrotem - a pod powiekami, z ciemności, którymi były po brzeg przepełnione, wyłaniała się do zjawy sennej podobna sylwetka Szczuki, taka sama, jaka ja dobrze zapamiętał, gdy tamten, przygarbiony i ciężko wspierając się na lasce, wchodził był na górę po schodach. Cóż złego uczynił mu ten człowiek? Dlaczego go musiał? zabić? Zabić. To słowo po raz pierwszy zabrzmiało w nim groźnie i niepokojąco. Tyle razy zabijał! To było tak proste. Życie i śmierć toczyły się obok. Ginęli wrogowie, ginęli przyjaciele. Życie ich i drugich wisiało nad stroma otchłanią. Śmierć jednych i drugich rozpływała się jak dym. Ale ten obcy człowiek, który w tej chwili, przed udaniem się na spoczynek, odbywał samotna wędrówkę wśród samotnych czterech ścian, ten nieznany a jednocześnie tak bliski człowiek, jeszcze żył, jeszcze się poruszał, miał jakieś swoje plany, pragnienia, nadzieje, swoje własne życie. Czy miał bliskich? Jaka wartością mogło być dla niego życie? Komu był potrzebny? Kto? go kochał, jaka kobieta, jaki przyjaciel? Wstrząsnął nim dreszcz niepokoju. Podniósł głowę. Wargi, które przed chwila pełne były ust Krystyny, wydawały mu się suche i sztywne.
- Pójdziesz na ten obiad? - spytał stłumionym głosem. W pierwszej chwili nie zorientowała się, o co mu chodzi.
- Na jaki obiad?
- Do tych...
- Ach, to! Skąd ci to przyszło do głowy?
- Nie pójdziesz?
- Nie wiem jeszcze.
- Nie idź! - szepnął błagalnie. Milczała.
- Nie idź. Spędzimy ten dzień razem. Przy tobie...
-Co?
- Wiesz przecież.
Oczy mu błyszczały, ciemne włosy zsunęły się na czoło.
- Krystyno! Cofnęła się nagle:
- Nie, nie!
- Co, nie?
- Nie chce. To nie ma sensu. Chciał ja objąć, lecz trafił na opór.
- Nie chce, nie chce... Głos jej drżał i łamał się.
- Dlaczego?
- Dlaczego? Nie rozumiesz? To takie proste. Wyjedziesz stad... Nie mógł zaprzeczyć.
- Tak. Musze.
- Wiec po co to wszystko, po co? Rano powiemy sobie: do widzenia...
- Nie wyjeżdżam zaraz. Potrząsnęła głowa:
- To wszystko jedno. Już nie chce żadnych rozstań, żadnych wspomnień. Niczego, co trzeba poza sobą zostawiać. Żadnych bagażów.
- Nawet wspomnień przyjemnych?
- Jeśli muszą być tylko wspomnieniami?
Szczuka ciągle chodził po swoim pokoju. Wtem przystanął. Cisza się rozwarła jak w głębokiej studni. Maciek położył się. Po chwili Krystyna pochyliła się nad nim i gładzic go poczęła po włosach.
- Kiedy wyjeżdżasz?
Chciał powiedzieć: za tydzień. Lecz nie mógł się na to zdobyć.
- We wtorek.
- Wrócisz?
- Nie wiem. Ale może mógłbym jeszcze wszystko zmienić.
- Co wszystko?
- Różne rzeczy. Jedna przede wszystkim. Najważniejsza.
- Mógłbyś?
- Może...
- Ale po co?
Położyła się przy nim i dalej gładziła go po włosach. Dotknięcia jej palców miały delikatność pocałunków. - Widzisz - powiedziała patrząc w ciemność ponad sobą - ja mam swoje życie, ty masz swoje. Przypadkiem się spotkaliśmy. Jest przyjemnie. Czego więcej trzeba?
-Nic?
Za ściana skrzypnęło łóżko. Stuknął rzucony na podłogę but. Po chwili drugi.
- Obejmij mnie - szepnęła.
Serce jej biło bardzo mocno. Nagle poczuł na szyi jej gorące wargi. Tuż przy ścianie zaszumiała woda w umywalce.
- Kochanie.
I uczuł naraz taka ulgę, tak ogromne szczęście i tak pełny, oszałamiający zachwyt, jakby tym jednym małym słowem wyraził nie tylko siebie, lecz odgrodził się owym zaklęciem od wszystkiego, co wyrastało obok i było groźne, bolesne, splatane trudnymi sprzecznościami.
- Kochanie - powtórzył najtkliwiej, jak potrafił.

Jerzy Andrzejewski (fragment powieści Popiół i diament, 1947)
    

podobałoby mu się jakieś ponure, odludne miejsce. . .

