28 grudnia 2022

kosztem sensu życia. . .

Zbieg okoliczności nie był przypadkowy: poprawa warunków życia często odbywa się kosztem sensu życia, szczególnie życia razem.


Michel Houellebecq (Unicestwianie, 2022)

   

  

   

bez wątpienia zapada zmierzch. . .

    Niebo jest szare, ciężkie, z niskim pułapem chmur. Światło, które zdaje się nie dochodzić z góry, tylko z okrywy śnieżnej leżącej na ziemi, nieubłaganie słabnie; bez wątpienia zapada zmierzch. Wszędzie krystalizują się płaty szronu, gałęzie drzew trzeszczą. Płatki śniegu wirują wśród ludzi, którzy się mijają, nie zwracając na siebie uwagi; twarze mają twarde i pomarszczone, w ich oczach tańczą przebłyski światła. Niektórzy wracają do domu, ale zanim tam dotrą, zdadzą sobie sprawę, że ich bliscy wkrótce umrą, może nawet już są martwi. Paul uświadamia sobie, że planeta umiera z zimna; początkowo jest to jedynie hipoteza, która stopniowo zamienia się w pewność. Rząd już nie istnieje, uciekł lub się rozpłynął, trudno powiedzieć. Paul siedzi w pociągu, którym postanowił przejechać przez Polskę, ale w przedziałach rozgościła się śmierć, chociaż ich ściany są pokryte grubym futrem. W tym momencie Paul rozumie, że nikt nie kieruje pociągiem, który z dużą prędkością przemierza opustoszałą równinę. Temperatura wciąż spada:-40, -50, -60 ...


Michel Houellebecq (Unicestwianie, 2022)

   

  

   

uczucie przebywania w korytarzu śmierci. . .

W niektóre poniedziałki pod sam koniec listopada lub na początku grudnia, zwłaszcza kiedy człowiek jest singlem, ma uczucie przebywania w korytarzu śmierci. Letnie wakacje już dawno poszły w niepamięć, nowy rok jest jesz-cze daleko; nicość wydaje się niespodziewanie blisko.


Michel Houellebecq (Unicestwianie, 2022)

   

  

   

co przeżyła, jest stale przy niej, otacza ją w jej samotności. . .

Ważniejsze dla niej, że tu niespodziewanie znalazła część swej młodości, pozdrowienie sprzed półwiecza. Cieszy się, że wszystko, co przeżyła, jest stale przy niej, otacza ją w jej samotności i mówi do niej. Chociaż nigdy nie lubiła Nory, teraz cieszy się, że ją tu spotkała, na dodatek zupełnie przemienioną, wcieloną w kogoś, kto wobec niej jest miły i uprzejmy.


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

ci, którzy przebywają na emigracji ... giną jak kondukt rozpływający się we mgle. . .

 Ci, którzy przebywają na emigracji (jest ich sto dwadzieścia tysięcy) , ci, których zmuszono do milczenia i wypędzono z zajmowanych stanowisk (jest ich pół miliona), giną jak kondukt rozpływający się we mgle, niewidziani i zapomniani.

    Więzienie natomiast, chociaż ze wszystkich stron otoczone murami, stanowi rzęsiście oświetloną scenę historii.

    Mirek wie to od dawna. Obraz więzienia wabił go nieodparcie przez cały ostatni rok. Tak musiałowabić Flauberta samobójstwo pani Bovary. Nie, dla powieści swojego życia nie mógłby wyobrazić sobielepszego zakończenia.

    Chcieli wymazać z pamięci życie setek tysięcy ludzi, żeby został tylko jeden jedyny nieskalany czas nieskalanej idylli. Ale on położy się na tej idylli całym swoim ciałem jak plama. Zostanie na niej, jak czapka Clementisa przetrwała na głowie Gottwalda.


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

przestrzeń świata stała się dla niego czymś negatywnym, stratą czasu, przeszkodą. . .

    Wyobraził sobie nieszczęsnych tajniaków, jak go szukają i boją się, że szef natrze im uszu. Zaśmiał się głośno. Zmniejszył szybkość i rozejrzał się po okolicy. Właściwie nigdy nie patrzył na krajobraz. Zawsze jechał dokądś, ażeby coś załatwić i omówić, więc przestrzeń świata stała się dla niego czymś negatywnym, stratą czasu, przeszkodą, która hamowała jego działania.


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

wydarzenia historyczne naśladują się przeważnie nawzajem bez talentu. . .

    Wydarzenia historyczne naśladują się przeważnie nawzajem bez talentu, ale wydaje mi się, że w Czechach historia zainscenizowała eksperyment, jakiego jeszcze nie było. Nie przeciwstawiła się tam — jak każą stare recepty —  jedna grupa ludzi (klasa, naród)innej, lecz ludzie (jedno ich pokolenie) zbuntowali się przeciw własnej młodości. 

    Starali się dogonić i okiełznać swój własny czyni omal im się to udało. W latach sześćdziesiątych ich wpływy stale rosły i na początku roku 1968 decydowali już niemal o wszystkim. Ten ostatni okres nazywa się powszechnie Praską Wiosną: strażnicy idylli musieli wymontować z prywatnych mieszkań mikrofony, granice stanęły otwarte, nuty z partytury wielkiej fugi Bacha rozbiegły się i każda zaczęła śpiewać po swojemu. To była niewiarygodna radość, to był karnawał!


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

lecz komuniści byli rozumniejsi. . .

[...] w lutym roku 1948 komuniści doszli do władzy nie wśród krwi i przemocy, lecz przy wiwatach mniej więcej połowy narodu. I teraz proszę o uwagę: połowa, która wiwatowała, była tą aktywniejszą, rozumniejszą i lepszą. 

    Tak, proszę bardzo, zaprzeczajcie, jeżeli chcecie, lecz komuniści byli rozumniejsi. Mieli olśniewający program. Plan zupełnie nowego świata, w którym wszyscy znajdą swoje miejsce. Ci, co byli przeciw nim, nie mieli żadnych wielkich snów, jedynie parę zasad moralnych, "świechtanych i nudnych, z których chcieli sporządzić łaty na podarte portki takich stosunków, jakie istniały dotychczas. Nic więc dziwnego, że entuzjaści i realizatorzy olśniewających planów z łatwością zwyciężyli zwolenników kompromisów i ostrożności i zaczęli szybko urzeczywistniać swój sen, sprawiedliwą idyllę dla wszystkich.


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

zapomniane, już nazajutrz błyszczy rosą świeżości. . .

    W czasach, gdy historia toczyła się jeszcze pomału, jej niezliczone epizody były łatwe do zapamiętania i tworzyły powszechnie znane tło, na którym rozgrywał się pasjonujący spektakl: osobiste przygody poszczególnych ludzi. Dzisiaj czas idzie szybkim krokiem. Wydarzenie historyczne, w ciągu nocy zapomniane, już nazajutrz błyszczy rosą świeżości, wskutek czego w ustach opowiadającego o nim nie jest tłem, lecz zaskakującą przygodą, rozgrywającą się na tle powszechnie znanej banalności prywatnego życia człowieka.


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

stosunek abstrakcyjny. . .

   Tak czy owak, nie była z niego zadowolona i tak samo, jak potrafiła stosunek abstrakcyjny (swój stosunek do nieznanego Masturbowa) wypełnić najkonkretniejszym uczuciem (zmaterializowanym w łzie), umiała również najkonkretniejszemu aktowi nadać znaczenie abstrakcyjne, a swe niezadowolenie określić w kategoriach politycznych.


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

poczucie winy. . .

 Ukrywać się i mieć poczucie winy to byłby początek klęski.


Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia, 1978)

   

  

   

zależność od wewnętrznych reprezentacji rzeczy lub zdarzeń pod nieobecność zewnętrznego desygnatu reprezentacji odróżnia poznawcze przetwarzanie informacji od przetwarzania nie poznawczego. . .

    Jeśli mamy analizować aktywność poznawczą z ewolucyjnego punktu widzenia, potrzebna nam będzie precyzyjna definicja, czym ona jest. Przez aktywność poznawczą będziemy tutaj rozumieć procesy leżące u podstaw przyswajania wiedzy przez tworzenie wewnętrznych reprezentacji zewnętrznych zdarzeń i przechowywanie ich jako treści pamięciowych, które mogą być później wykorzystywane w myśleniu, przypominaniu, rozważaniu i zachowaniu. To właśnie zależność od wewnętrznych reprezentacji rzeczy lub zdarzeń pod nieobecność zewnętrznego desygnatu reprezentacji odróżnia poznawcze przetwarzanie informacji od przetwarzania nie poznawczego. W świetle tej definicji procesy, które umożliwiają reakcje behawioralne na bezpośrednio obecny bodziec, nie znajdują się w sensie ścisłym pod kontrolą poznawczą.


Ledoux, J. (2020). Historia naszej świadomości. Jak po czterech miliardach lat ewolucji powstał świadomy mózg. Kraków: Copernicus Center Press.

   

   

   

nieoczekiwane bądź niepożądane zdarzenia przechwytują naszą uwagę, uobecniając się jako treści świadome. . .

    Jeśli na przykład chcesz pójść w określone miejsce (dajmy na to, z biura po kawę do delikatesów po drugiej stronie ulicy), to kiedy już postanowisz to zrobić, nie musisz myśleć o tym, jak tam dotrzeć — po prostu idziesz. Tak samo kiedy mówisz, wykonujesz zwykle całkiem sporą pracę, tworząc gramatyczne zdania bez konieczności świadomego komponowania składni. Dzięki temu możesz świadomie myśleć o innych sprawach, podczas gdy rutynowa praca odbywa się w tle. Ale jeśli podczas korzystania z automatycznego pilota coś pójdzie nie tak (pojawi się przeszkoda na drodze do delikatesów lub zdanie wyjdzie niepoprawne), zauważasz to. Nieoczekiwane bądź niepożądane zdarzenia przechwytują naszą uwagę, uobecniając się jako treści świadome i wypierając to, o czym w danej chwili myśleliśmy. Procesy kontrolne nieświadomości poznawczej nie tylko stanowią zatem podłoże treści informacyjnej, której świadomie doświadczamy, lecz również kierują naszymi interakcjami behawioralnymi z otoczeniem.


Ledoux, J. (2020). Historia naszej świadomości. Jak po czterech miliardach lat ewolucji powstał świadomy mózg. Kraków: Copernicus Center Press.

   

   

   

27 grudnia 2022

najbardziej fundamentalne emocje to te, w których powstaniu biorą udział archaiczne obwody przetrwaniowe. . .

 Teza, że emocje człowieka mogą być egzaptacjami, które uległy późnej selekcji ewolucyjnej, nie oznacza wcale, że nie mają one związku z naszymi zwierzęcymi przodkami. Wręcz przeciwnie: najbardziej fundamentalne emocje to te, w których powstaniu biorą udział archaiczne obwody przetrwaniowe. Pamiętajmy jednak, co podkreślałem poprzednio, że takie obwody przetrwaniowe wpływają na treści przeżyć świadomych, ale nie definiują ich.

    Korzyścią, dzięki której emocje zdołały utrzymać się w genomie naszego gatunku, mogła być zdolność do personalizowania wartości. Zamiast po prostu wykrywać ryzyko i unikać zagrożenia, organizm mógł rozważyć „Jak niebezpieczne jest to dla m n i e?” . Inne zwierzęta potrafią reprezentować wartości, lecz tylko ludzie mogą uczynić je osobistymi. Zgodnie z tym poglądem emocja to przeżycie dotyczące tego, że jakaś wartościowa rzecz przydarza się mnie. Jeśli tak jest, to emocje nie mogą istnieć bez autonoezy. Nie ma „ja”, nie ma emocji.

    Od czasów Darwina naukowcy, wchodząc z założenia, że brakującym ogniwem są emocje, mieli ogromne trudności z połączeniem ludzkich zachowań z historią życia na Ziemi. Jednak błąd w Darwinowskiej doktrynie emocji wychodzi na jaw, kiedy uświadomimy sobie, że behawioralne zdolności przetrwania, które odziedziczyliśmy po naszych zwierzęcych przodkach, są wytworem innych systemów mózgowych niż te właściwe tylko ludziom, odpowiadające za autonoetyczne stany świadomości, w tym emocje. O ile odmęty dziejów zachowań przetrwaniowych są głębokie, o tyle strumień naszych świadomych emocji jest płytki.

    Pogląd, że istotne aspekty funkcjonowania ludzkiego mózgu są ewolucyjnie nowe, wcale nie degraduje statusu innych zwierząt do poziomu prymitywnych maszyn odruchowych nawet ludzie — jedyne organizmy, co do których dysponujemy niezbitymi dowodami na samoświadomość — do załatwiania większości spraw swojego codziennego życia wykorzystują nieświadome, złożone zdolności poznawcze i behawioralne.


