30 kwietnia 2013

zniknąłem, lecz świat kręci się dalej. . .

Moja jednodniowa nieobecność prawdopodobnie nie zrobiła nikomu różnicy. Prawdopodobnie nikt się nawet nie zorientował, że mnie nie ma. Zniknąłem, lecz świat kręci się dalej, wcale tym niezainteresowany. Sytuacja jest naprawdę bardzo zawikłana, ale jedna rzecz wydaje się oczywista. A mianowicie: nie jestem już nikomu potrzebny.

Haruki Murakami (fragment powieści Kronika ptaka nakręcacza, 1995)
 
 
   

w ich sferze pojmowania. . .

Wiele osób ignoruje i pomija milczeniem sprawy niemieszczące się w ich sferze pojmowania, uznając je za nieracjonalne i niewarte zastanowienia.

Haruki Murakami (fragment powieści Kronika ptaka nakręcacza, 1995)
 
 
   

29 kwietnia 2013

pamiętam imiona wszystkich braci karamazow. . .

Oczywiście nie znaczy to, że jestem pozbawiony cech charakterystycznych. Mam album Sketches of Spain z autografem Milesa Davisa, mam dość wolny puls, zwykle około 47, i nawet kiedy mam gorączkę 38,5°C mój puls nie przekracza 70. Jestem bezrobotny i pamiętam imiona wszystkich braci Karamazow, ale tego typu rzeczy oczywiście nie można poznać po wyglądzie zewnętrznym.

Haruki Murakami (fragment powieści Kronika ptaka nakręcacza, 1995)
 
 
   

czytając książkę, czekałem na powrót żony. . .

Kumiko w pośpiechu zjadła śniadanie i wyszła, a ja włożyłem pranie do pralki, posłałem łóżko, zmyłem naczynia, odkurzyłem podłogę. Potem usiadłem razem z kotem na werandzie i przejrzałem w gazecie ogłoszenia o pracy i reklamy wyprzedaży. W południe przygotowałem sobie coś prostego do jedzenia i poszedłem do sklepu. Zrobiłem zakupy na kolację, z półki z przecenionymi towarami wziąłem proszek do prania, a także chusteczki jednorazowe i papier toaletowy. Następnie wróciłem do domu, przygotowałem kolację, a potem położyłem się na kanapie i czytając książkę, czekałem na powrót żony.

Haruki Murakami (fragment powieści Kronika ptaka nakręcacza, 1995)


   

28 kwietnia 2013

wieczystego trwania nikt nie obiecywał. . .

Zapewne moje książki, one również, jak i moja istota cielesna, umrą kiedyś na koniec. Ale trzeba pogodzić się ze śmiercią. Akceptujemy myśl, że za dziesięć lat nie będzie nas, a za sto - naszych książek. Wieczystego trwania nikt nie obiecywał zarówno dziełom, jak i ludziom.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

nieczytanie. . .

Do dzieła Prousta
nie dodają w księgarni pilota,
nie można się przełączyć
na mecz piłki nożnej
albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo.

Żyjemy dłużej,
ale mniej dokładnie
i krótszymi zdaniami.

Podróżujemy szybciej, częściej, dalej,
choć zamiast wspomnień przywozimy slajdy.
Tu ja z jakimś facetem.
Tam chyba mój eks.
Tu wszyscy na golasa,
więc gdzieś pewnie na plaży.

Siedem tomów – litości.
Nie dałoby się tego streścić, skrócić,
albo najlepiej pokazać w obrazkach.
Szedł kiedyś serial pt. Lalka,
ale bratowa mówi, że kogoś innego na P.

Zresztą, nawiasem mówiąc, kto to taki.
Podobno pisał w łóżku całymi latami.
Kartka za kartką, z ograniczoną prędkością.
A my na piątym biegu
i - odpukać – zdrowi.

                                     Wisława Szymborska (z tomu Tutaj, 2009)
   

nie czułem już sił. . .

Ale miast pracować, żyłem w lenistwie, wśród hulanek i uciech, wśród choroby, kuracji i różnych manii, i dzieło moje przedsięwziąłem w wilię śmierci, nie znając rzemiosła. Nie czułem już sił, bu stawić czoła moim zobowiązaniom wobec ludzi ani też obowiązkom wobec mojej myśli oraz dzieła, a tym mniej wobec jednych i drugich.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

cudownym udoskonaleniem życia zwierzęcego. . .

Mieć ciało to wielkie niebezpieczeństwo dla umysłu, dla życia ludzkiego i myślącego, o którym zapewne należy mówić tyle, że jest cudownym udoskonaleniem życia zwierzęcego(...) Umysł jest zamknięty w ciele niby w fortecy; fortecę niebawem zaczną oblegać ze wszech stron i umysł będzie musiał się poddać.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   



największe obawy, jak i największe nadzieje. . .

(...)gdyż największe obawy, jak i największe nadzieje nie są czymś ponad nasze siły i w końcu opanowujemy pierwsze, a urzeczywistniamy drugie.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

27 kwietnia 2013

życie wznosi mur. . .

Tam, gdzie życie wznosi mur, inteligencja przebija wyjście(...)

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

26 kwietnia 2013

nie sposób osiągnąć w rzeczywistości tego, co tkwi w głębi nas. . .

Aż nazbyt częste doświadczenia wskazały mi, że nie sposób osiągnąć w rzeczywistości tego, co tkwi w głębi nas; że to już nie na placu Świętego Marka i nie za moją drugą podróżą do Balbec albo powrotem do Tansonville, żeby zobaczyć się z Gilbertą, odzyskałbym Czas utracony.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

gdy odzyskiwałem równowagę. . .

W chwili jednak gdy odzyskiwałem równowagę, postawiłem stopę na płycie trochę niżej niż poprzednia wystającej i wtedy rozwiało się moje zniechęcenie ustąpiwszy miejsca szczęśliwości, jaką w różnych okresach mojego życia napełniał mnie to widok drzew, które, jak mi się zdawało, rozpoznałem w trakcie przejażdżki powozem wokół Balbec, to widok dzwonnic w Martinville, to smak magdalenki zamaczanej w herbacie i tyle innych wrażeń, o których już mówiłem, a które, jak mi się wydawał, zsyntetyzowały się w ostatnich dziełach Vinteuila. Jak w momencie, kiedy brałem do ust magdalenkę, pierzchł cały niepokój o przyszłość, pierzchło całe zwątpienie intelektualne. Te zaś niepokoje i zwątpienia, które napastowały mnie przed chwilą, dotyczące rzeczywistości literatury, znikły jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Choć nie przeprowadziłem żadnych nowych rozumowań, choć nie znalazłem żadnego decydującego argumentu, trudności, przed chwilą jeszcze nieprzezwyciężone, straciły wszelkie znaczenie

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

25 kwietnia 2013

ciała, które nie cofa się, lecz przybliża. . .