Niekiedy miał wielką ochotę pójść sobie dokądkolwiek, zniknąć stąd zupełnie; nawet podobałoby mu się jakieś ponure, odludne miejsce, żeby tylko był sam ze swoimi myślami i żeby nikt nie wiedział, gdzie on się znajduje. Albo żeby przynajmniej był u siebie w domu na tarasie, w zupełnej samotności, bez Lebiediewa i jego dzieci; żeby mógł rzucić się na kanapę, wetknąć twarz w poduszkę i przeleżeć w ten sposób cały dzień, całą noc i jeszcze dzień. Chwilami znowu śniły mu się góry, a zwłaszcza jedno miejsce w górach, które zawsze lubił wspominać i gdzie lubił chodzić, kiedy jeszcze tam mieszkał, i patrzeć stamtąd w dół na wioskę, na ledwo migoczącą w dole nitkę wodospadu, na białe chmury, na stary, opuszczony zamek. O, jakżeby chciał się tam teraz znaleźć i myśleć tylko o jednym! - o, całe życie tylko o tym! - wystarczyłoby tego nawet na tysiąc lat! I niechby, niechby tutaj wszyscy o nim zapomnieli. O, tak nawet trzeba, tak nawet lepiej, gdyby go wcale nie znali i całe to spotkanie było tylko snem. Czyż zresztą nie wszystko jedno, we śnie czy na jawie!

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)




byłem kim jesteś - będziesz kim jestem. . .

Na nim widniał niewyraźny, zatarty napis. Musiał pochylić się, żeby go odczytać.

Przechodniu Byłem kim jesteś
Będziesz kim jestem
Módlmy się za siebie nawzajem

Nazwiska na kamieniu nie było żadnego. Daty również. Stał wpatrzony w ten napis(...)

Jerzy Andrzejewski (fragment powieści Popiół i diament, 1947)


trudno się ze mnie nie śmiać. . .

Są takie idee, wzniosłe idee, o których nie powinienem nigdy mówić, bo gdy tylko zacznę, z pewnością wszystkich rozśmieszę; książę Sz. przed chwilą zwrócił mi na to uwagę... Nie mam przyzwoitego gestu, nie mam poczucia miary; moje słowa nie odpowiadają moim myślom, a to poniża owe myśli. I dlatego właśnie nie wolno mi... a ponadto jestem nieufny... chociaż jestem przekonany, że w tym domu nikt mię nie skrzywdzi i że wszyscy mnie tu lubią więcej, niż na to zasługuję, wiem jednak (wiem z całą pewnością), że po dwudziestu latach choroby z konieczności musiało coś pozostać i że trudno się ze mnie nie śmiać... czasami... prawda?(...)
- Po co pan to mówi tutaj ? - zawołała raptem Agłaja. - Po co pan to im mówi? Im! Im! Wydawało się, że była w najwyższym stopniu oburzona: z jej oczu sypały się iskry. Książę stał przed nią i milczał; nagle zbladł. - Nie ma tu nikogo, kto by wart był takich słów! - wybuchnęła Agłaja. - Wszyscy tu obecni, wszyscy bez wyjątku, nie są warci pańskiego małego palca ani umysłu, ani serca. Pan jest uczciwszy od nich wszystkich, szlachetniejszy, lepszy, zacniejszy i mądrzejszy! Są tu ludzie niegodni tego, by schylić się i podnieść chustkę, którą pan teraz upuścił... Więc po co się pan upokarza i stawia siebie niżej od wszystkich? Dlaczego pan wszystko w sobie wykoślawił, dlaczego w panu nie ma dumy?
- O Boże, kto by to pomyślał! - zawołała Lizawieta Prokofiewna.
- Niech żyje biedny rycerz! Hura! -krzyknął z entuzjazmem Kola.
- Proszę milczeć!... Jak śmią mnie tu obrażać, w twoim domu! - rzuciła się Agłaja w stronę Lizawiety Prokofiewny w takim już histerycznym rozdrażnieniu, kiedy nie zwraca się na nic uwagi i przekracza się wszelkie granice.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)


po piasku i kamieniach. . .

Żył na świecie rycerz biedny,
Małomówny, prosty, twardy,
Z twarzy chmurny był i szpetny,
Duchem śmiały i otwarty.
Miał on kiedyś przywidzenie
Ponad rozum i pojęcie
I głębokie zachwycenie
Tkwiło w sercu i pamięci.
Od tej chwili duszą spłonął,
Na kobiety patrzeć przestał
I do żadnej, aż do zgonu,
Już się słowem nie odezwał.
Szyi szarfą nie okręcał,
Lecz różańcem, a przyłbica,
Gęstą kratą nasunięta,
Osłaniała jego lica.
Cudownemu wierny snowi,
Tchnąć miłością czystą, jasną, A. M. D. na tarczy swojej
Rycerz krwią nakreślił własną.
I w pustyniach Palestyny,
Gdy po piasku i kamieniach
W bój pędzili paladyni,
Sławiąc damy swe z imienia,
- Lumen coeli! Sancta Rosa! - Krzyczał, dziki, opętany, Gromem wpadał w bój - i groza
Z nóg waliła muzulmany.
Gdy w rodzinne wrócił strony,
Wiódł surowe dni, jak więzień,
Wciąż milczący, wciąż strapiony,
Aż samotnie zmarł w obłędzie.