Ledoux, J. (2020). Historia naszej świadomości. Jak po czterech miliardach lat ewolucji powstał świadomy mózg. Kraków: Copernicus Center Press.

   

   

   

utwór muzyczny nabiera dla niego kształtu, dopiero gdy wczyta się w partyturę. . .

    Podam Państwu przykład. Nigdy nie wczytywałem się w żadną partyturę, toteż nie bardzo rozumiałem, na czym konkretnie polega jej dokładne studiowanie. Lecz słuchając opowieści pana Ozawy, obserwując zmiany jego tonu i wyrazu twarzy, w pełni uświadomiłem sobie, jak ważna to dla niego czynność. Utwór muzyczny nabiera dla niego kształtu, dopiero gdy wczyta się w partyturę. Ślepy i głuchy na wszystko inne bada ją szczegółowo, aż czuje, że wszystko zrozumiał. Wpatruje się w skomplikowane znaki nagromadzone na dwuwymiarowym papierze, przędzie z nich nić swojej muzyki, którą następnie czyni trójwymiarową. To jest podstawa jego muzycznego żywota. Dlatego wstaje wcześnie rano, zamyka się gdzieś sam i przez kilka godzin w skupieniu wczytuje się w partyturę. Odczytuje tę napisaną skomplikowanym szyfrem wiadomość z przeszłości.

    Ja podobnie wstaję koło czwartej i sam w skupieniu pracuję. Zimą jest jeszcze zupełnie ciemno. Nic nie zwiastuje świtu. Nie słychać śpiewu ptaków. O takiej porze pracuję w skupieniu przez pięć albo sześć godzin. Popijając gorącą kawę, w zapamiętaniu uderzam w klawiaturę komputera. Prowadzę takie życie od ponad ćwierć wieku. O tej samej porze, o której pan Ozawa czyta w skupieniu partytury, ja w skupieniu piszę. Każdy z nas zajmuje się zupełnie czym innym, ale w głębi serca wyobrażam sobie, że rodzaj tego skupienia jest podobny.


Haruki Murakami, Seiji Ozawa (Rozmowy o muzyce, 2011)

   

   

   

obnoszenie się ze swoim ego nie jest takie proste. . .

    Powiedzenie, że ludzie twórczy muszą być w gruncie rzeczy egoistami, zabrzmi może arogancko, ale czy to się komuś podoba, czy nie, jest to niezaprzeczalny fakt. Jeżeli ktoś żyje, wiecznie zwracając uwagę na otoczenie, starając się unikać konfliktów, nikogo nie denerwować, a do tego chce zawsze spaść na cztery łapy, nie uda mu się pracować twórczo w żadnej dziedzinie. Do tego, żeby stworzyć coś z niczego, potrzebne jest głębokie skupienie, a takie skupienie możliwe jest przede wszystkim tam, gdzie nie spotyka się innych ludzi, w miejscu, które ma w sobie coś demonicznego.

    Lecz jeśli człowiek stwierdzi: „Jestem artystą” i wypuści swoje ego spod kontroli, trudno mu będzie wieść normalne życie w społeczeństwie i narazi się na kłopoty, które staną na przeszkodzie w osiągnięciu tego niezbędnego skupienia. Może dało się tak funkcjonować pod koniec dziewiętnastego wieku, ale w dwudziestym pierwszym obnoszenie się ze swoim ego nie jest takie proste. Jeżeli zatem ktoś chce się zawodowo zajmować twórczością, musi gdzieś znaleźć jakąś realistyczną strefę kompromisu między sobą a otoczeniem.



Haruki Murakami, Seiji Ozawa (Rozmowy o muzyce, 2011)

   

   

   

05 listopada 2022

sen. . .

Śniło mi się, że znika treść kwiatów wątpliwa,
I że ogród, istnienia zlistwionego syt -
Ginie, szepcąc twe imię, dziewczyno wróżb chciwa -
A śmierć szarpie na strzępy twój spieszczony byt.

Ginie w złoto i jedwab przystrojone życie,
I cmentarz, gdzie rozpacza zapomniany trup -
I las znika, gdzie ślad swój wyryła niezbicie
Zwycięska rzeczywistość moich dzielnych stóp.

Znikło miasto, gdzie wrzała bezzasadna praca
I gdzie się rozbudował śmiech, niebyt i żal.
Nadaremnie się obłok - słońcu przypodzłaca:
Znikł obłok - żywot wieczny - bóstw kilka - i dal.

Lecz ja trwam, by śnić jeszcze na moglie nieba
Mrok, któremu śmierć chmurne rozczesuje brwi.
I mój pokój trwa także - dlatego że trzeba
Mieć pokój - we wszechświecie... I zamknąłem drzwi...

Świerszcz piosenką zapiecną oszołamia ciszę -
Anioł miga białawo w zaokiennej mgle -
A ja wiersz ten dla świerszczy i aniołów piszę -
I tak mi źle na tym świecie - tak mi strasznie źle!

                                                  Bolesław Leśmian (z tomu Napój cienisty / Spojrzystość, 1936)
   
   
   

piła. . .

Idzie lasem owa zmora, co ma kibić piły,
A zębami chłopców nęci i zna czar mogiły.

Upatrzyła parobczaka na schyłku doliny:
"Ciebie pragnę, śnie jedyny - dyny moje, dyny!

Pocałunki dla cię, chłopcze, w ostrą stal uzbroję,
Błysk - niedobłysk na wybłysku - oto zęby moje!

Oczaruj się tym widokiem, coś go nie widywał,
Ośnijże się tymi snami, coś ich nie wyśniwał!

Połóż głowę na tym chabrze i połóż na maku,
Pokochaj mnie w polnym znoju i w śródleśnym ćmaku!"

"Będę ciebie kochał mocą, z którą się mocuję,
Będę ciebie tak całował, jak nikt nie całuje!

Będę gardził dziewczętami, com je miał w swej woli
Bo z nich każda od miłości łka, jak od niedoli.

Chcę się ciałem przymiarkować do nowej pieszczoty
Chcę się wargą wypurpurzyć dla krwawej ochoty!

Chcę dla twojej, dla zabawy tak się przeinaczyć,
Abym mógł się na twych zębach dreszczami poznaczyć!

Zazgrzytała od rozkoszy, naostrzyła zęby:
"Idę w miłość, jak chadzałam na leśne wyręby!"

Zaszumiała ponad nimi ta wierzba złotocha -
Poznał chłopiec, czym w uścisku jest stal, gdy pokocha!

Całowała go zębami na dwoje, na troje:
"Hej, niejedną z ciebie duszę w zaświaty wyroję!"

Poszarpała go pieszczotą na nierówne części:
"Niech wam, moje wy drobiażdżki, w śmierci się poszczęści!"

Rozrzuciła go podzielnie we sprzeczne krainy:
"Niechaj Bóg was pouzbiera, ludzkie omieciny!"

Same chciały się uciułać w kształt wielce bywały,
Jeno znaleźć siebie w świecie wzajem nie umiały.

Zaczęło się od mrugania ległych w kurzu powiek -
Nie wiadomo, kto w nich mrugał, ale już nie człowiek!

Głowa, dudniąc, mknie po grobli, szukająca karku,
Jak ta dynia, gdy się dłoniom umknie na jarmarku,

Piersią, sobie przywłaszczoną, jar grabieżczo dyszy,
Uchem, wbiegłym na wierzchołek, wierzba coś tam słyszy!

Oczy, wzajem rozłączone, tleją bez połysku,
Jedno brzęczy w pajęczynie, drugie śpi w mrowisku

Jedna noga popod lasem uwija się w tańcu,
Druga włóczy się na klęczkach po zbożowym łańcu.

A ta ręka, co się wzniosła w próżnię ponad drogą,
Znakiem krzyża przeżegnała nie wiadomo kogo!

                                             Bolesław Leśmian (z tomu Łąka / ballady, 1920)
   
   
   
 

szmer wioseł. . .

Szmer wio­seł dwoj­ga w gę­stwi­nie fal, —
I szmer — i słoń­ce — i śpiew — i dal!

Tak wła­śnie trze­ba i tyl­ko tak:
Pły­nąć wbrew zie­mi — nie­bu na wspak!

Per­ły, ko­ra­le skra­dzio­ne dnu
Rzu­cać w głę­bi­nę wła­sne­go snu —

I na­słu­chi­wać — o, złu­do złud! —
Czy­li ude­rzą z ję­kiem o spód?

Łódź się od­bi­ja w fali na wznak, —
Tak wła­śnie trze­ba i tyl­ko tak!

Dwo­istą ło­dzią i tu i tam
Płyń jed­no­cze­śnie, pod­wa­kroć sam!

Dwo­istą ło­dzią w bez­mia­ry płyń,
Po­dwój­nie ko­chaj, po­dwój­nie giń!

Czwo­ro masz wio­seł, dwa ste­ry masz,
Ku wła­snej twa­rzy schy­lo­ną twarz —

Jak­byś wy­pły­nął z dwu róż­nych snów,
Aby w tym jed­nym spo­tkać się znów!

Jak­byś za­przy­siągł noce i dnie
Temu jed­ne­mu! Mój śnie, mój śnie!

                               Bolesław Leśmian (z tomu Sad rozstajny / pieśni mimowolne, 1912)
   
   
   

01 listopada 2022

podróż. . .

Idź
albo jedź niczego z sobą nie biorąc
do miasta
gdzie nikogo nie znasz
i zostań tam przez trzy dni
Kiedy poczujesz głód
poproś o chleb
kiedy poczujesz pragnienie
poproś o wodę
Śpij gdzie się da
i codziennie pytaj
dziewięciu osób o człowieka
o twoim nazwisku
i twoich kolejach życiowych

                                           Jiří Kolář
                                           tłum. Leszek Engelking
   
   
   

29 października 2022

szeptem. . .

pozdrowienie zamkniętym powiekom
pokłon ciału gorzkiemu we śnie

i oddechom skrzypiącym jak żuraw
krwi czuwającej

przebaczenie głowie
która nieświadoma bluźnierstwa usnęła na moim ramieniu

    a to Ty
    Tyś jest gniazdo i cierń

    bez Ciebie
    sen pełen kamieni
    muł w gardle
    gruda ziemi na oczy

    przyjm głowę która nieświadoma usnęła na moim ramieniu

    daj wejść

    po liniach opuszczonych
    po zatrzymanych ruchach
    z małej kotliny powietrza
    z której powstali zmarli

                                            Zbigniew Herbert 
                                            (z tomu Utwory rozproszone / Rekonesans 2 / 1951-1955, 2017)
   
   
   

25 października 2022

domek. . .

Ja domek dla umarłych
znaleźli tu swoje
ostatnie schronienie

ruch rąk
w moją stronę
weź mnie
ze sobą weź
nie puść

zostałem otwarty
i zamieszkali
w zimnym
pustym
ciemnym

taka jest
ich
światłość wiekuista
takie grzechów odpuszczenie
ciała zmartwychwstanie

taki żywot wieczny

                          Tadeusz Różewicz (Zielona Róża, 1961)
   
   
   

uzasadniona krytyka, zapobiegająca. . .

    Najważniejsze wartości przeszłości nie muszą być wcale zaniechane. Ale całemu temu procesowi trudnej transformacji winna towarzyszyć świadomość niebezpieczeństwa w dobie, gdy wartości obracają się tak łatwo w antywartości, gdy patriotyzm przedzierzga się w nacjonalizm: koniecznej obronie wartości musi towarzyszyć ich uzasadniona krytyka, zapobiegająca temu, by stawały się absolutami.


Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, 1996)

   

   

   

państwo jest po to. . .

Państwo jest po to, by służyć wszystkim wymiarom egzystencji istoty ludzkiej.


Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, 1996)

   

   

   

przewagi, jakie kompensacyjnie doświadczana kultura posiadła w reżimie totalitarnym, należą do przeszłości. . .

    Jaka może być pozycja kultury w kształtującym się społeczeństwie otwartym? Badacze uświadamiają jej szczególne położenie w reżimach totalitarnych: zamiłowanie ludzi do kultury to kompensacja, to „swego rodzaju substytut innych wartości, których są pozbawieni”. „Kiedy nacisk słabnie – pisze Dahrendorf – rzucają się na brukowe pisma, hamburgery, maszyny do zmywania, błyszczące motocykle i wakacje na Costa Brava. Dobrze by było, gdyby można ocalić kilka głębszych wartości, ale trudno powiedzieć, jak to zrobić”. Wiedza o naturze ludzkiej skłania do stwierdzenia, że nawet gdyby rząd dotował „dobre” filmy i „klasykę”, „ludzie i tak woleliby oglądać kiepskie melodramaty i czytać tandetę albo w ogóle przestaliby czytać”.