Tego lub owego bardziej niż odzyskanie wolności moralnej kusił mrok, co zapadł raptem na ulicach. Niektórzy nawet z owych pompejańczyków, roszeni już deszczem ognistym, zeszli w korytarze metre, ciemne niczym katakumby. Wiedzieli, owszem, że nie będą sami. Otóż ciemność, co zalewa wszystko niczym nowy żywioł, działa na niektórych w sposób nieodparcie kuszący, niweczy bowiem pierwsze stadium rozkoszy i wprowadza nas bez żadnych wstępów w dziedzinę pieszczot, dokąd zazwyczaj docieramy dopiero po pewnym czasie. Niezależnie od tego, czy przedmiot naszych pożądań stanowi kobieta czy też mężczyzna, przypuśćmy nawet - ktoś łatwy, kto nie wymagałby skomplikowanych umizgów przedłużających się do nieskończoności w salonie (przynajmniej za dnia), wieczorem (nawet na ulicy oświetlonej choćby słabo) istnieją tu przynajmniej działania wstępne, kiedy jedynie oczy pożerają winogrona zielone jeszcze i kiedy lęk, jaki budzą w nas przechodnie, a również i ktoś upragniony, przeszkadza nam tak, iż potrafimy tylko spoglądać i mówić. W ciemnościach cała ta odwieczna gra rozsypuje się w gruzy, ręce, wargi, ciała mogą pierwsze rozpocząć igraszkę. Zdołasz zawsze wytłumaczyć się ciemnością z pomyłek, jakie ciemność rodzi, jeśli zostaniesz źle przyjęty. A jeśli przyjmą cię dobrze, bezpośrednia odpowiedź ciała, które nie cofa się, lecz przybliża, daje nam o tej (lub tym), do której zwracamy się w milczeniu, pojęcie, że jest kimś pozbawionym przesądów i występnym, pojęcie, od którego wzmaga się nasza radość, że mogliśmy się wgryźć w miąższ owocu nie pożerając go wzrokiem i nie prosząc o pozwolenie. A tymczasem ciemności trwają; zatopieni tym nowym żywiołem, klienci Jupiena mniemając, iż odbyli podróż i że ściągnęli tu, by przyglądać się zjawisku naturalnemu jak przypływ albo zaćmienie i miast w rokoszy gotowej już całkiem i zadomowionej smakować w przypadkowych spotkaniach wśród nieznanego, odprawiali przy wulkanicznym pomruku bomb, u stup pompejańskiego burdelu, rytuał sekretny w mrokach katakumb.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

24 kwietnia 2013

wśród pełni życia codziennego. . .

(...)życie bowiem zawodzi nas tak dalece, że zaczynamy w końcu wierzyć, iż literatura nie ma z nim żadnego związku, ogarnia więc nas osłupienie, jeśli widzimy, jak cenne myśli ukazane w książkach rozprzestrzeniają się, nie lękając się zagłady, spontanicznie, naturalnie, wśród pełni życia codziennego(...)

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 7: Czas odnaleziony, 1927) 
 
 
   

baptysterium i fale jordanu. . .

Widząc, że długo będę stał przez mozaiką przedstawiająca chrzest Chrystusa, moja matka, aby mnie uchronić przed chłodem panującym w baptysterium, zarzucała mi na ramiona szalik. Będąc w Balbec z Albertyną sądziłem, że uległa ona powierzchownemu złudzeniu właściwemu tylu osobom, które nie myślą jasno, gdy mi mówiła o przyjemności - według mnie najzupełniej urojonej - jaką by miała oglądając ten czy inny obraz w moim towarzystwie. Dziś jestem już pewien, że istnieje przyjemność, która polega , jeżeli nie na tym, że się widzi, to przynajmniej, że się widziało jakąś piękną rzecz razem z pewną osobą. Przyszła dla mnie taka godzina, że kiedy wspominam baptysterium i fale Jordanu, w których święty Jan zanurza Chrystusa, podczas gdy przez Piazzettą czekała na nas gondola, nie jest mi obojętne, iż w tym chłodnym półmroku stała przy mnie kobieta udrapowana w swoją żałobę, pogrążona w pełnym szacunku i entuzjastycznym skupieniu staruszki widniejącej na weneckim obrazie Carpaccia Święta Urszula, i że ta kobieta o zaczerwienionych policzkach, smutnych oczach, zasłonięta czarną woalką, na zawsze skojarzona dla mnie z tym łagodnie oświetlonym sanktuarium Św. Marka, gdzie w każdej chwili na pewno mogę ją odnaleźć, bo to miejsce dla niej zastrzeżone i niezmienne jak mozaika - jest moją matką.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 6: Nie ma Albertyny, 1925) 
 
 
   

23 kwietnia 2013

dzieło śmierci i zapomnienia. . .

Przyjął się zwyczaj nieprzypominania go nawet przy wyrażeniach, których często używał, przy prezentach, które od niego pochodziły, i właśnie istota mająca obowiązek odmłodzić - jeżeli nie uwiecznić - pamięć o nim przyspieszała o doprowadzała do końca dzieło śmierci i zapomnienia.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 6: Nie ma Albertyny, 1925) 
 
 
   

czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła. . .

Po staroświecku uważam, że czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła. (...) Homo Ludens z Książką jest wolny. Przynajmniej na tyle, na ile wolnym być można. Sam sobie ustanawia reguły gry, posłuszny własnej tylko ciekawości. Pozwala sobie na czytanie zarówno książek mądrych, z których czegoś się dowie, jak i głupich, bo i one o czymś informują. Wolno mu jednej książki nie doczytać do końca, a drugą od końca zacząć i cofnąć się do początku. Wolno mu zachichotać w miejscu do tego nie przewidzianym albo nagle zatrzymać się przy słowach, które zapamięta przez całe życie. Wolno mu wreszcie - czego żadna inna zabawa ofiarować mu nie może - posłuchać o czym rozprawia Montaigne albo dać chwilowego nurka w mezozoik.

Wisława Szymborska (z Lektur nadobowiązkowych)


   

22 kwietnia 2013

budziłem i podejmowałem mój smutek. . .

Od chwili kiedy się budziłem i podejmowałem mój smutek w miejscu, gdziem go zostawił przed zaśnięciem, niby książkę zamkniętą na chwilę, ale odtąd mającą mi towarzyszyć aż do wieczora, wszystkie moje wrażenia, zewnętrzne, zawsze się dostrajały do jakiejś myśli o(...)

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 6: Nie ma Albertyny, 1925) 
 
 
   

*** / w prawej pióro

w prawej pióro
lewa liczy
pięć spotkań pięć rozstań
już brak palców

gdzie jesteś
dworce lotniska
buczy w górze samolot
czy w niebie się błyska

autostrady pożegnań
przez kukurydzę przez stepy
a ty jesteś jedna
i jeden los ślepy

                                  Włodzimierz Holsztyński


   

21 kwietnia 2013

oddaje się wszystkie siły w przeświadczeniu, że to są ostatnie. . .

(...) wszystko zależy od tej bitwy, ale te bitwy mniej są podobne do owych dawniejszych, które trwały kilka godzin, niż do bitwy współczesnej, która nie kończy się ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień. Oddaje się wszystkie siły w przeświadczeniu, że to są ostatnie, jakich się będzie potrzebowało. I więcej niż rok mija nie przynosząc "rozstrzygnięcia".

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 5: Uwięziona, 1923) 
 
 
   

oprzyj się na moim ramieniu. . .

   - Niedobrze wyglądasz, kuzynie - rzekła do pana de Charlus. - Oprzyj się na moim ramieniu. Bądź pewny, że zawsze cię ono podeprze. Dosyć jest silne na to. - Potem, podnosząc dumnie oczy i spoglądając wprost na panią Verdurin i na Morela, dodała: - Wiesz, że niegdyś w Gaecie umiało ono trzymać w respekcie kanalię. Potrafi ci posłużyć za szaniec.
   I w ten sposób, prowadząc pod ranię barona i nie pozwoliwszy przedstawić sobie Morela, wyszła wspaniała siostra cesarzowej Elżbiety [Królowa Neapolu].

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 5: Uwięziona, 1923) 
 
 
   

refleks teraźniejszości. . .

(...) człowiek wyobraża sobie przyszłość jako refleks teraźniejszości rzutowanej w pustą przestrzeń, gdy ona jest wynikiem - często bardzo bliskim - przyczyn przeważnie dla nas nieuchwytnych.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 5: Uwięziona, 1923) 
 
 
   

wołanie, którego nie przestanę już słyszeć nigdy. . .