                                    Aleksander Puszkin

18 listopada 2012

noc samobójcza. . .

Ta noc bez pożegnania, noc bez gwiazd, noc bez ruchu,
Długo mi wiatr histeryczny tłumaczył epilog najprostszy,
aż oto śmierć dzisiejszą ciężko bijąc ukłuł.
Jestem bezradny jak motyl, motyl nabity na ostrze.
Rzeka: przez okno widać, stanęła i czeka.
Przez okno widać miasta nasunięty witraż.
Na wierszach ślady krwi. Nie przeczytasz
przeżytych epopei. Nie zobaczysz ani jednego człowieka.
Odpływam nocą najstraszniejszą, a dokąd -
- już wszystko jedno, oczy zamkną odwroty w życie jak drzwi,
ręce jak drewno, ręce jak drewno, ręce jak drewno.
Już spod nóg stoczył się świat
wąskim strumykiem krwi
i tylko czarne szkielety mebli płynąc ode mnie wokoło stoją
a jutro rano jak dziś:
przyjdą na okno małe wróble
i nie spłoszone obejrzą śmierć zastygłą w moim pokoju.

                                                                Krzysztof Kamil Baczyński

było w owym momencie bardzo mroczno. . .

Stanął na chwilę. Bywa tak czasem z ludźmi: nieznośne, nagłe przypomnienie sobie czegoś, zwłaszcza związane z uczuciem wstydu, zazwyczaj zmusza człowieka do zatrzymania się na chwilę. "Tak, jestem człowiekiem bez serca, jestem tchórzem!" - rzekł zasępiony i ruszył porywczo naprzód, ale... znów się zatrzymał.
W tej bramie, i tak ciemnej, było w owym momencie bardzo mroczno: nadciągająca właśnie chmura burzowa pochłonęła skąpe światło wieczorne i w chwili kiedy książę podchodził do domu, rozwarła się nagle i lunął deszcz. A kiedy książę po krótkim zatrzymaniu się ruszył porywczo naprzód, znajdował się na samym początku wnęki wejściowej od strony ulicy. I nagle ujrzał w głębi bramy w półmroku, tuż przy wejściu na klatkę schodową(...)

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)


14 listopada 2012

choćby na pewien czas. . .

Wieczny spór
racji bytu i racji przemocy

osiąga wyjątkowe natężenie
kiedy osobista albo zbiorowa próżność
prowadzi do wojennej katastrofy
albo kiedy tyrania sprawuje swoje kapturowe rządy
naruszając samą naturę człowieczeństwa
i uświęcające je prawo

Widać wtedy jasno
że racja przemocy – czymkolwiek by ją uzasadniać –
jest zawsze wynaturzeniem życia
w samej jego społecznej istocie
jaką stanowi niekończąca się gra
między nabytą kulturą i poczuciem własnej niepowtarzalności
swobodnym odruchem i nieurojoną powinnością
wobec siebie i innych

Przypatrując się nieprawościom i krzywdom
nikt nie umiałby powiedzieć
czy ludzka racja bytu
musi zawsze ulegać gwałtowi
choćby na pewien czas

Ale tak to jest
i nie wynika z samych tylko takich czy innych
doraźnych okoliczności
ale z czarnego tchnienia przeciwnego ducha
z krążącego zła.

                                                  Artur Międzyrzecki

13 listopada 2012

cierpienia. . .

Jego cierpienia(...) wydawały się puste, nie miał nic, czego mógłby się uchwycić, cierpiał, jak cierpi zwierzę.(...) Czułem inny lęk - przed bezwładem umysłu, którym dotknięci są dorośli(...)

Czesław Miłosz (z tekstu Materiały do mojej biografii, 2000)

broń. . .

(...) nie miał żadnych zdolności do kariery ani do robienia pieniędzy, to jest brak mu było broni potrzebnej do walki z ludźmi, poza tym wszelka intryga i nawet taktyka, stosowana, żeby osiągnąć osobiste cele, wydawała mi się czymś nieszlachetnym. Jeżeli natrafiał na podstęp i chytrość, po prostu wyłączał się z gry(...)

Czesław Miłosz (fragment; Ze wszystkich możliwych pobudek do pisania)





12 listopada 2012

gusta. . .