    Z przytoczonych rozważań wynika, że przewagi, jakie kompensacyjnie doświadczana kultura posiadła w reżimie totalitarnym, należą do przeszłości i mijają wraz z tym reżimem. Jest to znów jedna z tych gorzkich prawd, z którymi trudno się pogodzić.

    Chociaż niewątpliwie jesteśmy świadkami ustępowania kultury wysokiej i kultury popularnej przed zamerykanizowaną kulturą masową, to jednak może powinniśmy powiedzieć sobie, że jeszcze nie wszystko stracone. Nadzieję podobną można by czerpać z przeświadczenia, że społeczeństwo otwarte nie musi naśladować w najdrobniejszych szczegółach tego, co cechuje inne społeczeństwa otwarte. Jest w stanie, właśnie dlatego, że jest o t w a r t e         w         r o z m a i t y c h         k i e r u n k a c h, zachować to, co uznaje dla siebie za właściwe.


Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, 1996)

   

   

   

uwiędnie w uściskach liberalnego technokratyzmu. . .

    Samuel P. Huntington dowodził, że teoria końca historii wykazuje skłonność do niedoceniania słabości człowieka i irracjonalności natury ludzkiej. Przyjmuje, iż ludzie jako istoty rozumne będą zajmować się wyłącznie swoim dobrobytem i nie zechcą narażać go wplątując się w wojny czy w konflikty ideologiczne. A przecież: „ludzie bywają czasem racjonalni, wielkoduszni, twórczy i mądrzy, bywają jednak także głupi, samolubni, okrutni i grzeszni. (...) Póki istnieją ludzie, nie ma wyjścia z udręk historii”.

[...]

    Jest to dla mnie mimo wszystko stwierdzenie pocieszające, gdyż według Fukuyamy kres historii oznacza faktycznie również kres kultury. Koniec historii to kompletna demitologizacja społeczeństw. Zajęte tworzeniem dobrobytu materialnego nie będą doświadczały pokus wyobraźni. Sam Fukuyama mówi o nadejściu „bardzo smutnej epoki”, w której będzie dominowała kalkulacja ekonomiczna oraz bezustanne rozwiązywanie problemów technicznych. Zabraknie jego zdaniem motywacji do twórczości, która uwiędnie w uściskach liberalnego technokratyzmu. „W okresie post historycznym nie będzie ani sztuki, ani filozofii, a tylko stała opieka nad muzeum ludzkiej historii”.

Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, 1996)

   

   

   

kultura, która pełniła dotychczas przede wszystkim funkcje kompensacyjne i terapeutyczne. . .

    Wraz z przemianami ustrojowymi, gospodarczymi i politycznymi, które mają uczynić z Polski „normalny” kraj demokracji i wolnego rynku, osobliwa monolityczność stylu romantyczno–symbolicznego musiała się zachwiać. Ideały romantyczne straciły, chociażby powierzchowną i sprowadzającą się do frazesów, ale jednak siłę perswazyjną. Nastąpił w ogóle proces dezutopizacji społeczeństwa, nastała era trzeźwości i deziluzji, chociaż powszechnie dostrzega się pragnienie podtrzymywania dawnej bezpiecznej egalitarystycznej jedności. Jednak już „wielość” zaczęła się kłócić z „jednolitością”, „konkurencja” i „zdrowy egoizm” z „solidarnością”, a „interes” (ekonomiczny przede wszystkim) z wartością(duchową głównie). Jednolita kultura, która pełniła dotychczas przede wszystkim funkcje kompensacyjne i terapeutyczne, nie może – dokładnie tak samo jak dotąd – funkcjonować w społeczeństwie, które ma stać się demokratyczne, to znaczy zróżnicowane i zdecentralizowane, objawiające rozmaite potrzeby, również kulturalne. Bezkrytyczne „zakochanie we własnej piękności”, wpojone nam przez romantyków i Sienkiewicza, bezlitośnie schlastane przez Gombrowicza, tak skutecznie ratujące nas w permanentnych stanach słabości, klęski i upadku, nie ma już szans dłuższego przetrwania, mimo że nadal jesteśmy słabi. Ale słabi w inny sposób.


Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, 1996)

   

   

   

manipulowanie kanonem lektur szkolnych ... neokolonializm kulturalny. . .

    Beztroskie manipulowanie kanonem lektur szkolnych jest w ogólności dość niebezpieczne. Kanon szkolny, choć nieraz w odruchu krytycznym traktowany – i słusznie – lekceważąco, groteskowo i satyrycznie, wyznacza jednak narodową przestrzeń kultury. Nie może być ona dowolnie zapełniana produktami masowej kultury tworzonej w języku angielskimi często na dodatek wyjątkowo niestarannie tłumaczonej na polski. To byłby dopiero neokolonializm kulturalny. Porozumiewanie się w obrębie społeczności narodowej jest uwarunkowane nie tylko przez wspólny język potoczny, ale również przez „głębokie” istnienie języka literackiego, który stanowi zbiornik znaczeń oblegających stale kulturę narodową. Jego osobliwa wielowarstwowość ujawnia się w rozmaitych sytuacjach.


Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, 1996)

   

   

   

wszystkie romantyczne tony: ofiary i poświęcenia. . .

    Ale romantyzm w Polsce bynajmniej nie skończył się, jak w większości krajów europejskich, wraz z wiekiem XIX. Jego panowanie rozciągnęło się jeszcze na cały wiek XX i miało w nim trzy kulminacje. 

    Pierwsza z nich przypada na początek wieku XX, na okres poprzedzający I wojnę światową i na samą wojnę. Pobudzenie niepodległościowych dążeń było bardzo wyraźne w okolicach pięćdziesiątej rocznicy Powstania Styczniowego, które okazało się bynajmniej nie ostatnim powstaniem romantycznym. W Wiernej rzece Żeromskiego, tej klechdzie o sześćdziesiątym trzecim, skupiają się wszystkie romantyczne tony: ofiary i poświęcenia dla ojczyzny oraz klęski jako moralnego zwycięstwa.


Maria Janion („Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś”, 1996)

   

   

   

22 października 2022

lęk i pragnienie. . .

Być gotową na śmierć jest moim pragnieniem,
      pragnieniem nie tylko umysłu,
ale też zmęczonego serca i osłabionych kości.
Boję się, że ciało, zawsze pragnąc więcej,
      prędzej pazurami chwyci się płomieni
niż pozwoli mi przejść
      przez otwarte drzwi.

                                                  Ursula Kroeber Le Guin
   
 
 

10 sierpnia 2022

są rzeczy zbyt skomplikowane, by je wyjaśnić w jakimkolwiek języku. . .

     „W życiu są rzeczy zbyt skomplikowane, by je wyjaśnić w jakimkolwiek języku”, powiedziała Olga.

    Rzeczywiście tak jest, pomyślał Tsukuru, pijąc wino. Nie chodzi tylko o tłumaczenie innym. Nawet samemu sobie za trudno jest je wytłumaczyć. Jeżeli się na silę próbuje, gdzieś rodzi się kłamstwo. Tak czy inaczej, jutro wiele rzeczy powinno się wyjaśnić. Wystarczy poczekać. A jeśli się nie wyjaśni to też nic takiego. Nie ma rady. Bezbarwny Tsukuru Tazaki będzie dalej żył bez barw. Przecież to nikomu nie przeszkadza.


Haruki Murakami (Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa 

色彩を持たない多崎つくると、彼の巡礼の年, 2013)

   

   

   

talent przypomina naczynie. . .

    — Biała prawdopodobnie miała problemy z głową —  powiedział Czerwony, podnosząc z biurka zapalniczkę i uważnie dobierając słowa. — Nie wiem, czy to było tymczasowe, czy taką miała skłonność. Ale przynajmniej wtedy coś jej się w głowie p o mi e s z a ł o. Niewątpliwie miała wybitny talent muzyczny i świetną technikę. Jej wykonania brzmiały pięknie. Z naszego punktu widzenia to była naprawdę duża rzecz. Niestety, jej ten poziom nie wystarczał. Mogła błyszczeć na małą skalę, ale brakowało jej sił, by podbić szeroki świat. Choć ćwiczyła z wielkim zapałem, nie mogła osiągnąć poziomu, o jakim marzyła. Jak wiesz, była pracowita i zamknięta w sobie. W konserwatorium presja się wzmogła. I Biała zaczęła się dziwnie zachowywać. 

Tsukuru przytaknął, lecz milczał.

    — Często się słyszy takie historie — ciągnął Czerwony. —  Żal jej, ale w świecie artystycznym takie rzeczy są na porządku dziennym. Talent przypomina naczynie. Choćby się człowiek strasznie starał, nie da rady zmienić jego kształtu. I można tam wlać tylko określoną ilość wody.


Haruki Murakami (Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa 

色彩を持たない多崎つくると、彼の巡礼の年, 2013)

   

   

   

kurs błyskawicznego prania mózgu ... Zamiast świętych ksiąg używają instrukcji. . .

Firma nazywa się BEYOND. Brzmi to jakoś w stylu New Age, nie uważasz?

    — Creative business seminars?

    — Nazwa jest nowatorska, ale zasadniczo nie różni się to od zwykłych kursów samorozwoju — powiedziała Sara.

    — Czyli prosty kurs błyskawicznego prania mózgu mający na celu wychowanie korporacyjnych wojowników. Zamiast świętych ksiąg używają instrukcji, a zamiast oświecenia i raju obiecują im karierę i wysokie dochody. Nowa religia czasów pragmatyzmu. W odróżnieniu od religii, niema w tym elementów transcendentalnych, wszystko jest konkretnie uteoretyzowane i wyrażone liczbami.


Haruki Murakami (Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa 

色彩を持たない多崎つくると、彼の巡礼の年, 2013)

   

   

   

zniknięciu ... dotkliwie uświadomił sobie, jak ważny był. . .

    Po zniknięciu Haidy Tsukuru dotkliwie uświadomił sobie, jak ważny był on dla niego, jak dodawał barw jego codziennemu życiu. Nostalgicznie wspominał rozmowy, które toczyli, jego charakterystyczny lekki śmiech. Muzykę, którą lubił, książki, które mu czasem czytał, jego wyjaśnienia na temat różnych zjawisk społecznych, specyficzne poczucie humoru, trafne cytaty, gotowane przez niego posiłki, kawę, którą parzył. Wszędzie w codziennym życiu dostrzegał luki powstałe po zniknięciu Haidy. Nie mógł uniknąć myślenia o tym, czy sam zrobił coś dla Haidy w zamian za to wszystko, czym obdarzał go kolega. Co mu się udało ofiarować przyjacielowi?


Haruki Murakami (Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa 

色彩を持たない多崎つくると、彼の巡礼の年, 2013)

   

   

   

ludzie, którym odebrano wolność, zawsze zaczynają kogoś nienawidzić. . .

 — To nie jest takie proste.

— Nie jest proste. Zgadzam się. Jednak ja już się zdecydowałem. Chcę zawsze mieć swobodę. Lubię gotować, ale nie chciałbym tkwić w kuchni tylko dlatego, że wymagałaby tego moja praca. Gdybym cały czas tam siedział, szybko bym zaczął kogoś nienawidzić.

— Kogoś?

— Kucharze nienawidzą kelnerów, a jedni i drudzy nienawidzą klientów — powiedział Haida. 

— To ze sztuki pod tytułem Kuchnia Arnolda Weskera. Ludzie, którym odebrano wolność, zawsze zaczynają kogoś nienawidzić. Nie uważasz? Ja nie chcę tak żyć.

— Nigdy nie być uwiązanym i swobodnie sobie rozmyślać. O tym marzysz?

— Zgadza się.

— Ale mnie się zdaje, że swobodne myślenie wcale nie jest takie proste.

— Swobodne myślenie oznacza, krótko mówiąc, oddalenie się od własnego ciała. Uwolnić się od własnego ciała, zrzucić okowy, dać się po prostu ponieść logice. Pozwolić logice naturalnie się rozwijać. W tym jest właśnie sedno wolności myślenia.

— To wydaje się bardzo trudne.

Haida potrząsnął głową


Haruki Murakami (Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa 

色彩を持たない多崎つくると、彼の巡礼の年, 2013)

   

   

   

czuł. . .

    Kiedy nie myślał o śmierci, nic myślał o niczym innym. Wcale nie było trudno o niczym nic myśleć. Nic czytał gazet, nie słuchał muzyki, nie czuł nawet pożądania płciowego. To, co się rozgrywało na świecie, nie miało dla niego żadnego znaczenia. Kiedy czuł się zmęczony siedzeniem w mieszkaniu, wychodził i spacerował bez celu po okolicy. Albo szedł na dworzec, siadał na ławce i w nieskończoność przyglądał się przyjeżdżającym i odjeżdżającym pociągom.