(...) mogłem usłyszeć dziwne wołanie, którego nie przestanę już słyszeć nigdy, jaki przeznaczenie i dowód, że istnieje coś innego niż nicość, którą znalazłem we wszystkich rozkoszach i w samej miłości; coś możebnego do osiągnięcia zapewne przez sztukę; i że jeżeli życie wydawało mi się tak czcze, to przynajmniej nie wyczerpało ono wszystkiego.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 5: Uwięziona, 1923) 
 
 
   

18 kwietnia 2013

*** / smutne pticzki wiecznej wiosny. . .

Smutne pticzki wiecznej wiosny
W stromym, chłodnym San Francisco.
Radość ma tu smak żałosny
Choć się stroi na parysko.

Szczekające leżą foki
Nad przybojem oceanu.
Błękit, bladość wzgórz zatoki
(Wanda stwierdza wyższość planu).

No i ludzie, jak tu zwykle
Energiczni i głupawi:
Mówi się te figle-migle
A właściwie serce krwawi.

Zapamiętaj straszną rybę:
Strój tancerza jawajskiego.
Przypomina też Habimę -
Coś nieprawdo-podobnego.

Drugą, którąśmy nazwali
Odettą, tak jak u Prousta:
Kostium w rzucik, wcięta w talii
I różowe mieszki usta.
(Rybę tę, choć to jest świństwo
Ja nazywam też O-dyńską).

Zapamiętaj zapach gorzki
Roztartego eukaliptu.
Zabierz z sobą to do Polski
I opowiedz, jaki wikt tu.

                                          San Francisco, 6 czerwca 1948

                                          Czesław Miłosz (z Wierszy rozproszonych 1948-1954)


  

wąska szczelina otwierająca się na beethovena i na veronese'a!. . .

(...)- zarówno homoseksualizm młodzieńców Platona, jak pasterzy Wirgiliusza - zanikł, przetrwał zaś i mnoży się jedynie homoseksualizm wrodzony, organiczny, ten, co się kryje przed innymi i maskuje przed samym sobą. I pan de Charlus byłby w błędzie nie chcąc się szczerze odrzec genealogii pogańskiej. W zamian za trochę plastycznego piękna, ileż wyższości duchowej! Pasterz Teoretyka, wzdychający do młodego chłopca, stanie się późnej równie brutalny i tępy jak inny pasterz, którego fletnia rozbrzmiewa dla Amarylis. Bo pierwszy z nich nie jest dotknięty chorobą, jest tylko posłuszny obyczajom epoki. Jedynie homoseksualizm wstydliwy, zohydzony, jest prawdziwy, jedyny, który jest zdolny wydać u tegoż osobnika wysublimowanie duchowe. Drżeniem przejmuje związek spraw fizycznych ze sprawami ducha; myśl, że drobne przemieszczenie czysto fizycznych skłonności, lekka skaza pewnego zmysłu sprawia, iż wszechświat poezji i muzyki, zamknięty dla księcia Guermantes, otwiera się dla pana de Charlus. Nie dziwi nas smak pana de Charlus w urządzaniu mieszkania ani to, że jak kobieta lubuje się w cackach; ale ta wąska szczelina otwierająca się na Beethovena i na Veronese'a!

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 5: Uwięziona, 1923) 
 
 
   

a la recherche du temps perdu. . .

                                               Dla Toli Korjan

Ja, Anna Csillag, z długiemi włosami,
Zawsze ta sama, słodko uśmiechnięta,
Od lat trzydziestu – pomiędzy szpaltami
Stoję w gazetach twoich niby święta.
Jak lilję trzymam gałązkę z gwiazdami,
Czas mej anielskiej urody nie zmienia:
Puszysty włosów rozpuszczony dywan
Szumną kaskadą do stóp moich spływa,
Do bosych stóp bogini uwłosienia.

Ja, Anna Csillag, przez tych lat trzydzieści
Nie znałam smutku, nie znałam boleści,
A co się z tobą działo, o mój synu,
Że patrzysz na mnie – i łzy tobie płyną?

Mnie, Annie Csillag, nawet w one lata,
Gdy krwią twych braci spłynęło pół świata,
I krew – czernidło drukarskie załała,
I śmierć z sąsiednich szpalt na mnie wołała, –

Ani jeden nie posiwiał włos,
Ani jeden nie spadł z głowy włos.

O Anno Csillag, gazetowy świadku
Naszych cielęcych, obumarłych dni!
Chodzę po świecie i zbieram śmiecie,
Sam wkrótce będę po sobie pamiątką.

(I będę pisał jeszcze głupsze wiersze
À la recherche,
À la recherche
Du temps perdu).

                                                   Józef Wittlin


   

16 kwietnia 2013

skradzione dni. . .

My biedni mamy mało czasu
na młodość i piękno:
może obejść się bez nas.

Nasze narodziny nas zniewalają!
motyle pozbawione wszelkiego piękna,
pochowane w poczwarki czasu.


Bogaci nie płacą za nasz czas:
te dni skradzione pięknu
opętane są przez naszych ojców i nas.


Czy głód czasu nie mija nigdy?

                                                  Pier Paolo Pasolini
                                                  (przekład własny)


   

15 kwietnia 2013

ponieważ już się nie zmienię i nie mógłbym już żyć inaczej. . .

- Wiem, jaką ci przykrość sprawię. Po pierwsze zamiast zostać tutaj, jak chciałaś, wyjeżdżam równocześnie z tobą. To jeszcze nic. Źle się czuję tutaj, wolę wracać. Ale słuchaj, nie martw się zbytnio. Więc tak. Omyliłem się, oszukałem cię mimo woli wczoraj, zastanawiałem się nad tym całą noc. Muszę koniecznie - i postanówmy to zaraz, ponieważ zdaję sobie teraz dobrze ze wszystkiego sprawę, ponieważ już się nie zmienię i nie mógłbym już żyć inaczej; muszę koniecznie ożenić się z Albertyną.
 
Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 4: Sodoma i Gomora, 1922) 
 
 
   

14 kwietnia 2013

in memoriam. . .

Byłeś
jak ja:
czyste ubrania i nowe buty.
O słodkie Niedziele!
Twoja matka tysiąckrotnie zmieniała oblicze
z tobą dzieckiem
i młodzieńcem.
Teraz
znasz
tę straszną chwilę,
ostatni oddech.
Być może
zobaczyłeś innymi oczyma
TE ubrania i TĘ koszulę
drżący na własnym odzieniu
z wargami jeszcze złożonymi
do uśmiechu
żywego młodzieńca.

Lecz ja
znawca gry
nie potrafię okryć cię kwiatami…
To niedorzeczne!
To musi być żart!
Ty duchem?
Nie ma we mnie obrazów twego bólu.
Ty się śmiejesz,
śmiejesz się
w mym wspomnieniu.
Poszukam
w wodzie i pośród kamieni
twojej twarzy umarłego.
Jednak ufam,
że jej nie odnajdę.
Ty nie słyszysz odgłosu
dzwonów
i twój głos radosnego przyjaciela
nie wie,
że pragnie cię cisza.

                                             Pier Paolo Pasolini


   

13 kwietnia 2013

autoportret odczuwalny. . .

Patrzą na mnie,
więc pewnie mam twarz.

Ze wszystkich znajomych twarzy
najmniej pamiętam własną.

Nieraz mi ręce
żyją zupełnie osobno.
Może ich wtedy nie doliczać do siebie?
- - - - - - - - - - - - - - -
Gdzie są moje granice?
- - - - - - - - - - - - - - -
Porośnięty przecież jestem
ruchem albo półżyciem.

Zawsze jednak
pełza we mnie
pełne czy też niepełne,
ale istnienie.

Noszę sobą
jakieś swoje własne
miejsce.

Kiedy je stracę,
to znaczy, że mnie nie ma.
- - - - - - - - - - - - - - -
Nie ma mnie,
więc nie wątpię.

                                     Miron Białoszewski


   

skowyt. . .