Maria stała przy trumnie, tak jak była, w swoich łachmanach, i płakała. Zeszło się dużo ludzi, aby popatrzeć, jak ona będzie płakała i jak będzie szła za trumną; wtedy pastor - był to jeszcze młody człowiek, ambitny, pragnął stać się wielkim kaznodzieją - zwrócił się do wszystkich i wskazał na Marię. "Oto kto był powodem śmierci tej czcigodnej kobiety" (a nieprawda, ponieważ była chora już od dwóch lat), "oto stoi przed wami i nie śmie oczu podnieść, albowiem tknął ją palec Boży; jest bosa i w łachmanach - przykład dla tych, którzy tracą cnotę! Co to za jedna? To jej córka!" - i tak dalej w tym guście.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)


zus. . .

Maria codziennie myła jej nogi i chodziła koło niej; a ona przyjmowała wszystkie usługi córki w milczeniu i nawet jej nie rzekła ani jednego dobrego słowa. Maria wszystko znosiła, a ja potem, kiedy się z nią poznałem, zauważyłem, że ona z tym wszystkim godzi się i sama uważa się za jakieś najostatniejsze stworzenie.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)


ich jest dziesięć tysięcy. . .

"Jednak to ciężko tak nagle..." - i znowu umilkł, i już nic nie chciał mówić. Następne trzy, cztery godziny upływają na wiadomych sprawach: ksiądz, śniadanie, do którego dają mu wódkę, kawę i pieczeń wołową (no, czy to nie kpiny? Przecie zastanowić się tylko, jakie to okrutne, a z drugiej strony, dalibóg, ci poczciwi ludzie robią tak z dobrego serca i są przekonani, że to jest humanitarne), potem toaleta (czy panie wiedzą, na czym polega toaleta przestępcy?), wreszcie wiozą go przez miasto na miejsce egzekucji... Przypuszczam, że skazańcowi i tu się wydaje, iż ma przed sobą jeszcze długie życie, dopóki go wiozą. Mam wrażenie, że on na pewno tak myślał w drodze. "Jeszcze długo, jeszcze przez trzy ulice będę żył; tę przejadę, potem będzie jeszcze ta, przy której jest po prawej stronie piekarnia... a zanim dojedziemy do piekarni, upłynie sporo czasu!" Dokoła tłum ludzi, krzyk, hałas, dziesięć tysięcy osób, dziesięć tysięcy par oczu - wszystko to trzeba znieść, a przede wszystkim tę myśl: "Ich jest dziesięć tysięcy, jednak żadnego nie stracą, tylko mnie stracą!" No, ale to wszystko - to dopiero wstęp. Na szafot prowadzą schodki:(...)

(...)pomyśleć tylko, że to tak do ostatniego ułamka sekundy, kiedy już głowa leży na pniu i czeka... i wie, i nagle usłyszy nad sobą, jak zgrzytnęło żelazo! To się na pewno usłyszy! Ja, gdybym leżał, umyślnie bym słuchał, i usłyszał! Może to trwać najwyżej jedną dziesiątą sekundy, ale na pewno się słyszy!

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)

miasto. . .

Był tam nieduży wodospad, który spadał z wysokiej góry, taką cienką nitką, prawie prostopadle - biały, szumny, pienisty; spadał z wysoka, a zdawało się, że z dosyć niska; był o pół wiorsty, a zdawało się, że jest do niego pięćdziesiąt kroków. Lubiłem po nocach słuchać jego szumu. I właśnie w takich chwilach dochodziłem niekiedy do wielkiego zdenerwowania. Czasami też w południe, kiedy znalazłem się gdzieś w górach i stanąłem samotnie na wierzchołku góry - a dokoła sosny wiekowe, duże, pachnące żywicą, na szczycie skały stary średniowieczny zamek, ruiny, a nasza wioska daleko w dole, tak że ledwo ją widać, słońce jaskrawe, niebo błękitne, cisza okropna - wtedy właśnie ciągnęło mię dokądś nieprzeparcie i takie wciąż miałem wrażenie, że jeśli pójdę wprost przed siebie i będę iść długo, długo, to zajdę za tę linię, za tę właśnie linię, gdzie niebo styka się z ziemią, i tam nastąpi rozwiązanie całej zagadki: od razu ujrzę nowe życie, tysiąc razy huczniejsze i potężniejsze niż nasze. Wciąż mi się śniło miasto duże jak Neapol, a w nim tyle pałaców, gwaru, huku, ruchu...


Fiodor Dostojewski (fragment powieści Idiota, 1869)

11 listopada 2012

książki. . .