    Codziennie rano brał prysznic, starannie mył włosy, dwa razy w tygodniu robił pranie. Czystość była właśnie jedną z tych latarń i jej się uchwycił. Pranie, kąpiele i mycie zębów. Prawie nie zwracał uwagi na jedzenie. Kupował obiad w uczelnianej stołówce, a potem nie myślał już o porządnym posiłku. Gdy czuł głód, chrupał kupione w pobliskim supermarkecie jabłka czy warzywa. Albo jadł nieopieczony chleb tostowy i popijał mlekiem prosto z kartonu. Gdy przychodził czas spoczynku, wypijał szklaneczkę whisky, zupełnie jak lekarstwo. Na szczęście miał słabą głowę, więc nawet mała ilość whisky łatwo przenosiła go do świata snu. Nic mu się wówczas nie śniło, a nawet jeśli jakiś sen się zaczynał, to i tak od razu ześlizgiwał się w nicość po gładkiej powierzchni równi pochyłej jego świadomości, gdzie nie miał się czego uchwycić.


Haruki Murakami (Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa / 色彩を持たない多崎つくると、彼の巡礼の年, 2013)

   

   

   

22 lipca 2022

nie ma żadnego ostatniego tchnienia. ani żadnej duszy. . .

30

Śmierć polskiej księżniczki, krok po kroku.

    Sprawy rozgrywają się we właściwym sobie porządku. Trudno to docenić, gdy patrzy się na nie ze sceny, na której się dzieją. Tu nic nie widać, zbyt wiele jest planów, które zasłaniają się nawzajem i sprawiają wrażenie chaosu. W zamieszaniu przepada fakt, że Gitla Gertruda Ascherbach umiera tego samego dnia co Pan. W ten sposób dopełnia się proces rozpoczęty gdzieś na Podolu, mroźną zimą, wtedy gdy jej wielka, burzliwa miłość, której owocem jest Samuel, miała swoje niesprawiedliwie krótkie trwanie, które można uznać za mgnienie oka wśród wydarzeń na tej płaskiej scenie. 

    Lecz ten porządek widzi Jenta, której ciało powoli zmienia się w kryształ w korolewskiej jaskini. Wejście do niej zarosło już prawie zupełnie czarnym bzem, bujne baldachy pełne przejrzałych dawno jagód opadły już na ziemię, a te, które ostały się ptakom, zamarzły; Jenta widzi śmierć Jakuba — nie zatrzymuje się przy niej, bo pociąga ją inna, w Wiedniu. 


Aszer, Rudolf Ascherbach, siedzi przy swojej żonie Gertrudzie, Gitli, od kiedy zasłabła. Już dwa, trzy miesiące temu zrozumiał wszystko, gdy obejrzał guz na jej piersi, jest w końcu lekarzem; zdaje mu się, że rozumiał to nawet wtedy, gdy Gitla jeszcze chodziła i w dziwnej nerwowości próbowała zarządzać domem. Piekliła się na przykład o cebulę na zimę, którą zamówili w grubych lnianych workach — że jest zgniła w środku i nie przetrzyma do wiosny. Ze praczka niszczy mankiety i że lód z lodziarni dziwnie pachnie, tak jak pachniało w Busku — stojącą wodą. Nad gazetami pomstowała na głupotę polityków i jej siwa głowa tonęła w dymie tureckiej fajki, którą do końca paliła. 

    Teraz głównie leży na kanapie, nie chce pójść do łóżka. Aszer odmierza jej coraz większe dawki laudanum i obserwuje wszystko dokładnie i uważnie. Obserwacja, chłodna i beznamiętna, niesie mu ulgę i chroni go przed rozpaczą. Na przykład na kilka dni przed śmiercią skóra Gitlirobi się gęsta, sztywna i matowa, inaczej odbija dzienne światło. Wpływa to na rysy twarzy — stają się ostre. Na koniuszku nosa pojawia się podłużne zagłębienie. Aszer widzi je w poniedziałkowy wieczór, w świetle świec, kiedy Gitla, choć bardzo słaba, siada, by porządkować papiery. Wyciąga z szuflad wszystko, co miała, co napisała, wszystkie listy do ojca we Lwowie pisane po hebrajsku, artykuły, rysunki, projekty. Rozdziela to na kupki i wkłada w miękkie papierowe teczki. Co rusz pyta o coś Aszera, ale Aszer nie może się skupić. Zobaczył już tę bruzdę i ogarnął go strach. Ona wie, że umrze, myśli przerażony, wie, że jej choroba jest nieuleczalna i nic się już nie da zrobić. Ale nie spodziewa się śmierci, to zupełnie co innego. Wie to swoim rozumem, potrafi to powiedzieć słowami, napisać, ale w gruncie rzeczy jej ciało, zwierzę, jakim jest, w ogóle w to nie wierzy. 

    W tym sensie śmierci rzeczywiście nie ma, myśli Aszer, nikt jej doświadczenia nie opisał. Zawsze jest cudza. Nie ma się jej co bać, ponieważ boimy się czego innego, niż jest naprawdę. Boimy się jakiejś ś m i e r c i (albo Śmierci), wyimaginowanej, która jest wytworem naszego umysłu, splątaniem myśli, opowieści, rytuałów. Jest zakontraktowanym smutkiem, uzgodnioną cezurą, która wprowadza w ludzkie życie porządek. 

    Więc gdy Aszer widzi bruzdę na jej nosie i ten dziwny kolor skóry, wie, że to już czas. We wtorek rano Gitla prosi, żeby pomógł jej się ubrać, właśnie jego prosi, nie Sofii, która u nich służy. Aszer sznuruje jej suknię. Gitla siada do stołu, ale nie je, potem wraca do łóżka i Aszer jej tę suknię zdejmuje. Wyciąga troki z haftek z trudem, jego dłonie są bowiem zgrubiałe i niepewne. Ma wrażenie, jakby odpakowywał cenny, kruchy Przedmiot — coś jak chińską wazę, jak delikatny kryształowy kielich, jak figurkę z porcelany — by odłożyć ów przedmiot na swoje miejsce; więcej nie będzie się go już używać. Gitla, cierpliwie to znosząc, doprasza się słabym głosem o krótki list do Samuela. Każe sobie podać papier, ale niema siły pisać, więc tylko dyktuje kilka słów, potem, po laudanum, zapada w drzemkę, nie reaguje, kiedy Aszer przerywa pisanie. Pozwala się karmić (ale tylko Aszerowi) zupą, rosołem, ale właściwie zjada tylko kilka łyżek. Aszer wysadza ją na nocnik, lecz Gitla oddaje tylko kilka kropel moczu i Aszer ma wrażenie, że jej ciało zacięło się, jak mały, skomplikowany mechanizm. Tak trwa do wieczora. W nocy Gitla się budzi, pyta go o różne rzeczy, na przykład czy zapłacony rachunek u księgarza, i napomina, żeby kwiaty na zimę schować z parapetu. Prosi, żeby odebrać materiały od krawcowej, nie będzie z nich już sukien. Dziewczętom się na pewno nie spodobają, to modnisie, a materiały dobrej jakości. Może dać je Sofii, Sofia się ucieszy. Potem wracają wspomnienia i Gitla opowiada o tej zimie, kiedy przyszła pod drzwi Aszera we Lwowie, o sannach, śniegu i orszaku Mesjasza. 

    W środę z rana sprawia wrażenie, jakby czuła się lepiej, ale koło południa jej wzrok staje się szklisty. Patrzy w jakiś odległy punkt, jakby poza ściany tego wiedeńskiego mieszkania, gdzieś w powietrze, wysoko nad domami. Ręce ma niespokojne, błądzą po pościeli, palce tworzą fałdki w adamaszku kołdry, a potem je starannie rozprostowują.

    — Popraw mi poduszkę — mówi do Adelajdy, jej przyjaciółki, którą już Aszer zawiadomił i która przybiegła tu z drugiego końca miasta. Ale poprawianie nie na długo starcza, widać, że nie jest jej wygodnie. Rudolf Ascherbach wzywa córki, ale nie wiadomo, kiedy przyjadą. Jedna mieszka w Weimarze, a druga we Wrocławiu. 

    Głos Gitli spowolnił i stracił całą melodyjność, ton zrobił się jednostajny, metaliczny, nieprzyjemny, rejestruje Ascherbach. Trudno ją zrozumieć. A pyta kilka razy, jaki to dzień tygodnia. Środa. Środa. Środa. Aszer odpowiada gestem na jej proste pytanie:

    — Umieram?

    Kiwa głową bezgłośnie, ale zaraz się poprawia i mówi ochrypłym głosem: 

    —Tak. 

    I ona, jak to Gitla, upewniona, spina się w sobie i powiedziałby ktoś, że bierze we własne ręce całe to umieranie, ten problematyczny i nieodwracalny proces, niczym kolejne zadanie do wykonania. Kiedy Aszer patrzy na jej wychudzone, wynędzniałe od choroby drobniutkie ciało, napływają mu łzy do oczu, a to jest pierwszy raz, kiedy płacze, odkąd pamięta, może nawet od tego dnia, gdy w ich domu odpoczywała polska hrabianka i kiedy wszyscy próbowali szmatami zebrać rozlaną wódkę z rozbitych beczek. 

    W nocy czuwają nad nią Adelajda i pani Bachman, sąsiadka z dołu. Aszer pyta żonę: 

    — Czy chcesz księdza? 

    Po chwili wahania dodaje: 

    — Rabina? 

    Patrzy na niego zdziwiona, może nie rozumie. Musiał ją zapytać. Ale nie będzie żadnego księdza ani żadnego rabina. Gitla by się śmiertelnie obraziła, gdyby jej to zrobił. W czwartek o świcie zaczyna się agonia i kobiety budzą Aszera, który zdrzemnął się z głową na biurku. Zapalają świece wokół łóżka. Adelajda zaczyna się modlić, ale cicho, jakby mówiła sama do siebie. Aszer widzi, że paznokcie Gitli zbielały, a potem nieodwracalnie sinieją, a gdy bierze ją za rękę, jest zupełnie zimna. Oddech Gitli staje się świszczący i utrudniony, każdy wymaga wysiłku; po godzinie zmienia się w rzężenie. Ciężko tego słuchać, dlatego i Adelajda, i pani Bachman zaczynają płakać. Ale ten oddech słabnie — a może to uszy się do niego przyzwyczaiły? Gitla robi się spokojniejsza i odpływa. Aszer jest świadkiem tego momentu — to się dzieje na długo przedtem, nim zatrzyma się serce i ustanie oddychanie, Gitla się dokądś wymyka, nie ma jej już w tym świszczącym ciele, poszła, zniknęła. Coś ją zajęło, odwróciło jej uwagę. Nawet się nie obejrzała.    

    W czwartek o trzynastej dwadzieścia serce Gitli przestaje bić. Gitla bierze ostatni haust powietrza i on w niej zostaje. Wypełnia jej piersi. 

    Nie ma więc żadnego ostatniego tchnienia, myśli z rosnącą złością Aszer, żadna dusza nie wymyka się z ciała, wręcz przeciwnie, to ciało ściąga ducha do siebie, żeby go zanieść do grobu. Tyle razy to widział, ale dopiero teraz w pełni zrozumiał. Właśnie tak. Nie ma żadnego ostatniego tchnienia. Ani żadnej duszy.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

w ten sposób miłosiernie zbawia nas od życia. . .

    — Bracie Piotrze — mówi do niego Czerniawski, ale Nachman nie reaguje.

    — Bracie Piotrze, on odszedł.

Zapada dłuższe milczenie i Czerniawski rozumie, że powinien zostawić staruszka samego.

    — Śmierć nie jest zła — mówi nagle Jakubowski, nie odwracając się.

I właściwie nie ma się co oszukiwać, należy do Dobrego Boga, który w ten sposób miłosiernie zbawia nas od życia.

    — Bracie, zejdziesz?

    — Nie ma takiej potrzeby.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

po koncercie, na który ledwie go było stać, że jest coś, co może przynieść pełnię szczęścia, i można o tym nie wiedzieć, żyjąc w ciągłym braku. . .

    Jeździ za to do Wiednia, włóczy się po ulicach i w tej niezręcznej sytuacji znajduje pociechę w koncertach, o co w Wiedniu nie jest trudno wszędzie tu grają. Wzruszył się, słuchając pewnego Haydna, tak wydawała mu się bliska i piękna ta muzyka. Popłakał się dyskretnie, zwilgotniały mu oczy i udało mu się przełknąć te łzy, popłynęły do środka i tam obmywały mu serce. Gdy orkiestra skończyła grać i rozległy się oklaski, poczuł, że nie zniesie jej braku, że musi ją mieć bez przerwy. Świat stał się bez niej pusty. Bo oto dowiedział się po koncercie, na który ledwie go było stać, że jest coś, co może przynieść pełnię szczęścia, i można o tym nie wiedzieć, żyjąc w ciągłym braku. Miał kupić siostrom prezenty — prosiły o koronki i obszywane jedwabiem guziki, o kapelusze i wstążki, ale Franciszek przywiezie im nuty.