I

Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem,
głodne histeryczne nagie,

włóczące się o świcie po murzyńskich dzielnicach w poszukiwaniu wściekłej
dawki haszu,

anielogłowych hipstersów spragnionych pradawnego niebiańskiego
podłączenia do gwiezdnej prądnicy w maszynerii nocy,

którzy w nędzy łachmanach z zapadniętymi oczyma w transie czuwali
paląc w nadnaturalnych ciemnościach tanich mieszkań, płynąc poprzez
dachy miast, kontemplując jazz,

którzy pod liniami kolejki nadziemnej odsłaniali swe mózgi Niebiosom i
objawiały im się natchnione anioły Mahometa rozkołysane na dachach
czynszówek,

którzy odbyli uniwersytety chłodnym promiennym wzrokiem rojąc
Arkansas i Blake'em natchnioną tragedię pośród mędrków wojny,

których wylano z uczelni za obłęd i obsceniczne ody rozlepiane w oknach
czaszki,

którzy trzęśli się w bieliźnie w niegolonych pokojach, paląc w koszach na
śmieci swe pieniądze i nasłuchując Terroru za ścianą,

których kopano w brodę przyrodzenia, gdy wracali przez Laredo z
przemytem marihuany dla Nowego Jorku,

którzy łykali ogień w hotelach wypacykowanych farbą albo pili terpentynę
w Paradise Alley, marli lub noc w noc umartwiali swe torsy przy pomocy
snów, haszu, budzących zmór, wódy, chuja, i nieustających jebań,
niezrównanie ślepych ulic drżącego obłoku i błyskawicy umysłu skaczącej
ku biegunom Kanady i Paterson, rozświetlającej cały zamarły świat z
Czasem pośrodku,

trójwymiarowych wizji gmachów po zażyciu peyotlu, świtów podwórzowych
zielonych drzew cmentarza, opilstwa winem na szczytach dachów,
narkotycznych przejażdżek przez dzielnice witryn wśród migającej
sygnalizacji, słońca, księżyca i wibracji drzew, przez grzmiący zimowy
zmierzch Brooklynu, łoskot kubłów na śmieci i łagodne światło duszy,

którzy przytwierdzali się do kolejek metra by jeździć bez końca na
amfetaminie od Battery do świętego Bronksu dopóki hałas kół i dzieciarni
nie zagnał ich drżących ze spieczonymi ustami zmaltretowanych z
mózgiem wyzutym z jasności w posępne światło zoo,

którzy w kafeteriach Bickforda tonęli noc całą pośród imitacji świateł
podwodnej łodzi wynurzali się na popołudnia przy zleżałym piwie w
zdezelowanej knajpie Fugazziego nasłuchując głosu Anioła Zagłady w
wodorowej szafie grającej,

którzy gadali bez przerwy siedemdziesiąt godzin od parku do pokoju do
baru do szpitala wariatów Bellevue do muzeum do Brooklyńskiego Mostu,

stracony batalion platonicznych gadułów skaczących z tarasów ze schodów
przeciwpożarowych z parapetów z Empire State z księżyca,

którzy pletli trzy po trzy, wrzeszcząc wymiotując szepcząc fakty,
wspomnienia i anegdoty, oczy wylazłe z orbit, szok szpitali, więzień i
wojen,

całe intelekty wyrzygiwane w totalnych wspomnieniach z rozjarzonym
wzrokiem przez siedem nocy i dni, mięso dla Synagogi rzucone na bruk,

którzy znikali w nicości zenu w New Jersey zostawiając za sobą trop nie
wyraźnych widokówek ratusza w Atlantic City,

cierpiąc wschodnie poty, reumatyzm Tangeru i migreny Chin w ponurym
pokoju w Newark na odwyku,

którzy snuli się o północy po nastawniach dworca dumając, dokąd by tu
pójść i szli, nie zostawiając złamanych serc,

którzy odpalali papierosy w bydlęcych wagonach bydlęcych wagonach
bydlęcych wagonach i przez śniegi zmierzali ku samotnym farmom w
mrok pierwszych osadników,

którzy studiowali Plotyna Poego św. Jana od Krzyża telepatię kabałę bopu
gdyż w Kansas kosmos instynktownie wibrował im u stóp,

którzy szli samotnie ulicami Idaho wypatrując wizyjnych aniołów
indiańskich, którzy byli wizyjnymi aniołami indiańskimi,

którzy uważali się jedynie za szaleńców w ów czas gdy Baltimore jaśniało w
nadnaturalnej ekstazie,

którzy pod wpływem zimowego nocnego deszczu w rozświetlonym
miasteczku wskakiwali do limuzyn Chińczyków z Oklahomy,

którzy włóczyli się głodni i samotni przez Houston węsząc jazz lub seks
lub zupę i szli za wspaniałym Hiszpanem by rozmawiać o Ameryce i
Wieczności, beznadziejna sprawa, wsiadali więc na statek do Afryki,

którzy zniknęli w wulkanach Meksyku nic zostawiając po sobie nic prócz
cienia drelichu lawy i popiołów poezji, rozsianych po kominkach Chicago,

którzy wypłynęli ponownie na Zachodnim Wybrzeżu przesłuchując FBI,
ciemnoskórzy seksowni brodaci w szortach i o wielkich oczach pacyfistów
rozdając niezrozumiałe ulotki,

którzy wypalali sobie papierosami dziury w ramionach w proteście przeciw
narkotyczno-nikotynowemu otumanieniu Kapitalizmu,

którzy na Union Square rozpowszechniali superkomunistyczne pamflety
łkając i rozbierając się a opłakiwały ich syreny z Los Alamos i opłakiwały
Wall Street a prom ze Staten Island także lamentował,

którzy doznawali załamań szlochając w białych gimnazjach nadzy i drżący
przed maszynerią innych szkieletów,

którzy gryźli detektywów po karkach i wrzeszczeli z uciechy w radiowozach,
że jedyna ich zbrodnia to dzika hipowska pederastia i opilstwo, którzy
skowyczeli klęcząc w metrze i których zwlekano z dachu powiewających
genitaliami i rękopisami,

którzy dawali się pieprzyć w zadek świątobliwym motocyklistom i
wrzeszczeli z uciechy,

którzy ciągnęli druta i dawali sobie ciągnąć owym ludzkim serafinom,
żeglarzom, och pieszczoty atlantyckiej i karaibskiej miłości,

którzy jebali rankiem wieczorami w różanych ogrodach na trawie parków
publicznych i cmentarzy rozpryskując nasienie na każdego kto się pojawił
i miał chęć,

którzy czkali nieustannie próbując chichotać lecz kończyli szlochem za
przepierzeniem łaźni tureckiej gdy jasnowłosy i nagi anioł przychodził
przebić ich mieczem,

którzy utracili swoich kochanków na rzecz trzech starych megier losu zezo
watej megiery za heteroseksualnego dolara zezowatej megiery mrugają
cej łonem i zezowatej megiery, która nic nie robi tylko siedzi na dupie i
odcina złote intelektualne nici z krosna rzemieślnika,

którzy w ekstazie i nienasyceniu kopulowali z butelką piwa, z kochanką,
pudełkiem po papierosach, ze świecą, wypadali z łóżka, kontynuowali na
podłodze i w przedpokoju i kończyli omdlewając na ścianie z wizją
ostatecznej cipy wydając resztkę spermy świadomości,

którzy dogadzali milionom dziewcząt roztrzęsieni o zachodzie a rano mieli
czerwone oczy lecz byli gotowi dogadzać wschodzącemu słońcu, błyskając
przy stodołach pośladkami i nagością w jeziorze,

którzy kurwiąc się poszli przez Colorado w miriadzie skradzionych nocnych
aut, N.C. sekretny bohater tych wierszy rozpłodowiec i Adonis z Denver -
miło wspominać jego niezliczone spanie z dziewczynami na pus tych
parcelach i parkingach ciężarówek, w rozchwianych kinowych rzędach, na
szczytach gór w jaskiniach lub z wychudłymi kelnerkami w znanych
unoszeniach spódnic na odludnych poboczach a szczególnie w sekretnych
solipsyzmach sraczy stacji benzynowych a także w zaułkach rodzinnego
miasta,