                Jeszcze w oknie wystawy dostrzegłeś okładkę z poszukiwanym tytułem. Podążając tym widocznym tropem, utorowałeś sobie drogę poprzez zwarte zasieki Książek Nigdy Nie Przeczytanych, które spoglądały na ciebie ponuro z księgarskich stołów i półek, usiłując cię onieśmielić. Lecz ty wiesz, że nie powinieneś dać się zbić z tropu, że pośród nich rozciągają się całe hektary Książek Których Równie Dobrze Możesz Nie Czytać, Książek Przeznaczonych Do Innych Celów Niż Lektura, Książek Przeczytanych Jeszcze Zanim Je Otwarto Gdyż Należą Do Kategorii Tych Co Zostały Przeczytane Jeszcze Przed Napisaniem. Pokonujesz pierwszy obwód przedmurza i oto rusza na ciebie piechota Książek Które Z Pewnością Byś Przeczytał Gdybyś Miał Przed Sobą Więcej Niż Jedno Życie Ale Niestety Dni Ci Przeznaczonych Jest Tyle Ile Jest. Jednym susem przeskakujesz przez nie i kierujesz się pomiędzy zastępy Książek Które Masz Zamiar Przeczytać Chociaż Przedtem Powinieneś Przeczytać Inne, te Nazbyt Drogie Które Będziesz Mógł Kiedyś Kupić Za Pół Ceny. Książek Idem Jak Powyżej Gdy Ukażą Się W Wydaniu Kieszonkowym, Książek Które Przeczytali Już Wszyscy A Zatem Jest Tak Jakbyś Ty Przeczytał Je Także. Udaremniając te ataki, zmierzasz pod wieże fortyfikacji, gdzie stawiają opór
Książki Które Od Dawna Zamierzasz Przeczytać,
Książki Których Od Lat Poszukujesz Bez Powodzenia,
Książki Które Dotyczą Tego Czym Właśnie Się Zajmujesz,
Książki Które Chcesz Mieć Pod Ręką Na Wszelki Wypadek.
Książki Które Mógłbyś Odłożyć Na Wakacyjną Lekturę,
Książki Którymi Mógłbyś Zapełnić Wolne Miejsce W Twojej Bibliotece,
Książki Które Rozbudzają W Tobie Ciekawość Niespodziewaną Gwałtowną I Niezbyt Wyraźnie Usprawiedliwioną.
                Tak oto zdołałeś ograniczyć siły zbrojne do zbioru z pewnością nadal pokaźnego, lecz dającego się sprowadzić do skończonej liczby, chociaż to uczucie względnej ulgi nadal nękają podjazdy Książek Dawno Temu Przeczytanych Które Należałoby Przeczytać Ponownie, a także podjazdy Książek Pozornie Przez Ciebie Przeczytanych Które Najwyższy Czas Byłoby Przeczytać Naprawdę.
                Uwalniasz się biegnąc zygzakiem i jednym skokiem wpadasz do twierdzy Nowości Których Autor Bądź Tematyka Wzbudzają Twoją Ciekawość. W samej warowni również możesz zrobić wyłom wśród oddziałów obrońców, dzieląc je na Nowości Których Autor Bądź Tematyka Nowymi Nie Są (dla ciebie lub w ogóle) oraz na Nowości Których Autorzy Bądź Tematyka Są Zupełnie Nieznani (przynajmniej tobie), możesz także zbadać przyczyny swojego zainteresowania, określić, w jakim stopniu rozbudzają je twoje potrzeby i oczekiwania wobec tego, co jest nowe, i wobec tego, co nowe nie jest (wobec nowości, której poszukujesz w tym, co nie jest nowe, i wobec tego, co nie jest nowe, a czego poszukujesz w nowości).
                Wszystko po to, aby powiedzieć, że kiedy już przebiegłeś wzrokiem tytuły książek wystawionych w księgarni, skierowałeś swoje kroki do sterty świeżych od farby tomów Jeśli zimową nocą podróżny, porwałeś jeden egzemplarz i zaniosłeś go do kasy, aby przypieczętować swoje prawo własności.
                Rzuciłeś jeszcze jedno zagubione spojrzenie na leżące wokół książki (albo lepiej: to książki spoglądały na ciebie z wyrazem zagubienia, niczym psy, co wyglądają z klatek miejskiej psiarni, i widzą, jak ich były współtowarzysz oddala się na smyczy swego pana, który przyszedł go wykupić), po czym wyszedłeś.

Italo Calvino (z powieści Jeśli zimową nocą podróżny, 1979)  




i zima nadeszła. . .