    Nie udało mu się dostać na koncert tego młodego Mozarta, ale znalazł takie miejsce pod oknami opery, gdzie słyszał tak, jakby był w środku. Miał wrażenie, jakby opera się na niego przewróciła, a na nią jeszcze katedra, i jakby cały Wiedeń spadł mu na głowę, i go ogłuszył. Ta muzyka była niemożliwa jak Ewa, stała się wielkim niedościgłym marzeniem, którego nie da się ziścić w Warszawie. On jest Warszawą, a ona Wiedniem.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

tam gdzie jest coś jaskrawo oświetlone, pojawia się cień, zaciemnienie. im mocniejsze światło, tym głębszy, intensywniejszy cień. no tak, to niepokojące, milkną. . .

     Ascherbachowie, zgodnie ze swym cotygodniowym rytuałem, siedząc w niedzielne popołudnie w kawiarni, postanawiają włączyć się w dyskusję toczącą się od pewnego czasu na łamach pisma „Berlinische Monatsschrift",które regularnie czytują. To Gertrudzie przychodzi do głowy pomysł, że by tego spróbowali, i sama wyrywa się do pisania, lecz Ascherbach uważa, że ona ma zły styl, zbyt ozdobny, więc zaczyna ją poprawiać i w ten sposób zaczynają pisać oboje. W dyskusji chodzi o to, żeby zdefiniować to modne, coraz bardziej przenikające i do rozmów pojęcie „oświecenie". Wszyscy używają sobie na nim jak mogą, ale każdy rozumie je nieco inaczej. Rzecz zapoczątkował niejaki Johann Friedrich Zôllner, który w jednym ze swoich artykułów, broniąc instytucji małżeństwa kościelnego, nawiązał do tego pojęcia i nawet nie w tekście głównym, a w przypisie rzucił pytanie: „Wasist Aufklärung ?”. Niespodziewanie wywołało ono odzew wśród czytelników, i to tych o znanych nazwiskach. Jako pierwszy odpowiedział na nie Moses Mendelssohn, a z czasem artykuł na temat oświecenia opublikował w piśmie słynny filozof z Królewca, Immanuel Kant. 

    Ascherbachów pociąga swoiste wyzwanie — wyszlifować słowo tak, żeby można było przez nie wyraźnie widzieć. Gertruda, która zawsze paliw kawiarni fajkę, przez co wzbudza pewne poruszenie wśród statecznych mieszczan wiedeńskich, sporządza pierwsze notatki. Zgadzają się tylko w tym, że rozum jest najważniejszy. Przez cały jeden wieczór bawią się metaforą światła rozumu, które oświetla wszystko po równi i beznamiętnie. Gertruda zauważa zaraz inteligentnie, że tam gdzie jest coś jaskrawo oświetlone, pojawia się cień, zaciemnienie. Im mocniejsze światło, tym głębszy, intensywniejszy cień. No tak, to niepokojące, milkną. 

    I jeszcze skoro człowiek powinien posługiwać się tym, co ma najcenniejszego, czyli rozumem, to przestają być ważne kolor skóry, rodzina, z jakiej się pochodzi, czy religia, jaką się wyznaje, czy nawet płeć. 

    Ascherbach dodaje, cytując Mendelssohna, którego ostatnio namiętnie czyta (na stole leży Phâdon Oder iiber die Unsterblichkeit der Seele — „Fedon, czyli nieśmiertelność duszy”, tytuł jest wydrukowany czerwoną czcionką),że Aufklärung dla kultury jest tym samym, czym teoria dla praktyki. Oświecenie ma więcej wspólnego z nauką, z abstrakcją, kultura zaś jest doskonaleniem kontaktów międzyludzkich za pomocą słowa, literatury, obrazu, sztuk pięknych. Zgadzają się ze sobą. Kiedy Ascherbach czyta Mendelssohna, czuje się po raz pierwszy w życiu zadowolony z tego, że jest Żydem.

[...]


    Nie opowiada Gitli-Gertrudzie o tym spotkaniu. Jednak wieczorem gdy pracują nad tym artykułem do berlińskiej gazety, wraca do niego, jak wizja, pewna noc w Rohatynie, gdy szedł w ciemnościach przez rynek do domu Szorów. Nikle światło gwiazd, które tylko obiecuje inną rzeczywistość, ale nawet nie oświetla ścieżki. Woń gnijących liści, zapach zwierząt w chlewikach. Chłód, który przenika do kości. Obcość i obojętność świata przeciwstawiona wielkiej ufności tych przygiętych do ziemi chałupek, niskich płotów obrośniętych suchymi sznurami powojnika, świateł w oknach, mizernych i niepewnych wszystko mieściło się w tym marnym porządku świata. Tak przynajmniej wtedy widział to Aszer. Dawno tym nie myślał, ale teraz nie może przestać. Więc Gitla, rozczarowana jego rozkojarzeniem, pisze sama, zadymiając przy tym niemiłosiernie cały salon. 

    Tego wieczoru Aszera ogarnia tamta melancholia. Jest rozdrażniony i każe sobie zaparzyć melisy. Nagle wydaje mu się, że oprócz tych wszystkich wzniosłych tez, które drukuje „Berlinische Monatsschrift", poza światłem i rozumem, poza ludzką mocą i wolnością pozostaje coś bardzo istotnego, jakaś kleista, ciemna i ciastowata kraina, w którą wszelkie słowai pojęcia wpadają jak w smołę, tracą kształt i znaczenie. Wzniosłe tyrady z gazety brzmią, jakby je wypowiadał brzuchomówca — niewyraźnie i groteskowo. Zewsząd dochodzi jakby chichot; może kiedyś Aszer pomyślałby że to diabeł, dziś w żadne diabły nie wierzy. Przypomina mu się to, copowiedziała Gitla — cień; coś, co jest dobrze oświetlone, rzuca cień, jest właśnie niepokojące w tym nowym pojęciu. Oświecenie zaczyna się wtedy, gdy człowiek traci wiarę w dobro i porządek świata. Oświecenie jest wyrazem nieufności.

[...]


    Gdy wraca późnym wieczorem ulicami Wiednia, wciąż jeszcze pełnymi hałasu i gwaru, przypomina mu się, jak chodził w Rohatynie do Chai Szor gdy prorokowała, rzucając się po podłodze, prężąc ciało, cala spocona.

    Rohatyn przy Wiedniu wydaje się dzisiaj Aszerowi snem śnionym pod pierzyną, w ciemnej, zadymionej izbie. Żadna z jego pacjentek nie mieszka już we wspólnej izbie, nie nosi na głowie szmate ani nie ubiera się w polski kubrak. Nikt tu nie cierpi na kołtun. Domy są wysokie, potężne, mają grube kamienne ściany, pachną wapnem, świeżym drewnem, z którego Zrobiono schody. Większość tych nowych domów ma kanalizację. Na ulicach płoną gazowe lampy, same ulice zaś są szerokie i przewiewne. Przez czyste szyby w oknach widać niebo i smyczki dymów z kominów.

    A jednak Aszer zobaczył dziś w tej chorej Chaję Szor z Rohatyna. Tamtą młodą kobietę, która teraz musi mieć już sześćdziesiątkę, jeżeli jeszcze żyje. Może ulgę przyniosłoby pani Rudnitzky prorokowanie, sprawne poruszanie się w ciemnościach rozumu, w jego cieniach i mgłach. Może tam też jest dobre miejsce do życia. Może to powinien poradzić jej mężowi: „Panie Rudnitzky, niech pańska żona zacznie prorokować, to jej pomoże”.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

cesarz, jak zwykle zimnokrwisty, zdążył jej jeszcze zwrócić uwagę, że źle upadła. „wasz majestat źle się ułożył”. . .

    Cesarzową pięknie ubrano do trumny, w pianie koronek utonęła jej potężna tusza. Ewa Frank stała wystarczająco blisko, żeby zobaczyć koniuszki jej sinych palców złożonych na piersi. Odtąd codziennie pełna obaw ogląda swoje, bojąc się, że to znak śmierci. Na pogrzebie opowiadano sobie półgłosem, jak to było z tą śmiercią Marii Teresy. Podobno cesarzowa osunęła się na fotel i zaczęła się dusić. Jedna z dworek mówiła dramatycznym szeptem, że młody cesarz, jak zwykle zimnokrwisty, zdążył jej jeszcze zwrócić uwagę, że źle upadła. „Wasz majestat źle się ułożył”, miał rzec. „Wystarczająco dobrze, żeby umrzeć”, odpowiedziała podobno cesarzowa i rzeczywiście umarła.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

mniemanie o sobie samych jest tak wysokie, że ich zupełnie zaślepia i wszędzie wokół widzą tylko siebie. . .

    Tylko przez krótką chwilę widać twarz biskupa — zmienioną, dziwnie szarą. Zaraz idzie szept, że był tam męczony, dlatego tak wygląda. Potem jego postać znika w powozie i powóz rusza po lodzie w stronę Starego Miasta. 

    Od razu po Warszawie roznoszą się plotki, że biskup Sołtyk tam, w Kałudze, w tym mroźnym piekle, postradał zmysły i jasność umysłu wraca mu tylko czasami. Niektórzy, co go znali wcześniej, twierdzą, że już wtedy, gdy go Rosjanie pojmali, nie był zdrów na umyśle. Ci mówią, że istnieją tacy, których mniemanie o sobie samych jest tak wysokie, że ich zupełnie zaślepia i wszędzie wokół widzą tylko siebie. I przekonanie o własnej ważności odbiera im rozsądek i władzę sądzenia. Z pewnością biskup Sołtyk do takich ludzi należy i nieważne, czy zmysły postradał, czy nie.

Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

arkusze papieru czynią poruszenie powietrza może niezauważalne wobec wichrów jesiennych, ale jednak znaczące w skali świata. . .

    Jenta rozumie z tego, że za paszportami kryje się wielki kosmos aparatu państwowego, z jego układami słonecznymi, orbitami, satelitami, z fenomenem komety i z tajemniczą siłą ciążenia, opisaną nie tak dawno przez Newtona. Jest to równocześnie system czujny i baczny, który wspierają setki i tysiące biurek urzędniczych i stosy papierów, rozmnażanych za pomocą pieszczoty ostrych końcówek gęsich piór i podawanych sobie z rąk do rąk, z biurka na biurko; arkusze papieru czynią poruszenie powietrza może niezauważalne wobec wichrów jesiennych, ale jednak znaczące w skali świata. Gdzieś daleko, w Afryce czy na Alasce, może wywołać huragan. Państwo to uzurpator doskonały, władca nieprzejednany, porządek ustanowiony raz na zawsze (dopóki nie zmiecie go najbliższa wojna). Kto wytyczył granicę w tym kłębowisku burzanów? Kto zabrania jej przejść? W czyim imieniu działa ten podejrzliwy oficer w rękawiczkach i skąd ta podejrzliwość? W jakim celu powstają papiery niesione przez pocztylionów i posłańców, przez pocztowe bryki, przy których na każdej stacji zmienia się zmęczone konie?


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

częstochowę, miejsce najjaśniejsze i najciemniejsze zarazem. . .

 Jakub, Pan nasz, mówi: 

    „Każdy, kto szuka zbawienia, musi uczynić trzy rzeczy: zmienić miejsce zamieszkania, zmienić swoje imię i zmienić swoje uczynki”. 

    Tak i my uczyniliśmy. Staliśmy się innymi ludźmi i opuściliśmy Częstochowę, miejsce najjaśniejsze i najciemniejsze zarazem.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

bóg jest ślepcem. . .

 [...] znikąd nieoczekiwana łatwość pisania i wtedy wszystko wydaje się cudownie w y r a ż a l n e. Co to za błogi stan! Czuję się wtedy bezpiecznie, a świat cały staje się kołyską, w której ułożyła mnie ona, Szechina, i teraz pochyla się nade mną niczym matka nad niemowlęciem. 

    Na lewą drogę zasłużył sobie tylko ten, kto rozumie to, co powtarzał reb Mordkę Że Świat sam domaga się opowiedzenia, dopiero wtedy istnieje naprawdę, dopiero wtedy w pełni rozkwita. Lecz także to, iż opowiadaniem świata jest Jego zmienianie.

    Dlatego Bóg stworzył litery alfabetu, byśmy mieli możliwość opowiedzieć mu to, co sam stworzył. Reb Mordke zawsze przy tym chichotał. „Bóg jest Ślepcem. Nie wiedziałeś o tym? — mówił. Stworzył nas, żebyśmy byli jego przewodnikami, jego pięcioma zmysłami". Chichotał tak długo, aż zaczynał kaszleć od dymu.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

14 lipca 2022

przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. . .