którzy znikali w wielkich obskurnych kinach zapędzani w marzenia, budzili
się nagle na Manhattanie i wylegali z suteren skacowani bezdusznym
tokajem i horrorami żelaznych snów Trzeciej Ulicy i wlekli się cło biur
zatrudnienia,

którzy chodzili całą noc w butach pełnych krwi po śnieżnych nasypach
doków czekając aż w East River otworzą się drzwi do pokoju pełnego
ciepłej pary i opium,

którzy tworzyli wielkie samobójcze dramaty w apartamencie skalnych
brzegów rzeki Hudson pod błękitnym przeciwlotniczym reflektorem
księżyca a głowy ich będą uwieńczone laurem w zapomnieniu,

którzy jedli jagnięcy gulasz wyobraźni lub trawili kraba na mulistym dnie
rzek Bowery,

którzy opłakiwali romanse brukowe pchając wózki pełne cebuli i złej
muzyki,

którzy siedzieli w pudłach oddychając w mroku pod mostem i wstawali by
budować klawikord na swoim strychu,

którzy kaszleli na piątym piętrze Harlemu zwieńczonego ogniem pod
suchotniczym niebem pośród ksiąg o teologii, trzymanych w paczkach po
owocach,

którzy bazgrali całą noc tańcząc: wokół wzniosłych zaklęć, które żółtym
rankiem stawały się strofami bełkotu,

którzy gotowali zgniłe zwierzęta płuco racice ogon barszcz i placki
kukurydziane marząc o czystym królestwie warzyw,

którzy nurkowali pod platformy z mięsem w poszukiwaniu jaja,

którzy ciskali z dachu swoimi zegarkami głosując za Wiecznością poza
Czasem a budziki spadały im na głowy codziennie przez następnych lat
dziesięć,

którzy trzykrotnie bez skutku podcinali sobie żyły, rezygnowali i byli
zmuszeni otwierać antykwariaty gdzie płakali widząc, że się starzeją,
którzy spłonęli żywcem w swych niewinnych flanelowych garniturach na

Madison Avenue w podmuchach ciężkawego wersu, wśród sztucznego
szczęku żelaznych regimentów mody, nitroglicerynowych pisków pedałów
od reklamy i musztardowego gazu złowrogich przebiegłych wydawców lub
wpadali pod pijane taksówki Absolutnej Rzeczywistości,

którzy skakali z Brooklyńskiego Mostu to się faktycznie zdarzyło, i
odchodzili nieznani i zapomniani w upiorne oszołomienie zupy uliczek i
wozów strażackich w Chińskiej Dzielnicy, bez jednego darmowego piwa,

którzy z rozpaczy śpiewali w oknach, wypadali z okien metra, rzucali się
do brudnej Passaic, naskakiwali na Murzynów, darli się na całą ulicę,
tańczyli boso na rozbitych szklankach od wina, tłukli nagrania
nostalgicznego europejskiego jazzu z Niemiec lat trzydziestych,
wypróżniali whisky i jęcząc rzygali do zakrwawionego klozetu, ryk w ich
uszach i gwizdy gigantycznych lokomotyw,

którzy pruli szosami przeszłości odwiedzać się na wspólnej Golgocie
podrasowanych cudacznych aut na warcie więziennej samotności lub w
jazzowym wcieleniu Birmingham,

którzy jechali przez kraj siedemdziesiąt dwie godziny by stwierdzić czy ja
miałem widzenie czy ty miałeś widzenie czy on miał widzenie, by
odszukać Wieczność,

którzy podróżowali do Denver, którzy zmarli w Denver, którzy wrócili do
Denver i czekali na próżno, którzy strzegli Denver i popadali w depresję i
samotnieli w Denver a wreszcie odchodzili w poszukiwaniu Czasu i teraz
Denver tęskni do swych bohaterów,

którzy padali na kolana w katedrach beznadziei modląc się o zbawienie
innych, o światło i o piersi, aż dusza na moment rozświetlała włosy,

którzy zmagali się ze swymi uwięzionymi umysłami czekając na
niezwykłych zbrodniarzy o złotych włosach i sercach pełnych uroku
rzeczywistości którzy by śpiewali słodkiego bluesa dla Alcatraz,

którzy odeszli do Meksyku kultywować nałóg lub do Rocky Mount do
łagodnego Buddy lub do Tangeru do chłopców lub do czarnej lokomotywy
Southern Pacific lub do Harvardu do Narcissusa na cmentarz Woodlawn do
zabawy w rozetę lub do grobu,

którzy domagali się dowodów swego obłąkania oskarżając radio o
hipnotyzm i których pozostawiono z ich obłędem, rękami i zawieszonym
wyrokiem,

którzy obrzucali sałatką z kartofli wykładowców dadaizmu w City College
NY a potem zjawiali się na granitowych schodach domu wariatów z
wygolonymi głowami i arlekinadą o samobójstwie, żądając
natychmiastowej lobotomii,

i którym zamiast tego dostała się betonowa próżnia insuliny metrasolu
elektryczności hydroterapii psychoterapii terapii wychowawczej ping-ponga
i amnezji,

którzy w pozbawionym humoru proteście przewracali jeden tylko
symboliczny stół pingpongowy, odpoczywając krótko w katatonii,

powracali po latach całkiem łysi pod peruką krwi, łez i palców do
opętańczego przeznaczenia oddziałów miast obłąkańców Wschodu,

zatęchłych sal szpitali wariatów Pilgrim State Rockland i Greystone, kłócąc
się z odgłosami duszy, rokendrolując na ławie samotności o północy w
dolmenowych obszarach miłości, snu o życiu, zmory nocnej, ciał
obróconych w kamień ciężki jak księżyc,

wreszcie u matki***** i ostatnia fantastyczna książka wyrzucona z okna
czynszówki, ostatnie drzwi zamknięte o 4. rano, ostatni telefon rzucony w
odpowiedzi o ścian, ostatni umeblowany dom wypróżniony do ostatniego
mentalnego mebla, żółta papierowa róża skręcona na drucianym
wieszaku w komórce, a nawet i to urojenie, i tylko nadziei pełna niewielka
porcja halucynacji -

o, Carl, gdy ty nie jesteś bezpieczny ja nie jestem bezpieczny a teraz ty
faktycznie tkwisz w totalnie zwierzęcej zupie czasu -

którzy biegli przez oblodzone ulice z obsesją nagłego błysku alchemii
stosowania elipsy katalogu metra i wibrującej płaszczyzny,

którzy śnili czyniąc wcielone przerwy w Czasie i Przestrzeni przy pomocy
zestawienia obrazów a między 2 wzrokowe obrazy chwytali w pułapkę
archanioła duszy łącząc razem podstawowe czasowniki kojarząc rzeczownik
z błyskiem świadomości i przeczuwając doznanie Pater Omnipotens
Aeterni Deus,

by odnowić składnię i rytm ubogiej ludzkiej prozy i trzęsąc się ze wstydu
stanąć przed tobą niemo i mądrze, odpędzani lecz pełni wiary że dusza
podda się rytmowi myśli w swej obnażonej i bezkresnej głowie,

szaleniec włóczęga i anioł bitnik wobec Czasu, choć nieznani, świadczący
tu to, co można by było odłożyć do czasu po śmierci,

powstawali odrodzeni w widmowych szatach jazzu w cieniu złotego rogu
jazzbandu wdmuchując miłosne cierpienie nagiego umysłu Ameryki w
krzyk saksofonu eli eli lamna lamna sabaktani, który zatrząsł miastami
aż po ostatnie radio

z wyciętym z ich własnych ciał absolutnym sercem poematu życia godnym
spożywania nawet przez lat tysiąc.