A jeśli nie chcesz, nic nie mów, miejmy nadzieję, żezostawią cię w spokoju.
                   Przybierz najwygodniejszą pozycję: usiądź, wyciągnij nogi, połóż się, zwiń się w kłębek. Połóż się na plecach, na boku, na brzuchu. Usiądź na krześle, na kanapie, w fotelu na biegunach, na leżaku, na pufie. Na hamaku, jeśli masz hamak. Połóż się, oczywiście, na łóżku albo do łóżka. Możesz nawet stanąć na głowie, w pozycji jogi. Z książką do góry nogami, rzecz jasna.
                   To nie ulega wątpliwości, nie jest łatwo dobrać pozycję do czytania. Niegdyś czytano na stojąco, przed pulpitem. Pozycja stojąca była czymś zwyczajnym. Odpoczywano w ten sposób po zmęczeniu jazdą konną. Nikomu nie przyszło nigdy do głowy czytać siedząc na koniu, a jednak teraz myśl, by czytać w siodle z książką rozłożoną na końskiej grzywie lub też zawieszoną przy pomocy specjalnej uprzęży na końskich uszach, wydaje ci się pociągająca. Czytanie ze stopami w strzemionach powinno być bardzo wygodne. Uniesione nogi to pierwszy warunek do czerpania przyjemności z lektury.
                   Dobrze zatem, na co czekasz? Wyciągnij nogi, stopy ułóż na poduszce albo na dwóch poduszkach, na poręczy kanapy, na oparciu fotela, na stoliku do herbaty, na biurku, na fortepianie, na globusie. Przedtem zdejmij buty. Oczywiście jeśli zechcesz unieść nogi, bo jeśli nie zechcesz, włóż je z powrotem. Nie siedź tak z butami w jednej ręce, a z książką w drugiej.
                   Ustaw światło tak, by nie męczyło oczu. Zrób to teraz, bo zaledwie pogrążysz się w lekturze, nie sposób cię będzie od niej oderwać. Postaraj się, aby strona nie pozostawała w cieniu, to skupisko czarnych liter na szarym tle przypomina monotonią stado myszy. Uważaj jednak, żeby na kartkę nie padało zbyt mocne światło, aby nie odbijało się od okrutnej bieli papieru, podgryzając cienie czcionek niczym pełne południowe słońce. Postaraj się już teraz przewidzieć wszystko, co mogłoby przerwać ci lekturę. Papierosy połóż w zasięgu ręki, jeśli palisz, a także popielniczkę. Co jeszcze? Może chcesz zrobić siusiu? Dobrze, sam będziesz wiedział.

Italo Calvino (z powieści Jeśli zimową nocą podróżny, 1979) 


                   Nie chodzi o to, abyś spodziewał się czegoś szczególnego po tej szczególnej książce. Jesteś jednym z tych, którzy z zasady nie spodziewają się niczego od czegokolwiek. Wiele młodszych od ciebie osób, lub mniej młodych, żyje w oczekiwaniu niezwykłych doznań czerpanych z książek, innych ludzi, z podróży, wydarzeń, z tego, co kryje w sobie dzień jutrzejszy. Natomiast ty nie. Ty wiesz, że najlepszym, czego można oczekiwać, jest uniknięcie najgorszego. Oto wniosek, do jakiego doszedłeś, zarówno w życiu osobistym, jak i w sprawach ogólnych, wręcz dotyczących porządku świata. A co z książkami? Ponieważ wykluczyłeś to uczucie z każdej innej dziedziny, sądzisz, że możesz sobie jeszcze pozwolić na tę młodzieńczą radość oczekiwania w sferze tak wyodrębnionej, jaką jest świat książek, gdzie może ci pójść dobrze albo źle, lecz gdzie ryzyko rozczarowania nie będzie niczym dotkliwym.

 Italo Calvino (z powieści Jeśli zimową nocą podróżny, 1979)




inny. . .

Śmiertelniku! o roskosz masz się w życiu starać,
Niewierz by cię po śmierci miano za to karać:
W tym sposobie myślenia bądź jednak ostrożnym,
Poczciwemu jest tylko wolno być bezbożnym.

                                              Tomasz Kajetan Węgierski (1837)


do wierszopisów. . .

                              Scribimus indocti doctique poëmata passim
                                                                                                 Horacy