 A teraz przybywajcie, gęby! Nie, nie żegnam się z wami, obce i nieznane facjaty obcych, nie znanych facetów, którzy mnie czytać będziecie, witam was, witam, wdzięczne wiązanki części ciała, teraz niech się zacznie dopiero— przybądźcie i przystąpcie do mnie, rozpocznijcie swoje miętoszenie, uczyńcie mi nową gębę, bym znowu musiał uciekać przed wami w innych ludzi i pędzić, pędzić, pędzić przez całą ludzkość. Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki. Ścigajcie mnie, jeśli chcecie. Uciekam z gębą w rękach.

Koniec i bomba A kto czytał, ten trąba! 

W. G.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

czy widzę prawdę, czy dalszy ciąg ciemności — na bosaka czy można widzieć prawdę, na bosaka?. . .

 — Już my go nauczymy! Wytresujemy go! I zaczęło się, zaczęło się... aż zwątpiłem, czy nie mylą mnie zmysły. Bo nic tak nie myli jak zmysły. Czy mogło to być prawdziwe? Ukryty za portierą, na bosaka, nie byłem pewny, czy widzę prawdę, czy dalszy ciąg ciemności — na bosaka czy można widzieć prawdę, na bosaka? Zdejm buty, ukryj się za portierą i patrz! Patrz boso! Kicz przeraźliwy! Gęsto popijając dojrzałą, wytrawną starkę, rozpoczęli tresowanie parobka na wytrawnego lokajczyka. — To, tamto przynieś ! — krzyczeli. — Kieliszki! Serwety! Chleb, bułki! Zakąski ! Szynkę! Nakryj! Podaj!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

a zresztą, czy istnieję dla niej? Niema mnie, włosy stryja edwarda, nos ojca. . .

    Zbyt dobrotliwa. To dobroć sama. Tonę w dobroci cioci, smokczę jej słodki cukierek, dla niej — mam ciągle dwa latka, a zresztą, czy istnieję dla niej? Niema mnie, włosy stryja Edwarda, nos ojca, oczy matki, podbródek po Pifczyckich, rodzinne części ciała. Ciocia w rodzinie tonie i opatula mnie szalem. Na drogę wybiega cielak i staje, rozkraczony, szofer trąbi niczym archanioł, lecz cielak nie chce ustąpić, samochód się zatrzymuje i szofer spycha cielaka — pędzimy dalej, a ciocia opowiada, jak palcem malowałem litery na szybie, gdym miał lat dziesięć. Pamięta, czego ja nie pamiętam, zna mnie, jakim się nigdy nie znałem, ale za dobra, abym miał ją zabijać — nie darmo w dobroci utopił Bóg wiedzę ciotek o sromotnych, śmiesznych szczegółach zamazanej przeszłości dziecinnej. Pędzimy, wjeżdżamy w ogromny bór, za szybami w świetle reflektorów przelatują kawałki drzew, przez pamięć— kawałki przeszłości, okolica jest zła i złowieszcza. Jakże daleko jesteśmy! Gdzieżeśmy zajechali! Olbrzymi kawał brutalnej, czarnej prowincji, śliskiej od deszczu i ociekającej wodą, otacza nasze pudełko, w którym ciotka gaworzy o moich palcach, że kiedyś skaleczyłem się w palec i muszę dotąd mieć szramę, a Miętus z parobkiem w głowie dziwi się trzydziestakowi memu.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

zlitujcie się, panie, ady jo nie człowiek, ostawcie. . .

 — Znowu psy? Gdzie chłop? — Okrążyliśmy dół z obu stron (a tymczasem z chat rozlegały się formalne wycia) i wykurzyliśmy chłopa oraz babę z czworaczkami, które karmiła jedną wyschłą piersią (druga bowiem od dawna była już nie do użytku), szczekających rozpaczliwie i zajadle. Rzucili się do ucieczki, lecz Miętus poskoczył i złapał chłopa. Ten tak był wynędzniały i chudy, że padł na ziemię i zajęczał: — Panoczku, panoczku., adyć zlitujcie się, adyć zaniechajcie, adyć ostawcie, panie! — Człowieku — rzekł Miętus — o co wam idzie? Dlaczego chowacie się przed nami? — Na dźwięk słowa „człowiek" ujadanie w chatach i za opłotkami rozpoczęło się z podwójną siłą, a chłopina pobladł jak chusta. — A zlitujcie się, panie, ady jo nie człowiek, ostawcie! — Obywatelu — rzekł wówczas polubownie Miętus — czyście oszaleli? Dlaczego szczekacie, wy i wasza żona? Mamy jak najlepsze intencje. — Na dźwięk tego wyrażenia „obywatel" szczekanie ozwało się z potrójną siłą, a wieśniaczka zaniosła się płaczem: — Ady zmiłujcie się, panie, on nie obywatel! Jaki ta obywatel z niego! O rety, rety, oj dola nasza, dola nieszczęśliwa! Znowuj nam Intencyje zesłało, o, zeby kto! — Przyjacielu —rzekł Miętus — o co chodzi! Nie chcemy wyrządzić wam szkody. Pragniemy waszego dobra. — Przyjaciel! — krzyknął wieśniak przerażony. — Dobra pragnie!— wrzasnęła wieśniaczka. — Ady my nie ludzie, ady my psy, psy, jesteśmy! Hau!Hau! — Nagle dziecko przy piersi — szczeknęło, chłopka zaś, rozejrzawszy się, że nas jest tylko dwóch, zawarczała i ugryzła mnie w brzuch.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

wyzuty z ludzi, a deformacje, uczynione mi przez nich, stały się bez nich niedorzeczne. . .

     — Weź kij do ręki. Utnij gałąź. Tam znajdziemy parobka — na polach! Już go widzę oczami wyobraźni. Niczego parobek !Zaśpiewałem:

    Hej, hej, hej, zielony las Hej, hej, hej, zielony las!

    Lecz nie mogłem postąpić kroku. Śpiew zamarł mi na ustach. Przestrzeń. Na widnokręgu — krowa. Ziemia. W dali przeciąga gęś. Olbrzymie niebo. We mgle horyzont siny. Zatrzymałem się na skraju miasta i czułem, że nie mogę bez stada, bez wytworów, bez ludzkiego pomiędzy ludźmi. Złapałem Miętusa za rękę. — Miętus, nie idź tam, wróćmy, Miętus, nie wychodź z miasta. —Pośród obcych krzewów i ziół drżałem jak liść na wietrze, wyzuty z ludzi, a deformacje, uczynione mi przez nich, stały się bez nich niedorzeczne i niczym nie usprawiedliwione.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

ku peryferiom — zawołał — tam znajdziemy parobka. . .

 Miętus nie raczył spojrzeć, a mnie znudziło strasznie, zacząłem nawet ziewać. — Ku peryferiom — zawołał — tam znajdziemy parobka, tu nie ma czego szukać, tanie to to, po dziesięć groszy sztuka, krowy ikonie inteligencji, mecenasowe z bonami i mężowie, jak szkapy dorożkarskie. Cholera, psiakrew, zaraza, krowy i muły! Patrz, jakie to nauczone — a jakie głupie! Jakie, psiakrew, wysztafirowane — a jakie ordynarne! Pupa, pupa, psiakość!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

się dusimy i dławimy w ciasnym, wąskim, sztywnym wyobrażeniu o nas drugiego człowieka. . .

Ale może raczej należałoby powiedzieć, że naczelną, podstawową męką jest nie co innego, tylko cierpienie, zrodzone z ograniczenia drugim człowiekiem, z tego, że się dusimy i dławimy w ciasnym, wąskim, sztywnym wyobrażeniu o nas drugiego człowieka. A może u podstawy księgi leży kapitalna i zabójcza męka
niedoludzkiej zieloności, kiełków, listków, pączków
albo męka rozwoju i niedorozwoju
a może cierpienie niedokształtowania, niedoformowania
albo męka stwarzania naszego ja przez innych ludzi
męka gwałtu fizycznego i psychicznego
męczarnia dynamizujących napięć międzyludzkich
skośna i nie wyjaśniona bliżej męka skosu psychicznego
udręka boczna zwichnięcia, skrętu, kiksu psychicznego
nieustająca męka zdrady, męka fałszu
automatyczna męczarnia mechanizmu i automatyzmu
symetryczna męka analogii i analogiczna męka symetrii
analityczna męka syntezy i syntetyczna męka analizy
a może męczarnia części ciała i zakłócenia hierarchii poszczególnych członków
cierpienie infantylizmu łagodnego
pupy, pedagogii, szkolarstwa i szkolnictwa
niewinności i naiwności nieutulonej
oddalenia od rzeczywistości
chimery, złudy, mrzonki, fikcji, bzdury
idealizmu wyższego
idealizmu niższego, obskurnego i pokątnego
marzy cię Istwa drugostolnego
a może przedziwna męka drobnostkowości, zdrobnienia
męka kandydowania
męka aspirowania
męka aplikowania
a może po prostu męczarnia podciągania się i natężania 179
nad możność i wynikająca stąd męczarnia niemożności ogólnej i szczególnej
udręka wywyższania się i podbijania bębenka
cierpienie poniżania
męka poezji wyższej i niższej
albo męczarnia głucha impasu psychicznego
opaczna męczarnia pokrętności, wykrętności, chwytu niedozwolonego
albo raczej męczarnia wieku w sensie szczególnym i ogólnym
męka staroświeckości
męka nowoczesności
cierpienie wskutek powstawania nowych warstw społecznych
męka półinteligentów
męka nieinteligentów
męczarnia inteligentów
a może po prostu męka nieprzyzwoitości drobnointeligenckiej
ból głupoty
mądrości
szpetoty
kras, uroków, wdzięków
albo może męczarnia zabójczej logiki i konsekwencji w głupstwie
udręka recytowania
rozpacz naśladowania
nudna męczarnia nudy i powtarzania w kółko
lub być może hipomaniakalna męka hipomaniakalna
niewysłowiona męczarnia niewysłowienia
boleść niewysublimowania
ból palca
paznokcia
zęba
ucha
męczarnia przeraźliwej współrzędności, zależności, wzajemnego przenikania się, uzależniania wszystkich mąk i wszystkich części oraz męka stu pięćdziesięciu sześciu tysięcy trzystu dwudziestu czterech i pół innych męczarni, nie licząc kobiet i dzieci, jak by powiedział pewien stary autor francuski z XVI stulecia.

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto. . .

 Nie, zniknęło, ani młody, ani stary, ani nowoczesny, ani staromodny, ani uczeń, ani chłopiec, ani dojrzały, ani niedojrzały, byłem nijaki, byłem żaden...Odchodzić idąc, iść odchodząc i nie czuć nawet wspomnienia. Zobojętnienie błogie! Bez wspomnienia! Kiedy umiera w tobie wszystko, a nikt jeszcze nie zdążył urodzić się na nowo. O, warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto — i gdy odchodziłem, zdawało mi się, że nie sam idę, ale z sobą — tuż przy mnie, a może we mnie, lub naokoło mnie szedł ktoś identyczny i tożsamy, mój — we mnie, mój — ze mną i nie było między nami miłości, nienawiści, żądzy, wstrętu, brzydoty piękna, śmiechu, części ciała, żadnego uczucia ani żadnego mechanizmu, nic, nic, nic... Na setny ułamek sekundy. Bo gdy przechodziłem przez kuchnię, macając w półmroku, zawołano po cichu z alkowy służbowej.

— Józio, Józio...


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

wiat istnieje tylko dzięki temu, że zawsze za późno się cofać. . .

    — Pan jest źle wychowany! Zdumiałem się tymi słowami w nowoczesnych ustach, tym bardziej że zabrzmiały tak autentycznie, jakby dobre wychowanie było ostateczną instancją rozwydrzonych powojennych pensjonarek. Nowoczesne mistrzowsko umieją żonglować na przemian złym i dobrym wychowaniem. Poczułem się chamem. Za późno było się cofać — świat istnieje tylko dzięki temu, że zawsze za późno się cofać. Odparłem z ukłonem:

    — Podnóżek wielce szanownej pani. Wstała i skierowała się ku drzwiom. Fatalność! Jeżeli wyjdzie pozostawiając mnie z chamstwem — przepadło! Rzuciłem się naprzód, zastąpiłem drogę. Stanęła.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

zburzyć zraków!. . .

I dopieroż Młodziakowa z satysfakcją, z gotowością, w to jej graj:

— Epoka, profesorze, epoka! Nie zna pan współczesnego pokolenia. Głębokie przemiany. Wielka rewolucja obyczajowa, ten wiatr, który burzy, podziemne wstrząsy, a my na nich. Epoka! Wszystko trzeba przebudować od nowa! Zburzyć w ojczyźnie wszystkie miejsca stare, pozostawić tylko młode miejsca, zburzyć Kraków!

