26 grudnia 2016

pomaluśku józefie. . .

Pomaluśku Józefie, pomaluśku proszę.
Widzisz, że ja nie mogę biec tak prędko w drogę.

Wyrozumiej proszę, wszak widzisz co noszę.
W mem żywocie mam Boga, przed nami ciężka droga.

A tak myślę sobie i chcę mówić tobie
O gospodę spokojną w taki czas przystojną.

Bo teraz w miasteczku i lada domeczku
Trudno o kącik będzie, gości pełno wszędzie.

Wolą pijanice szynkarskie szklanice
Niźli mnie ubogą strudzoną tą drogą.

Wnijdźmy – rada moja – do tego pokoja,
Do tej szopy na pokój, Józefie opiekunie mój.

- od górali czadeckich

* * *

[dalsze zwrotki / Kurpie, Skierkowski]

I tak my oboje i te bydląt dwoje,
Będziem mieli pokój, opiekunie mój.

Choć pałac ubogi, ale klejnot drogi,
Niebo, ziemia i morze ogarnąć nie może.

A Józef, mąż zacny, służył jako baczny,
Najświętszą Pannę cieszył, bo to jego klejnot był.

Mój Józefie drogi, taki to mróz srogi,
Uziębnie nam Dzieciątko, niebieskie pacholątko.

Przynieś, proszę, siana w główkę, pod kolana
Maleńkiemu Dzieciątku, Boskiemu pacholątku.

A Józef, mąż zacny na Dzieciątko baczny,
Wziął siana niewiele, w żłóbeczku mu pościele.

A zaś bydląteczko, wół i ośląteczko,
Parą swą Nań chuchali, Dzieciątko ogrzewali.

Witaj Królewiczu, Niebieski Dziedzicu,
Bądź pochwalon bez miary, za Twe niebieskie dary.
 
 
 

22 grudnia 2016

grudzień, czyli december. . .

                                                 Lekarzowi, dobrodziejowi mojemu,
                                                 Doktorowi Jarosławowi Neczaj-Hruzewiczowi

Drogi Panie Redaktorze,
rękopis w spóźnionej porze

wysyłam za miesiąc Grudzień,
wierząc, że mi jakoś ujdzie.

Onego spóźnienia powód
tłumaczy się złą chorobą,

co mnie od tygodni trapi,
a nad łóżkiem wisi napis:

"K. I. Gałczyński. Poeta.
Szaleństwo. Ścisła dieta".

Szczeblując do gwiezdnych powal,
niejeden liryk zwariował,

liryk, ten srebrzysty atom...
Odpuśćmy grzechy wariatom.

A ty, panie czytelniku,
nie chełp się ze swą podwiką,

żeście zdrowi i rumiani!
Wszyscyśmy blisko otchłani

i każdemu z woli Boga
powinąć się może noga,

lecz wiedz: diabeł spęta w lesie,
Jezus na światłość wyniesie.

A światłość już niedaleko:
w Grudniu się narodzi Dziecko,

co jednym wzniesieniem dłoni
świat ku światłości nakłoni.

Spójrzcie, jak pierzchają cienie!
Płynie Boże Narodzenie!

W purpurze, w złocie, w lazurze
Anioł dmie w trąbę na chmurze;

radość, radość niedaleko,
radość, co pychę uśmierca...

"Jezu cichy i pokornego serca,
uczyń serca nasze według serca Twego"

1938

                                                 Konstanty Ildefons Gałczyński
 
 
 

człowiek, który ma w domu tyle książek. . .

Ten mężczyzna nie ma nawet porządnego stołu, ale ma setki książek. To się Teresie spodobało i lęk, który czuła, trochę ucichł. Od dzieciństwa uważa książkę za znak tajnego bractwa. Człowiek, który ma w domu tyle książek, nie może jej skrzywdzić.

Milan Kundera (fragment powieści Nieznośna lekkość bytu, 1984)
   
   
   

15 grudnia 2016

bez matki. . .

Senza mamma, o bimbo,
tu sei morto!
Le tue labbra, senza i baci miei,
scoloriron fredde!
E chiudesti, o bimbo,
gli occhi belli!
Non potendo carezzarmi,
le manine componesti in croce!
E tu sei morto
senza sapere quanto t'amava
questa tua mamma!
Ora che sei un angelo del cielo,
ora tu puoi vederla la tua mamma,
tu puoi scendere giů pel firmamento
ed aleggiare intorno a me ti sento.
Sei qui, mi baci e m'accarezzi.
Ah!
Dimmi, quando in ciel potrň vederti?
Quando potrň baciarti?
Oh!
Dolce fine d'ogni mio dolore,
quando in ciel potrň salire?
Quando potrň morire?
Dillo alla mamma, creatura bella,
con un leggero scintillar di stella.
Parlami, amore!