 Moi wielce Mościwi bracia i Panowie,
Bo i u was jest czasem państwo w pustej głowie;
Różnego stanu, wieku, nauki, Poeci,
Bękarty, czyli prawe Apollina dzieci!
Posłuchajcie, wszak słuchać nigdy niezawadzi
Jeźli co kto dobrego z przyjaciół poradzi.
Niegodnym współ-czeladnik jest waszego cechu,
Pisałem, nieuszedłem pochwały i śmiechu.
Piszę przecież i pisać jeszcze długo będę,
Nim w rząd dobrych policzon na Parnasie siędę.
 Są, którzy już za życia ozdobni laurami,
Jako z dziećmi swojemi postępują z nami,
A bystrym lotem swoim wzniósłszy się wysoko,
Ledwie na liche prace raczą rzucić oko:
Nie będę podchlebnemi, bo mi już obrzydły,
Błagał nieukróconą ich dumę kadzidły,
I żaden mi do tych czas nie zarzuci jeszcze,
Abym miał podchlebstwami podlić dary wieszcze.
Biskupi, Kanonicy, Świeccy i Pijarzy,
Słowem wszyscy, którym się wiersze pisać zdarzy;
Czyńcie jak ja, bazgrajcie, drukujcie co chcecie,
Ale wszystkich bez braku nie chwalcie tak przecie.
Gdziekolwiek się obrócę, w które pójdę strony,
Wszędzie nudnemi rymy jestem zarzucony.
Ten człeka bez sumienia poczciwym być głosi,
Ten przedawcę ojczyzny w niebiosa wynosi,
Ten, że kto za pieniądze urzędu nabędzie,
Wielbi, i w zasłużonych chce go mieścić rzędzie.
Wiersze piszą, byleby czyje imieniny,
Wiersze znowu byleby czyje urodziny,
Jeszcze wiersze, byle kto sprzykrzywszy sam w domu
Ślubował przy ołtarzu kaci wiedzą komu.
Jęczą prassy i biedni Drukarze się pocą,
Głupie się mozgownice ledwie nie przewrócą;
Obiecują Ojczyznie poprawę złej doli,
Dla czego? że się żeni jakiś Pan Podstoli.
Oto nieszczęścia wszystkie z ojczyzny wystraszy
Żeniący się z Sędzianką jakiś Pan Podczaszy.
Niech który mąż w chwalebnym zapale w łożnicy
Dziecko zbuduje godne swojej połowicy,
I ta je przez miesięcy dziewięć odtąd chora,
Na świat wyda z pomocą baby lub doktora:
Już hałas na Parnasie, nie śpią puste głowy,
Cel rymom jest dla wszystkich pochlebców gotowy:
Jeżeli syn, to będzie Alexander pewnie,
Że się niechciał urodzić prędzej, płaczą rzewnie;
Byłby niechybnie przez swe męztwo i swe dzieła
Obronił to, co obca przemoc Polszcze wzięła,
Lecz i tak nieomylne powzięli nadzieje
Że nam z jego pomocą szczęście zajaśnieje.
Jeźli córka, to będzie Lukrecya czysta,
I z jej to ułożenia już rzecz oczywista.
Każdy to przepowiada, a żadnemu przecie
Nie zdarzyło się zgadnąć do tych czas Poecie.
Codzień ta w rymach waszych nadzieja nas krzepi,
Że ma być kraj szczęśliwszy, że nam ma być lepi;
Codzień się ludzie rodzą i codzień się żenią,
Losy nasze bynajmniej w lepsze się nie mienią.
Dajcie pokój, gdy się wam nigdy nic nie iści,
Niemając zwłaszcza żadnej z tych proroctw korzyści.
                                                          Tomasz Kajetan Węgierski (1837)







10 listopada 2012

stojąc sam. . .

Stojąc sam na milczenia progu,
Tracę na zawsze twoje imię,
Druga osobo dioalogu,
Wiecznej mgławicy pseudonimie.

                                        Leopold Staff (z tomu Dziewięć Muz, 1958)


09 listopada 2012

im więcej. . .

Im więcej razy na dzień jesteś znieważony,
Im śmieszniejsze na ciebie wkładają korony
I krzyczą urągając: pokaż swoją siłę,
Albo liczą cię między pamiątki niebyłe,
Im więcej żalu, drwiny, gniewu, oskarżenia,
Bo słowo twoje z miejsca nie ruszy kamienia,
Tym bardziej pewnym mogę być tego jednego:
Że ty jesteś, zaiste, Alfą i Omegą.

Berkeley, 1962

                                                Czesław Miłosz (z tomu Miasto bez imienia, 1969)

dowód. . .

A jednak zaznałeś piekielnych płomieni.
Mógłbyś nawet powiedzieć, jakie są: prawdziwe,
Zakończone ostrymi hakami, żeby darły mięso
Po kawałki, do kości. I szedłeś ulicą,
I odbywała się kaźń, broczenie, smaganie.
Pamiętasz, więc nie wątpisz. Na pewno jest piekło.

1975

                                                           Czesław Miłosz (z tomu Hymn o perle, 1982)

08 listopada 2012

wojna. . .

Ciemność bez nazwy, targana światłem i grzmotem bez nazwy,
Tym tylko i niczym więcej było oblicze tej ziemi.

                                                            Czesław Miłosz
                                                            (fragment wiersza Wojna z nieopublikowanych utworów,
                                                            ok. 1953)


07 listopada 2012

nic dla ciebie. . .

Si je n’ai rien de toi
Si je n’entends plus ta voix
Je redeviens l’enfant
Abandonné, crevant
Dans sa chambre au bout du couloir

Si je n’ai rien de toi
Je deviens mort vivant
Fantôme et transparent
Condamné aux flammes de l’enfer
Hurlant sous la misère

Si je n’ai rien de toi
À quoi sert d’être moi
Oui d’être moi

                            Elodie Hesme

06 listopada 2012

noż na gardle. . .