— Kraków! — wykrzyknął Pimko.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

i kult łydki. szatańska część ciała!. . .

 — Nogi — podniecał do nowoczesności — nogi, znam was, znam wasze sporty, obyczaj nowego zamerykanizowanego pokolenia, wolicie nogi niż ręce, dla was nogi najważniejsze, łydki! Kultura ducha dla was niczym, tylko łydki. Sporty! łydki, łydki — pochlebiał mi strasznie — łydki, łydki, łydki! I tak jak na pauzie podsunął szkolarzom problem niewinności, który ich rozjątrzył i zwiększył stokrotnie niedojrzałość, tak teraz mnie podsuwał łydki nowoczesne. A ja z przyjemnością słucham, jak łączy me łydki z łydkami pokolenia, i czuję już okrucieństwo młodości wobec starych łydek! I było w tym jakieś koleżeństwo łydek z pensjonarką, plus tajne rozkoszne porozumienie łydczane, plus patriotyzm nogi, plus zuchwalstwo łydki młodej, plus poezja nogi, plus młodzieńcza duma łydczana i kult łydki. Szatańska część ciała! Nie potrzebuję dodawać, że wszystko działo się cicho na tyłach pensjonarki, która stała w oknie na łydkach swoich rówieśnych i skubała skórę, niczego się nie domyślając.

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

a tobą nie ma nic, tylko ja jestem przy tobie. . .

     — Do pensjonarki! — krzyknął. — Do pensjonarki' Do młodości! Do Miedziaków! Wsadził mię w dorożkę i uwiózł do pensjonarki kłusem przez rojne ulice, pełne pojazdów, ludzi, śpiewu ptasząt.

    — Jedźmy, jedźmy, czemu się oglądasz, za tobą nie ma nic, tylko ja jestem przy tobie. I  ściskając mi rękę mruczał, cały ośliniony:

    — Do pensjonarki, do pensjonarki nowoczesnej! Już tam pensjonarka potrafi zakochać go w młodości! Już tam Młodziakowie potrafią go zdrobnić! Już tam pupę mu zrobią doskonałą! Cu, cu, cu! — zawołał, aż koń zaczął wierzgać, a dorożkarz zasiadł się na koźle plecami do Pimki z bezmierną pogardą ludu. Pimko siedział jednak w sposób najzupełniej absolutny.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

wyższa istota kluska. . .

Doktor i mistrz Analizy rzekł:

— Kluski!

Syntetolog odpowiedział:

— Klusek! 

Anty-Filidor zaryczał:

— Kluski, kluski, czyli kombinacja mąki, jaj i wody! 

Filidor zaś odparował momentalnie:

— Klusek, czyli wyższa istota Kluska, sam najwyższy Klusek!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

inne słowa równie nieistotne, wygłaszane na lekcjach przez nauczycieli. . .

 Rozdział IV


PRZEDMOWADO FILIDORA DZIECKIEM PODSZYTEGO


    Zanim podejmę dalszy ciąg tych prawdziwych wspomnień, pragnę tytułem dygresji zamieścić w następnym rozdziale opowiadanie pod nazwą Filidor dzieckiem podszyty. Widzieliście, jak złośliwie dydaktyczny Pimko mnie upupił; widzieliście idealistyczne zakamarki inteligenckiej młodzieży naszej, niemożność życia, rozpacz dysproporcji, żałość sztuczności, ponurość nudy, śmieszność fikcji, mękę anachronizmu, szaleństwo pupy, twarzy oraz innych części ciała. Słyszeliście słowa, słowa, słowa ordynarne, walczące ze słowami wzniosłymi i inne słowa równie nieistotne, wygłaszane na lekcjach przez nauczycieli — i byliście niemymi świadkami, jak rzecz złożona ze słów nieistotnych skończyła się podle cudacznym grymasem. Tak już w zaraniu młodości człowiek wsiąka we frazes i w grymas. W takiej kuźni wykuwa się dojrzałość nasza.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

nie ma to jak szkoła, gdy chodzi o wdrożenie uwielbienia. . .

 — Nic. A cóż z nogami? Machać? I cóż z tego? Po kwadransie sam Gałkiewicz zajęczał, że dosyć, że już uznaje, że uchwycił, że cofa, zgadza się, przeprasza i może.

— A widzi Gałkiewicz?! Nie ma to jak szkoła, gdy chodzi o wdrożenie uwielbienia dla wielkich geniuszów!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

tylko prawdziwie niemiły pedagog zdoła wszczepić w uczniów tę miłą niedojrzałość, tę sympatyczną nieporadność i niezręczność, tę nieumiejętność życia. . .

 — To najtęższe głowy w stolicy — odparł dyrektor — żaden z nich nie ma jednej własnej myśli; jeśliby zaś i urodziła się w którym myśl własna, już ja przegonię albo myśl, albo myśliciela. To zgoła nieszkodliwe niedołęgi, nauczają tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich myśl własna. —Pupa, pupa — rzekł Pimko — widzę, że oddaję mego Józia w dobre ręce. Bo niema nic gorszego od nauczycieli osobiście sympatycznych, zwłaszcza jeśli przypadkiem mają osobiste zdanie. Tylko prawdziwie niemiły pedagog zdoła wszczepić w uczniów tę miłą niedojrzałość, tę sympatyczną nieporadność i niezręczność, tę nieumiejętność życia, które cechować winny młodzież, by stanowiła obiekt dla nas, rzetelnych pedagogów z powołania. Tylko za pomocą odpowiednio dobranego personelu zdołamy wtrącić w zdziecinnienie cały świat, a — Tsss, tsss, tsss — odparł dyrektor Piórkowski ciągnąc go za rękaw — pewnie, pupa, ale ciszej, nie trzeba o tym zbyt głośno.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

ta sensacja, gdy malejecie w kimś. . .

    Czy znana wam jest ta sensacja, gdy malejecie w kimś? Ach, maleć w ciotce to coś przedziwnie nieprzyzwoitego, lecz maleć w wielkim belfrze zdawkowym jest szczytem nieprzyzwoitej małości. I zauważyłem, że belfer jak krowa pasie się moją zielonością. Przedziwne uczucie — gdy zieloność twoją belfer skubie na łące, a jednak w mieszkaniu, siedząc na krześle i czytając — jednak skubie i pasie się. Coś okropnego działo się ze mną, lecz poza mną coś głupiego, coś bezczelnie irrealnego. — Duch! — krzyknąłem. — Ja! Duch! Nie autorek! Duch! Sam żywy! Ja! — Lecz on siedział, a siedząc siedział i siedział jakoś tak siedząc, tak się zasiedział w siedzeniu swoim, tak był absolutny w tym siedzeniu, że siedzenie, będąc skończenie głupim, było jednak zarazem przemożnej I zdjąwszy z nosa binokle przetarł je chusteczką, po czym nałożył na nos, a nos był czymś nie do zwalczenia. Był to nos nosowy, zdawkowy i banalny, belfrowaty, długi dosyć, złożony z dwu rurek równoległych, ostatecznych. I rzekł:

— Jaki duch znowu? 

Krzyknąłem:— Mój!

On zapytał wówczas:

— Swojski? Ojczysty?

— Nie swojski, a swój!

— Swój? — zagadnął dobrotliwie. — Mówimy o swoim duchu? A czy znany nam jest przynajmniej duch króla Władysława? — I siedział. Jaki król Władysław? Byłem jak pociąg przewekslowany niespodzianie naboczny tor króla Władysława. Zahamowałem i otworzyłem usta uprzytomniwszy sobie, że nie znam ducha króla Władysława.— A ducha dziejów znamy? A ducha cywilizacji helleńskiej? A ducha galijskiej, ducha umiaru i dobrego smaku? A ducha nikomu prócz mnie nie znanego sielankopisarza z XVI wieku, który pierwszy użył wyrażenia „pępek"? A ducha języka? Jak się mówi: ,,wykonywa", czy też „wykonuje"? Pytanie zaskoczyło mnie. Sto tysięcy duchów przydusiło nagle mego ducha, bąknąłem, że nie wiem, on zaś spytał, co mi jest wiadomo o duchu Kasprowicza i jaki był stosunek poety do chłopów, po czym zapytał jeszcze o pierwszą miłość Lelewela. Chrząknąłem i rzuciłem ukradkowo wzrokiem na paznokcie — paznokcie były czyste, ściągaczki nie było. Wówczas obejrzałem się — jakbym oczekiwał, że ktoś mi podpowie. Ale z tyłu przecież nikogo niebyło. Sen mara, Bóg wiara. Co się dzieje? Boże! Czym prędzej przywróciłem głowę do zwykłej pozycji i spojrzałem na niego, ale wzrok był nie mój, był to wzrok spode łba, dziecinny i przepojony żakowską nienawiścią. Chwyciła mię niewłaściwa i anachroniczna chętka — trafić nauczyciela w sam nos papierową kulką.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi!. . .

 Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi! Wzburzenie pcha mnie do papieru. Wyciągam papier z szuflady i oto poranek nastaje, słońce zalewa pokój, służąca wnosi ranną kawę i bułeczki, a ja pośród form błyszczących i cyzelowanych zaczynam pisać pierwsze stronice dzieła mojego własnego, takiego jak ja, identycznego ze mną, wynikającego wprost ze mnie, dzieła suwerennie przeprowadzającego własną rację moją przeciw wszystkiemu i wszystkim, [...]


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

skrzywienie warg, maskujące napięcie lęku. . .

    Tym razem nie był to sen — naprawdę pod piecem stał sobowtór. Spostrzegłem jednak, że boi się jeszcze bardziej ode mnie; stał z głową pochyloną, ze wzrokiem opuszczonym, z rękami wzdłuż boków — lęk jego dodał mi odwagi. Ukradkiem spod kołdry patrzyłem jakby nie na siebie i widziałem tę twarz, która była moją i nie moją. Wyłamała się ona z głębokiej i ciemnej zieleni, sama zielona jaśniej — to oblicze, które nosiłem na sobie. Oto nos mój... oto moje usta... oto uszy moje, dom mój. Witajcie, znajome kąty! Jak znajome! Jak znałem to skrzywienie warg, maskujące napięcie lęku. Oto kąciki ust — oto podbródek —ucho, które ongi naderwał mi Zdziś — znaki i symptomy dwojakich wpływów, twarz, którą dwie siły, zewnętrzna i wewnętrzna, utarły pomiędzy sobą. Było to moje — czy też to ja tym byłem — czy też było to cudze — a ja tym byłem jednak.

Nagle wydało mi się nieprawdopodobne, żebym to miał być ja. Jak w lustrze, gdy się ujrzymy niespodzianie przez chwilę nie jesteśmy pewni, czy to my, tak też zdziwiła mnie i obraziła zaskakująca konkretność tego kształtu


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

albo wiersze pisać i poetą stać się i wierzyć. . .

Dlaczegóż nie każdemu dozwolono napisać jeszcze jedną powieść o miłości albo w ciężkich bólach rozdrapać jakąś społeczną bolączkę i zostać Bojownikiem sprawy uciśnionych? Albo wiersze pisać i Poetą stać się i wierzyć „w świetlaną przyszłość poezji"? Utalentowanym być i duchem swym karmić i podnosić szerokie rzesze duchów nieutalentowanych? A, cóż za przyjemność dręczyć się i męczyć, poświęcać i spalać w ofierze, lecz zawsze w zakresie wyższym, w kategoriach tak wysublimowanych, tak — dorosłych.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi. . .

Zaprawdę, w świecie ducha odbywa się gwałt permanentny, nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być takimi, jakimi nas widzą, a już moją osobistą klęską było, że z jakąś niezdrową rozkoszą uzależniałem się najchętniej od niedorostków, wyrostków, podlotków oraz ciotek kulturalnych. A, ciągle, ciągle mieć na karku ciotkę — być naiwnym dlatego, iż ktoś naiwny sądzi, że jesteś naiwny— być głupim dlatego, że głupi ma cię za głupiego — być zielonym dlatego, że ktoś niedojrzały zanurza cię i kąpie we własnej zieleni — a, toż można by oszaleć, gdyby nie słówko „a", które jakoś żyć pozwala! Ocierać się o ten świat wyższy i dorosły i nie móc dostać się do niego, być o krok od dystynkcji, elegancji, rozumu, powagi, od sądów dojrzałych, od wzajemnego uznania, hierarchii, wartości i jeno przez szybę lizać te cukierki, nie mieć dojścia do tych spraw, być dodatkowym. Obcować z dorosłymi i wciąż, jak w szesnastu latach, mieć wrażenie, że się jedynie udaje dorosłego? Udawać pisarza i literata, parodiować styl literacki i dojrzałe, wyszukane zwroty?


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

jednym znaczny, drugim ledwie dostrzegalny. . .