II

Jaki sfinks z cementu i aluminium rozbił im czaszki i wyjadł mózg i
wyobraźnię ?

Moloch! Samotność! Brud! Brzydota! Kubły na śmieci i nieosiągalne
dolary ! Dzieci wrzeszczące poci schodami ! Chłopcy łkający w koszarach !
Starcy płaczący w parkach!

Moloch ! Moloch ! Zmora Molocha ! Moloch bez miłości ! Moloch
mentalny ! Moloch surowy sędzia ludzi !

Moloch niepojęte więzienie! Moloch bezduszny karcer skrzyżowanych
piszczeli i Kongres płaczu ! Moloch którego budowle są wyrokiem ! Moloch
wielki kamień wojny! Moloch ogłuszonych rządów!

Moloch o umyśle czystej maszynerii ! Moloch którego krew to krążący
pieniądz! Moloch którego palce to dziesięć armii! Moloch którego piersi to
ludożercza prądnica! Moloch którego ucho to dymiący grób!

Moloch którego oczy to tysiąc ślepych okien ! Moloch którego wieżowce
stoją przy długich ulicach jak bezkresne Jehowy! Moloch którego fabryki
śnią i kraczą we mgle! Moloch którego kominy i anteny wieńczą miasta!

Moloch którego miłość jest bezkresną naftą i kamieniem! Moloch którego
dusza to elektryczność i banki! Moloch którego nędza jest widmem
geniuszu ! Moloch którego los jest chmurą bezpłciowego wodoru ! Moloch
którego imię jest Umysł!

Moloch w którym siedzę samotnie! Moloch w którym śnię o Aniołach!
Wariat w Molochu! Jebaka w Molochu! W Molochu bez miłości i człowieka!

Moloch który tak wcześnie wszedł w mą duszę! Moloch w którym jestem
świadomością bez ciała! Moloch który wypłoszył mnie z naturalnej
ekstazy! Moloch którego opuszczam! Przebudzenie w Molochu! Światło
płynące z nieba!

Moloch! Moloch! Apartamenty robotów! Niewidzialne przedmieścia! skarbce
szkieletów! ślepe metropolie! demoniczny przemysł! upiorne narody!
nieusuwalne domy wariatów! granitowe chuje! monstrualne bomby!

Poskręcali karki wynosząc Molocha do Niebios! Bruki, drzewa, radia, tony!
podnosząc do Niebios miasto które istnieje i jest wszędzie wokół!

Wizje! omeny! halucynacje! cuda! ekstazy! spłynęły rzeką Ameryki!

Sny! adoracje! olśnienia! religie! okręty wrażliwego łajna!

Przełomy! rzeczne! uniesienia i ukrzyżowania! zmyte powodzią!
Odurzenia! Świta Trzech Króli! Rozpacze! Dziesięcioletnie zwierzęce
wrzaski i samobójstwa! Umysły! Nowe miłości! Pokolenie szaleńców!
osiadłe na skałach Czasu !

Prawdziwy święty śmiech w rzece! Widzieli to wszystko! dzikie oczy! święte
wycia! Żegnali! Skakali z dachu! w samotność! powiewając! niosąc kwiaty !
Do rzeki ! na ulicę !


III

Carlu Solomonie! Jestem z tobą w Rockland

gdzie zwariowałeś bardziej niż ja

Jestem z tobą w Rockland

gdzie musisz czuć się bardzo nieswojo

Jestem z tobą w Rockland

gdzie udajesz ducha mojej matki

Jestem z tobą w Rockland

gdzie zamordowałeś dwanaście swych sekretarek

Jestem z tobą w Rockland

gdzie śmiejesz się z tego ukrytego żartu

Jestem z tobą w Rockland

gdzie jesteśmy wielkimi pisarzami przy tej samej okropnej maszynie

Jestem z tobą w Rockland

gdzie twój stan stał się poważny i mówią o nim w radio

Jestem z tobą w Rockland

gdzie zdolności czaszki nie przyjmują już robactwa zmysłów

Jestem z tobą w Rockland

gdzie ssiesz herbatę z piersi starych panien z Utica

Jestem z tobą w Rockland

gdzie napuszczasz na ciała swych pielęgniarek megiery Bronksu

Jestem z tobą w Rockland

gdzie w kaftanie wrzeszczysz, że omija cię partia ping-ponga nad otchłanią

Jestem z tobą w Rockland

gdzie rąbiesz w katatoniczne pianino dusza jest niewinna i nieśmiertelna
oby nigdy nie umarła bezbożnie w fortecy domu wariatów

Jestem z tobą w Rockland

gdzie pięćdziesiąt szoków więcej nigdy nie zawróci twej duszy do ciała z
pielgrzymki do krzyża na pustkowiu

Jestem z tobą w Rockland

gdzie oskarżasz swych doktorów o chorobę i planujesz żydowską
socjalistyczną rewolucję przeciw narodowo-faszystowskiej Golgocie

Jestem z tobą w Rockland

gdzie rozszczepisz niebiosa nad Long Island i wskrzesisz swego żywego
ludzkiego Jezusa z nadludzkiego grobu

Jestem z tobą w Rockland

gdzie jest dwadzieścia pięć tysięcy obłąkanych towarzyszy śpiewających
razem końcowe zwrotki Międzynarodówki

Jestem z tobą w Rockland

gdzie pod naszą pościelą ściskamy i całujemy Stany Zjednoczone Stany
Zjednoczone które kaszlą całą noc i nie dają nam spać

Jestem z tobą w Rockland

gdzie budzimy się ze śpiączki elektryzowani przez samoloty naszych dusz
ryczące nad dachem przyleciały zrzucić anielskie bomby szpital się
rozświetla urojone ściany zapadają O wybiegają chude legiony O
gwiazdami usiany szok łaski tu oto trwa wieczna wojna O zwycięstwo
zapomnij o swojej bieliźnie jesteśmy wolni

Jestem z tobą w Rockland

w moich snach idziesz płacząc mokry od morskiej podróży po autostradzie
Ameryki do drzwi mej chaty w zachodnią noc


PRZYPIS DO "SKOWYTU"

Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty!
Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty!

Świat jest święty! Dusza jest święta! Skóra jest święta! Nos jest święty!
Język i chuj i ręka i otwór w dupie są święte!

Wszystko jest święte! każdy jest święty! każde miejsce jest święte! każdy
dzień jest wiecznością! każdy jest aniołem!

Włóczęga jest równie święty jak serafin! szaleniec jest święty jak święta
jesteś ty moja duszo!

Maszyna do pisania jest święta wiersz jest święty głos jest święty
słuchacze są święci ekstaza jest święta!

Święty Piotr święty Allen święty Solomon święty Lucien święty Kerouac
święty Huncke święty Burroughs święty Cassady święci nieznani pedałowaci
i cierpiący żebracy święci szkaradni ludzcy aniołowie!

Święta moja matka w domu wariatów! Święte chuje dziadków z Kansas!
Święty jęczący saksofon ! Święta apokalipsa bopu ! Święte jazz-grupy
marihuana hipstersi pokój hanz i bębny!

Święta samotność wieżowców i bruków! Święte kafejki wypełnione tłumami!
Święte tajemnicze rzeki łez pod ulicami !

Święty samotny argonauta więzień! Święte wielkie jagnię warstwy średniej!
Święci szaleni pasterze rebelii ! Kto wyczuwa Los Angeles ten JEST nim!
Święty New York Święte San Francisco Święta Peoria i Seattle Święty Paryż

Święty Tanger Święta Moskwa Święty Istambuł!

Święty czas w wieczności święta wieczność w czasie święte zegary w
przestrzeni święty czwarty wymiar święta piąta Międzynarodówka święty
Anioł w Molochu!