Otworzył drzwi do sieni i nagle natknął się na Porfirego, który wchodził do jego pokoju. Raskolnikow osłupiał na chwile, ale tylko na chwile. Nie zdziwił się ani nawet prawie się nie przeląkł. Drgnął tylko, po czym zaraz się opanował. „A może to będzie rozwiązanie! Podszedł po cichu jak kot, nic nie słyszałem. Czyżby odsłuchiwał?" — Nie spodziewał się pan gościa! — zawołał, śmiejąc się Porfiry Pietrowicz. — Już dawno miałem ochotę wstąpić do pana, przechodzę tedy i myślę, a może by wpaść na parę minut, odwiedzić go? Wybiera się pan dokądś? Nie będę zatrzymywał. Tylko, pozwoli pan, że papierosika... — Niech pan siada, bardzo proszę — przyjął gościa Raskolnikow z taka zadowolona i przyjacielska mina, sam by się sobą zachwycił, gdyby mógł się zobaczyć. Gonił ostatkami sił! Czasami zdarza, się, że człowiek przez pół godziny umiera ze strachu przed rozbójnikiem, a gdy poczuje już nóż na gardle, trwoga nagle go opuszcza i przestaje się bać. Raskolnikow usiadł na wprost Porfirego i wpatrywał się w niego bez drgnienia powiek. Porfiry zmrużył oczy i zapalał papierosa.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Zbrodnia i kara, 1866)



hymn. . .

Nikogo nie ma pomiędzy tobą i mną.
Ani rośliny czerpiącej sok z głębokości ziemi,
ani zwierzęcia, ani człowieka,
ani wiatru chodzącego pomiędzy chmurami.

Najpiękniejsze ciała są jak szkło przeźroczyste.
Najsilniejsze płomienie jak woda, zmywająca zmęczone nogi podróżnych.
Najzieleńsze drzewa jak ołów rozkwitły w środku nocy.
Miłość jest piaskiem połykanym wyschłymi ustami.
Nienawiść słonym dzbanem podanym spragnionemu.
Toczcie się, rzeki; podnoście swoje ręce,
stolice! Ja, wierny syn czarnoziemu, powrócę do czarnoziemu,
jakby życia nie było,
jakby pieśni i słowa tworzyło
nie moje serce, nie moja krew,
nie moje trwanie,
ale głos niewiadomy, bezosobowy,
sam łopot fal, sam wiatrów chór, samo wysokich drzew
jesienne kołysanie.

Nikogo nie ma pomiędzy tobą i mną,
a mnie jest dana siła.
Góry białe pasą się na równinach ziemskich,
do morza idą, do wodopoju swego,
nachylają się słońca coraz nowe
nad doliną małej i ciemnej rzeki, gdzie się urodziłem.
Nie mam ani mądrości, ani umiejętności, ani wiary,
ale dostałem siłę, ona rozdziera świat.
Ciężką falą rozbiję się o brzegi jego
i odejdę, powrócę w wiecznych wód obszary,

a młoda fala pianą nakryje mój ślad. O ciemności!
Zabarwiona pierwszym blaskiem świtu,
jak płuco wyjęte z rozszarpanego zwierza
kołyszesz się, zanurzasz się.
Ileż razy z tobą płynąłem
zatrzymany pośrodku nocy,
słysząc głos jakiś nad twoim struchlałym kościołem,
krzyk cietrzewi, szum wrzosu w tobie się rozszerzał
i świeciły dwa jabłka leżące na stole
albo otwarte błyszczały nożyce –
– a my byliśmy podobni:
jabłka, nożyce, ciemność i ja –
pod tym samym, nieruchomym,
asyryjskim, egipskim i rzymskim
księżycem.

Przemieniają się wiosny, mężczyźni i kobiety łączą się,
dzieci po ścianach rękami w półsenności wodzą,
ciemne lądy rysują palcem umaczanym w ślinie,
przemieniają się formy, rozpada się to, co wydawało się niezwyciężone.

Ale pomiędzy państwami powstającymi z dna mórz,
pomiędzy zgasłymi ulicami, na miejscu których
wzniosą się góry ze spadłej zbudowane planety,
wszystkiemu, co minęło, wszystkiemu, co minie,
broni się młodość, czysta jak słoneczny kurz,
ani w dobrem, ani w złem nie rozmiłowana,
pod twoje olbrzymie nogi podesłana,
abyś ją gniótł, abyś po niej szedł,
abyś poruszał swoim oddechem koło,
a od jego ruchu drżała znikoma budowla,
abyś jej głód, a innym dawał sól, wino i chleb.

Jeszcze nie odzywa się głos rogu
zwołujący rozproszonych, leżących w dolinach.
Koło wozu ostatniego jeszcze nie dudni na grudzie.
Pomiędzy mną i tobą nie na nikogo.

Paryż, 1935

                                                   Czesław Miłosz (z tomu Trzy zimy, 1936)