I nieraz, wychodząc z miejsc świątynnych i wspaniałych, gdziem był fetowany mile poważaniem, spotykałem na ulicy jakąś inżynierową albo pensjonarkę, które poufale traktowały mię jak swego, jak niedojrzałego pobratymca i swojaka, klepały po ramieniu i wołały: — Serwus, Józiek, ty głupi, ty — ty niedojrzały! — I tak jednym byłem mądry, drugim głupi, jednym znaczny, drugim ledwie dostrzegalny, jednym pospolity, drugim arystokratyczny. Rozpięty pomiędzy wyższością i niższością, spoufalony zarówno z tym i z tamtym, poważany i lekceważony, pyszny i wzgardzony, zdolny i niezdolny, jak popadnie, jak się ułoży sytuacja! Życie moje stało się odtąd rozdarte bardziej, niż było za dni spędzanych w zaciszu domowym. Inie wiedziałem, czyj jestem — czy tych, co mnie cenią, czy tych, co nie cenią mnie.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna ... odi profanum vulgus. . .

    Wspomnienia! Przekleństwem ludzkości jest, iż egzystencja nasza na tym świecie nie znosi żadnej określonej i stałej hierarchii, lecz że wszystko ciągle płynie, przelewa się, rusza i każdy musi być odczuty i oceniony przez każdego, a pojęcie o nas ciemnych, ograniczonych i tępych jest nie mniej doniosłe niż pojęcie bystrych, światłych i subtelnych. Gdyż człowiek jest najgłębiej uzależniony od swego odbicia w duszy drugiego człowieka, chociażby ta dusza była kretyniczna. I stanowczo przeczę zdaniu tych moich kolegów po piórze, którzy w odniesieniu do opinii tępych przyjmują postawę arystokratyczną i wyniosłą głosząc, że odi profanum vulgus. Cóż to za tani, uproszczony sposób uchylania się rzeczywistości, jakże nędzna ucieczka w kłamaną wyniosłość! Wręcz przeciwnie, twierdzę, że im bardziej opinia jest tępa i ciasna, tym bardziej jest dla nas ważka i paląca, zupełnie tak samo, jak ciasny trzewik dotkliwiej daje się we znaki niż trzewik dobrze dopasowany do nogi. O, te sądy ludzkie, ta otchłań sądów i opinii o twoim rozumie, sercu, charakterze, o wszystkich szczegółach twej organizacji — otwierająca się przed śmiałkiem, który swoje myśli ubrał drukiem i puścił między ludzi na papierze, o, papier, papier, druk, druk!


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

bądź że ... ale niech będzie wiadomo...

     [...]— byłem niczym— a rówieśnicy, którzy już się pożenili oraz pozajmowali określone stanowiska, nie tyle wobec życia, ile po rozmaitych urzędach państwowych, odnosili się do mnie z uzasadnioną nieufnością. Ciotki moje, te liczne ćwierćmatki doczepione, przyłatane, ale szczerze kochające, już od dawna usiłowały na mnie wpływać, abym się ustabilizował jako ktoś, a więc jako adwokat albo jako biuralista —nieokreśloność moja była im niezwykle przykra, nie wiedziały, jak rozmawiać zemną nie wiedząc, kim jestem, co najwyżej marniały tylko.

    — Józiu — mówiły pomiędzy jednym mamlęciem a drugim — czas najwyższy, dziecko drogie. Co ludzie powiedzą? Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądź że przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem, ale niech będzie wiadomo... niech będzie wiadomo...

    I słyszałem, jak jedna szeptała do drugiej, że jestem niewyrobiony towarzysko i życiowo, po czym znowu zaczynały mamiąc umęczone próżnią, jaką tworzyłem im w głowie. W istocie, stan ten nie mógł trwać wiecznie. Wskazówki zegara natury były nieubłagane i stanowcze. Gdy ostatnie zęby, zęby mądrości, mi wyrosły, należało sądzić — rozwój został dokonany, nadszedł czas nieuniknionego mordu, mężczyzna winien zabić nieutulone z żalu chłopię, jak motyl wyfrunąć, pozostawiając trupa poczwarki, która się skończyła. Z tumanu, z chaosu, z mętnych rozlewisk, wirów, szumów, nurtów, ze trzcin i szuwarów, z rechotu żabiego miałem się przenieść pomiędzy formy klarowne, skrystalizowane — przyczesać się, uporządkować, wejść w życie społeczne dorosłych i rajcować z nimi. 

    Jakże! Próbowałem już, usiłowałem — i śmieszek mną wstrząsał na myśl o rezultatach próby. Aby się przyczesać i w miarę możności wyjaśnić, przystąpiłem do napisania książki — dziwne, lecz mi się zdawało, że moje wejście w świat nie może obyć się bez wyjaśnienia, choć nie widziano jeszcze wyjaśnienia, które by nie było zaciemnieniem.

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

stanu posiadania. . .

Zbudziłem się w śmiechu i w strachu, bo mi się zdawało, że taki, jak jestem dzisiaj, po trzydziestce, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem, a on znowu przedrzeźnia mnie — i równym prawem — że obaj jesteśmy sobą przedrzeźniani. Nieszczęsna pamięci, która każesz wiedzieć, jakimi drogami doszliśmy do obecnego stanu posiadania!

Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nie-rzeczywistości, krzyk biologiczny. . .

    We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre. Zbudzony nagle, chciałem pędzić taksówką na dworzec, zdawało mi się bowiem, że wyjeżdżam — dopiero w następnej minucie z biedą rozeznałem, że pociąg dla mnie na dworcu nie stoi, nie wybiła żadna godzina. Leżałem w mętnym świetle, a ciało moje bało się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się niestanie, nic się nie odmieni, nic nigdy nie nastąpi i cokolwiek by się przedsięwzięło, nie pocznie się nic i nic. Był to lęk nieistnienia, strach niebytu, niepokój nieżycia, obawa nie-rzeczywistości, krzyk biologiczny wszystkich komórek moich wobec wewnętrznego rozdarcia, rozproszenia i rozproszkowania. Lęk nieprzyzwoitej drobnostkowości i małostkowości, popłoch dekoncentracji, panika na tle ułamka, strach przed gwałtem, który miałem w sobie, i przed tym, który zagrażał od zewnątrz — a co najważniejsza, ciągle mi towarzyszyło, ani na krok nie odstępując, coś, co bym mógł nazwać samopoczuciem wewnętrznego, między cząsteczkowego przedrzeźniania i szyderstwa, wsobnego prześmiechu rozwydrzonych części mego ciała i analogicznych części mego ducha.


Witold Gombrowicz (Ferdydurke, 1937)

   

   

   

13 lipca 2022

jest w byciu obcym coś pociągającego. . .

 [...]skupiliśmy się na tym trzymaniu jak Ślepcy, wbrew smutkowi i zacinającemu deszczowi, który nas smagał. Parliśmy do tego płaszcza Jakubowego, każdy chciał go potrzymać choć chwilę, więc zmienialiśmy się całą drogę z cmentarza do pałacu. Ludzie ustępowali przed nami, dziwacznymi niczym owady, ludźmi o twarzach mokrych od łez. Któż to jest? szeptali, gdy wąskimi uliczkami miasta zdążaliśmy do pałacu, trzymając się Jakubowego płaszcza. Im bardziej byli nami zdziwieni, im dziwniej na nas patrzyli, tym było lepiej. Oddzielaliśmy się od nich naszą rozpaczą, naszą żałobą. Znów byliśmy inni. I tak miało być. Jest w byciu obcym coś pociągającego, w czym się można rozsmakować, co wydaje się jak słodycz. Dobrze jest nie rozumieć języka, nie rozumieć zwyczajów, sunąć jak duch pomiędzy innymi, którzy są dalecy i nierozpoznawalni. Wtedy budzi się szczególna mądrość — umiejętność domysłu, chwytania spraw nieoczywistych. Budzą się też wówczas bystrość i przenikliwość. Człowiek, który jest obcy, zyskuje nowy punkt widzenia, staje się, chcąc nie chcąc, swoistym mędrcem. Kto nam wszystkim wmówił, że być swoim jest tak dobrze i tak wspaniale? Tylko obcy naprawdę rozumie, czym jest Świat.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

o czym się nie mówi, przestaje istnieć. . .

    Pinkas jest głęboko przekonany, że rację ma stara tradycja ojców,   sprawach związanych z Szabłajem Cwi nic nie mówić; ani dobrze, ani źle; ani przeklinać, ani błogosławić. Coś, o czym się nie mówi, przestaje istnieć. Kontempluje tę mądrość, siedząc na trzęsącej się furze przykrytej płachtą barchanu. Oto jak wielka jest siła słowa: tam gdzie go zabraknie, znika świat. Obok niego siedzą jakieś wystrojone chłopki, wygląda, że jadą na wesele, i dwoje starszych Żydów, on i ona. Zaczepiają go nieśmiało, ale Pinkasowi nie spieszy się do rozmowy.

    Po co mówić? Gdyby chcieć się kogoś pozbyć ze świata, to nie za pomocą miecza ani ognia, ani żadnego gwałtu. Trzeba o tym kimś milczeć, nigdy nie nazywać go po imieniu. W ten sposób sczeźnie na zawsze w nie-pamięci. A każdemu, kto by się chciał o niego dopytywać, trzeba pogrozić cheremem.


Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

świat bowiem został stworzony ze słowa. . .

    Największą moc mają jednak nie czyny cielesne, lecz te, które wiążą się ze słowem, świat bowiem został stworzony ze słowa i jego fundamenty są ze słów. Największym więc Cudzym Uczynkiem, Aktem Wyjątkowym — jest wypowiedzenie głośno Imienia Boga Szem ha-Meforasz.

Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)
   
   
   

podnieca go to, że ... mokradła pachną rozkładem i mułem. . .

    Lecz Jankiel z Glinna okazuje się raczej odporny na wszystkie te argumenty. Taki jest — nigdy nie podchodzi zbyt blisko, lecz stoi raczej z boku ot, nie słucha nauk, ale tak sobie odpoczywa oparty o drzewo, o framugę drzwi, jakby właśnie wychodził i tylko na chwilę przystanął. Przygląda się. Od śmierci żony minęły już dwa lata i teraz on, rabin żyjący samotnie w biednym Glinnie, przeżywa niepokoje z powodu pewnej chrześcijanki, kobiety starszej od niego, guwernantki we dworze pod Buskiem. Spotkali się przypadkiem. Kobieta siedziała na brzegu rzeki i moczyła nogi w wodzie. Była naga. Gdy zobaczyła Jankiela, powiedziała po prostu: „Chodź tu". 

    A on jak zwykle, kiedy jest zdenerwowany, zrywa źdźbło trawy i wkłada ją między zęby — wierzy, że to mu dodaje pewności siebie. Teraz wie, iż powinien odwrócić się na pięcie i zniknąć sprzed oczu tej gojki, ale nie może oderwać wzroku od jej białych ud i nagle ogarnia go tak wielkie pożądanie, że traci rozum. I jeszcze podnieca go to, że są osłonięci trzcinami wysokimi jak ściany i że mokradła pachną rozkładem i mułem. Każda najmniejsza cząsteczka upalnego powietrza wydaje się nabrzmiała, pełna i soczysta jak wiśnia, zaraz pęknie i sok wyleje się na skórę. Będzie burza. 

    Nieśmiało kuca przy kobiecie, widzi, że jest już nie pierwszej młodości— jej piersi, pełne i białe, ciążą ku ziemi, jej brzuch, lekko wystający, ze znamieniem pępka, przecina w poprzek delikatna linia odgnieciona Od spódnicy. Chce coś powiedzieć, ale nie znajduje żadnych słów po polsku stosownych w takiej sytuacji. A zresztą co miałby powiedzieć? Tymczasem jej ręka wyciąga się pierwsza w jego stronę, najpierw sunie po łydce, udzie i muska krocze, a potem dotyka rąk i twarzy, gdzie palce bawią się jego brodą. Potem łagodnie, naturalnym ruchem, kobieta kładzie się na plecy, i rozsuwa nogi. Jakub, prawdę mówiąc, nie wierzy, iżby mógł istnieć ktoś kto by na jego miejscu zawrócił. Doznaje krótkiej, nieprawdopodobnej rozkoszy i leżą tak, nadal bez słowa. Ona głaszcząc go po plecach, ich rozgrzane ciała są Zlepione potem. 

    Umawiają się jeszcze kilka razy w tym samym miejscu, a kiedy nadchodzi jesień i robi się zimno, ona już. nie przychodzi, dzięki czemu Jankiel Glinna nie popełnia już więcej strasznego grzechu, za co jest jej wdzięczny, Lecz za to ogarniają go niczym nieukojona tęsknota oraz wielki żal, które nie pozwalają mu się na niczym skupić. Uświadamia sobie, że jest nieszczęśliwy.

Olga Tokarczuk (Księgi Jakubowe, 2014)