Święte morze święta pustynia święty kolejowy szlak święta lokomotywa
święte wizje święte halucynacje święte cuda święta gałka oczna święta
otchłań !

Święte wybaczenie! łaska! miłosierdzie! wiara! Święte! Nasze! ciała!
cierpienie! wielkoduszność!

Święta nadnaturalna niezrównanie jaśniejąca rozumna dobroć duszy!

(dla Carla Solomona)

                                                                                                                      Allen Ginsberg


    

nie popełnią ich także. . .

Nie będą nigdy czytali książek, ale nie popełnią ich także.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 4: Sodoma i Gomora, 1922) 
   

szacunek dla swobody intelektualnej. . .

(...) bała się wpływać na mnie przez szacunek dla swobody intelektualnej, z obawy niezręcznego wkroczenia w życie mojej myśli(...)

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 4: Sodoma i Gomora, 1922) 
   

12 kwietnia 2013

posłuszni jesteśmy cierpieniu. . .

(...) dobroci, wiedzy przyrzekamy jedynie; posłuszni jesteśmy cierpieniu.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 4: Sodoma i Gomora, 1922) 
   

obraca się w łajno. . .

(...) jeżeli wszystko po śmierci obraca się w proch, to i owo jeszcze za życia obraca się w łajno.

Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu. 
Tom 4: Sodoma i Gomora, 1922) 


   

09 kwietnia 2013

dla ateusza w wieku XX. . .

Bardzo bystre umysły przepuszczały, że republika nie mogłaby mieć dyplomacji ani sojuszów i że chłopi nie znieśliby rozdziału Kościoła od państwa. Ostatecznie, grzeczność w społeczeństwie opartym na równości nie byłaby większym cudem niż sukces kolei żelaznych i wojskowe spożytkowanie samolotów. Gdyby nawet grzeczność znikła, nic nie dowodzi, aby to było nieszczęście. Przy tym, czyż społeczeństwo nie hierarchizowałoby się sekretnie, w miarę jakby stawało się realnie bardziej demokratyczne? To możliwe. Władza polityczna papieża bardzo wzrosła od czasu, jak papiestwo nie ma już państwa ani armii; katedry miały o wiele mniejszy czar dla dewota w XVII wieku, niż go mają dla ateusza w wieku XX(...)

Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 3: Strona Guermantes, 1921)
 
 
   

08 kwietnia 2013

doskonała przyjaźń. . .

Artysta nie potrzebuje wyrażać wprost swojej myśli w dziele na to, aby to dzieło odbijało jej wartości; powiedział nawet ktoś, że najwyższą pochwałą Boga jest negacja ateusza, który uważa stworzenie za coś na tyle doskonałego, aby się mogło obejść bez twórcy. I miałem świadomość, że nie wyłącznie dzieło sztuki podziwiam w tym młodym jeźdźcu rozwijającym wzdłuż ściany fryz swojego biegu; młody książę (pochodzący od Katarzyny de Foix, królowej Nawarry i wnuczki Karola VII), którego Robert opuścił dla mnie, urodzenie i majątek, jakie pochylał sprzede mną w hołdzie, dumni i gibcy przodkowie, którzy przetrwali w jego pewności, zwinności i dworności, z jakimi otulił moje wrażliwe ciało płaszczem z wielbłądziej sierści, czyż z wszystkim tym nie było tak jak z jego przyjaciółmi, dawniejszymi ode mnie, którzy - sądziłem - powinni byli zawsze nas dzielić, a których, przeciwnie, poświęcał dla mnie mocą wyboru, możebnego do uczynienia jedynie na wyżynach inteligencji, z tą skończoną swobodą, której ruchy jego były obrazem, a w której się objawia doskonała przyjaźń.

Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 3: Strona Guermantes, 1921)
 
 
   

07 kwietnia 2013

narzucać jej dalsze męczeństwo. . .

(...) nie zna większego okrucieństwa niż wydzierać zrozpaczoną istotę upragnionej śmierci i narzucać jej dalsze męczeństwo.

Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 3: Strona Guermantes, 1921)
 
 
   

06 kwietnia 2013

dosyć k r o w i a s t a. . .

- A! przecież Oriana ma kuzynkę, której matka, jeżeli się nie mylę, jest z domu Grandin. Tak, tak, wiem doskonale, to są Grandin de l'Eprevier.
- Nie - odparła pani de Villepaisis - to nie ma żadnego związku. Ci są po prostu Grandin, Grandin "de nic a nic". Ale bardzo by chcieli być "de coś", co ci się tylko podoba. Siostra tego pana nazywa się pani de Cambremer.
- Ależ słuchaj, Błażeju, wiesz o kim ciocia mówi - wykrzyknęła księżna z oburzeniem - po przecie brat tej trawożernej olbrzymki, którą przyszło ci kiedyś do głowy wpakować mi na kark . Siedziała godzinę; myślałam, że widząc wchodzącą do mnie osobę, której nie znałam, osobę z miną krowy.
- Słuchaj, Oriano, spytała się mnie, kiedy ty przyjmujesz; nie mogłem być grubianinem - rzekł książkę. - Zresztą, powiedz sama, ty przesadzasz: ona nie ma miny krowy- dodał żałosnym tonem, rzucając ukradkiem na obecnych uśmiechnięte spojrzenie.
(...)
- Uznaję, że nie wygląda na krowę, bo wygląda na cale stado krów! - wykrzyknęła księżna. - Przysięgam wam, byłam w wielkim kłopocie widząc to stado krów tarabaniące się w kapeluszu do salonu i pytające mnie o zdrowie. Z jednej strony miałam ochotę jej odpowiedzieć: "Ależ, stado krów, tobie się coś myli; nie możesz być w stosunkach ze mną, skoro jesteś stadem krów"; z drugiej strony szukając w pamięci, ubrdałam sobie w końcu, że twoja Cambremer to jest infantka Dorota, która zapowiedziała się, że przyjdzie kiedyś, a która też jest dosyć k r o w i a s t a; tak że omal nie powiedziałam: "wasza królewska wysokość", i nie mówiłam w trzeciej osobie do stada krów.

Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 3: Strona Guermantes, 1921)


   

bronić rękami i nogami wszystkich głupstw, jakie ten naród reprezentuje. . .

Najmniej wartościowym rodzajem dumy jest duma narodowa. Kto bowiem się nią odznacza, zdradza brak cech indywidualnych, z których mógłbym być dumny, bo w przeciwnym wypadku nie odwoływałby się do czegoś, co podziela z tyloma milionami ludzi. Kto ma wybitne zalety osobiste, ten raczej dostrzeże braki własnego narodu, ponieważ ma je nieustannie przed oczyma. Każdy jednak żałosny dureń, który nie posiada nic na świecie, z czego mógłby być dumny, chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką jest duma z przynależności do danego narodu. Z wdzięczności gotów jest bronić rękami i nogami wszystkich głupstw, jakie ten naród reprezentuje.

Arthur Schopenhauer (W poszukiwaniu mądrości życia)


   

człowiek jest zły z natury. . .

...) człowiek jest zły z natury. Gdyby tak nie było, gdybyśmy byli z gruntu uczciwi, tobyśmy się w każdym sporze starali tylko o to, aby dojść do prawdy, nie bacząc na to, czy zgadza się ona z naszym pierwotnie wygłoszonym zdaniem, czy też ze zdaniem przeciwnika; byłoby rzeczą obojętną albo przynajmniej całkiem drugorzędną. Ale tak jak się rzeczy mają, jest to sprawa główna, wrodzona zaś próżność, tak szczególnie drażliwa na punkcie zdolności umysłowych, nie chce dopuścić do tego, aby nasze pierwotne twierdzenie okazało się fałszywe, a twierdzenie przeciwnika słuszne. Wydawałoby się wobec tego, że każdy powinien by po prostu starać się nie wysuwać innych twierdzeń jak tylko słuszne i w tym celu najpierw myśleć, a potem dopiero mówić. U większości ludzi jednak do wrodzonej próżności dołącza się jeszcze gadatliwość i wrodzona nieuczciwość. Ludzie gadają, zanim pomyślą; jeżeli zaś potem widzą, że twierdzenie ich było błędne i że nie mają racji, to pragną jednak, aby się chociaż wydawało, jak gdyby było na odwrót. Dążenie do prawdy, które bywa chyba na ogół jedynym bodźcem podczas wysuwania pozornie słusznego twierdzenia, zostaje teraz całkowicie usunięte przez próżność; co słuszne, ma się wydawać niesłusznym i odwrotnie.

Arthur Schopenhauer (niemiecki filozof, 1788–1860)


  

05 kwietnia 2013

przez krótką chwilę powrotu zyskujemy zdolność nagłego asystowania własnej obecności. . .

Niestety, właśnie to widmo ujrzałem, kiedy, wszedłszy do salonu bez uprzedzenia babki o powrocie, zastałem ją w trakcie czytania. Byłem tam lub raczej nie byłem tam jeszcze, skoro ona nie wiedziała o tym: jak kobieta zaskoczona przy jakiejś robótce, którą chowa, kiedy wchodzimy, pogrążona była w myślach, jakich nigdy nie zdradzała przede mną. Mocą ulotnego przywileju, dzięki któremu przez krótką chwilę powrotu zyskujemy zdolność nagłego asystowania własnej obecności, był tam ze mnie jedyny nie świadek, obserwator, w kapeluszu i płaszczu podróżnym, ktoś obcy nie należący do tego domu, fotograf przychodzący robić zdjęcie miejsc, których już nie ujrzymy.


Marcel Proust 
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 3: Strona Guermantes, 1921)

   

04 kwietnia 2013

widzę mojego czytelnika. . .

Nie najlepiej mu się w życiu wiedzie. Nie bardzo wierzę, żeby mnie czytano w takich jakichś willach, gdzie są baseny, wodotryski, wszystkie takie urządzenia. Absolutnie go tam nie widzę. Widzę mojego czytelnika, który, jeżeli kupuje książkę, to patrzy, ile mu zostanie pieniędzy w portmonetce.

Wisława Szymborska (z wywiadu, 1996)


  

wyniosek. . .

Wpadła mucha w propyleje.

Koń się śmieje.

Ręka mdleje
od spisków

                  Miron Białoszewski (z Wierszy Nowych, 1980)


  

półstworzone niebiosa. . .

Rozpacz urywa swój bieg.
Obawa urywa swój bieg.
Sęp urywa swój lot.

Oślepiające światło wypływa -
nawet duchy piją łyk.

Nasze obrazy, czerwone malowane bestie
w lodowcowej jaskini ujrzały dzień.

Wszystko wytrzeszcza się wokoło.
Setkami kroczymy w słońcu.

Każdy jest na pół otwartymi drzwiami,
które wiodą w przestrzeń dla wszystkich.

Niezgłębiony obszar pod nami.

Woda połyskuje między drzewami.

Jezioro jest oknem ziemi.

                                    Tomas Tranströmer


   

02 kwietnia 2013

traktat teologiczny. . .

(...)

3. Nie jestem

Nie jestem i nie chcę być posiadaczem prawdy.

W sam raz dla mnie wędrowanie po obrzeżach herezji.
Żeby uniknąć tego, co nazywają spokojem wiary,
a co jest po prostu samozadowoleniem.

Moi polscy współwyznawcy lubili słowa
kościelnego obrzędu ale nie lubili teologii.

Może byłem jak mnich w śródleśnym
klasztorze, który patrząc przez okno na rozlewiska
rzeki pisał swój traktat po łacinie, w języku
niezrozumiałym dla wieśniaków w baranich kożuchach.

I co za komizm między krzywymi płotami miasteczka,
gdzie kury grzebią na środku pylnej ulicy,
deliberować o estetyce Baudelaire’a!

Przyzwyczajony zwracać się o pomoc
do Matki Boskiej, z trudem tylko ją rozpoznawałem
w Bóstwie wyniesionym na
złoto ołtarzy.
(...)

17. Dlaczego nie przyznać

Dlaczego nie przyznać, że nie postąpiłem w mojej
religijności poza Księgę Hioba?

Z tą różnicą, że Hiob uważał siebie za niewinnego, ja
natomiast obarczyłem winą moje geny.

Nie byłem niewinny, chciałem być niewinny, ale nie
mogłem.

Zesłane na mnie nieszczęście znosiłem nie złorzecząc
Bogu, skoro nauczyłem się nie złorzeczyć Bogu za
to, że stworzył mnie takim człowiekiem, nie innym.

Nieszczęście było według mnie karą za moje istnienie.

Dzień i noc zwracałem do Boga pytanie: Dlaczego?
Do końca niepewny czy rozumiem
Jego niejasną odpowiedź.



18. Gdybym nie posiadł

Gdybym nie posiadł obszernej wiedzy o tym, co
nazywa się dumą, pychą albo próżnością,

Mógłbym brać poważnie widowisko kończące się
nie tyle opadnięciem kurtyny, ile gromem z jasnego
nieba.

Ale komizm tego widowiska jest tak niezrównany,
że śmierć wydaje się niestosowną karą
dla nieszczęsnych lalek, za ich gry samochwalstwa
i wiarołomne sukcesy.

Myślę o tym ze smutkiem, siebie widząc pośród
uczestników zabawy.

I wtedy, przyznaję, trudno mi wierzyć w duszę
nieśmiertelną.
(...)

20. Granica

Śnił mi się sen o trudnej do przekroczenia granicy,
a przekroczyłem ich sporo, na przekór strażnikom
państw i imperiów.

Ten sen nie miał sensu, bo właściwie był o tym, że
wszystko dobrze, dopóki do przekroczenia granicy
nie jesteśmy zmuszeni.

Po tej stronie zielony puszysty dywan, a to są
wierzchołki drzew tropikalnego lasu, szybujemy
nad nimi my, ptaki.

Po tamtej stronie żadnej rzeczy, którą moglibyśmy
zobaczyć, dotknąć, usłyszeć,
posmakować.

Wybieramy się tam, ociągając się, niby emigranci
nie oczekujący szczęścia w dalekich krajach wygnania.


                                              Czesław Miłosz (fragmenty Traktatu Teologicznego z tomu Druga przestrzeń, 2002)

01 kwietnia 2013

sonetto a rilke. . .


Alessandro Solbiati (utwór Sonetto a Rilke)


my rozgwiazdy. . .

To nie tylko
zgubione włosy.

Opuszczone miejsce
często boli.

Mnożymy się
ucięci
tęsknotami.
       -         -
Jesteśmy rozgwiazdami.
       -         -
Nie odgrodzeni
od niczego.
Rozgubieni.

                       Miron Białoszewski (z tomu Obroty rzeczy, 1956)


   

w górach życia. . .

nogi
serce
numerek
okienko
oj, niebobrze

         Miron Białoszewski (z tomu Poezje wybrane, 1976)


  

któregoś marca (też 1964). . .

Kto idzie?, ja tu leżę, to
za zasłoną, za cieniem, kto
to tak malutko co?
                           bo nie ma co,
Wie się, że nie ma, że nie ma kto,
bo kto? i to że malutko
, i na słuch, i na wzrost, i na
strach, ze aż się chce, bo
wiara to rośnie w umarłego,
ale nie w to,
                  chociaż coś
we włosach dryga... jak
to Ludwik zwie? atawizmy
ale nie chce się, żeby śp.
Baśka miała dać znać,
bo jak ma? wziąć za
nóż? ruszyć? miednicą?
nie ma formy
dojścia, odpada

                  Miron Białoszewski (z tomu Było i było, 1965)