*

Without your mother, o my baby,
you die!
Your lips, without my kisses,
grow pale and cold!
And close, o baby,
your pretty eyes.
I cannot caress you,
your little hands composed in a cross!
And you are dead
without knowing how loved you were
by your mother!
Now you are an angel in heaven,
now you can see your mother,
you can descend from heaven
and let your essence linger around me.
Are you here, feel my kisses and caresses.
Ah!
tell me, when will I see you in heaven?
When will I be able to kiss you?
Oh!
Oh sweet end to all my sorrows,
when I greet you in heaven.
When will I greet death?
Tell you mother, beautiful creature,
with a sparkle of the stars.
Speak to me, my loved one!

                                  (tłum. Natalie Miller)

*

Bez matki, moje dziecko,
umierasz!
Usta twe, bez moich pocałunków
wratają w bladość i chłód!
Zamknij, o dziecię,
oczka swe śliczne.
Pieścić cię nie mogę,
a rączki twe w krzyż ułożone!
I martwy tyś
bez wiedzy o miłości utulenia
od matki swej!
Teraz ty aniołem w niebiesiech,
teraz spoglądać ci już wolno na matkę,
możesz runąć z nieba
i istotą swoją otoczyć mnie!
Czy jesteś tu,
zdolny poczuć moje pocałunki i pieszczoty?
Ah!
powiedz kiedy zobaczę cię w niebie?
Kiedy dana mi będzie swoboda ucałowania cię?
Oh!
Oh nastąpi słodki koniec mych zmartwień,
kiedy spotkam cię w niebie.
Więc, kiedy spotkam śmierć?
Powiedz swojej matce, piękne stworzenie,
iskierką gwiazdy daj znać.
Mów do mnie, kochanie!

                                          Aria Senza mamma
                                          z opery Suor Angelica
                                          z muzyką Giacomo Pucciniego
                                          i librettem Giovacchino Forzano
                                          (przekład własny z jęz. ang.)
 
 
 

16 października 2016

jesień sypiąca gorzkie cynamony. . .

Jesień sypiąca gorzkie cynamony,
rozcierająca popiół w smagłych palcach,
rozcierająca słowa w smagłej dłoni,
zacierająca blaski dawnych dni;

jesień krocząca jak chytry wielmoża,
krająca plastry czasu niby dynię,
dymem wstająca nad kartofliskami,
ogarniająca domy mglistym płaszczem;

ogarniająca dom mój mglistym płaszczem
i śpiewająca liściom kołysankę
- zapach wanilii na wysmukłych palcach
i zapach trupi w dłoni tej Cyganki,

która przeciera liście i obłoki
i kastanietem uderza o ściany
- lecz to świerszcz może, a może klepsydra? -
nie, nie klepsydra, czas kroplami stuka.

                                                        Jarosław Iwaszkiewicz
 
 
 

28 września 2016

kto żyje w obłąkaniu decyzji i wyborów. . .

Ten zaś, kto opowiada się po którejś ze stron, kto żyje w obłąkaniu decyzji i wyborów, nigdy nie jest miłosierny, bo nie jest w stanie objąć umysłem wszystkich punktów widzenia, ogranicza go horyzont jego pragnień i zasad, pogrążony jest w hipnozie skończoności. Gdyż wszystko żyje i rozkwita wtedy dopiero, gdy odwróci się plecami do tego, co uniwersalne... Bycie czymś zawsze, bezwarunkowo, jest formą szaleństwa , z którego życie , najbardziej uparta ze wszystkich obsesji, wyzwala się jedynie po to, aby zmarnieć.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   

dzięki zakłóceniom funkcji organicznych. . .

   Wzloty ducha możliwe są tylko dzięki zakłóceniom funkcji organicznych, umysł wznosi ę do góry w miarę , jak pustka rozprzestrzenia się po naszych organach. Zdrowiem jest wszystko to, co nie stanowi o naszej swoistości i odrębności : czynnikiem indywiduacji są Odruchy wstrętu ; to smutek nadaje każdemu imię, utraty na nowo czynią nas panami naszego "j a" . Stajemy ę sob ą jedynie poprzez sumę naszych klęsk.)

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   

26 września 2016

zemsta. . .

Posłuchaj bicia serca i starej pordzewiałej flobertówki
Na sęku wiewiórka złotym futerkiem błyskała.
Zabiłem, zabiłem tę małą śliczną wiewiórkę.
Orzech laskowy łuskała.

Minęło lato. Koło białej kapliczki za dąbrową
wrony ciągną i mgła ku owczym stadom się skrada,
i liście padają na głowę moją
i na martwą wiewiórkę z przestrzeloną głową.
Ostatkiem sił została i wisi.

   Daremnie czekałem, jej ciało nie spada.

Do góry się wspinałem
i skrzypiący szkielet gałęzi trząsłem i trząsłem.

   Nie chce puścić!

Wiewiórko mała, kto ci dał tyle siły?
Poopadały liście, drzewa już łyse,
tylko wiewiórka wisi.

   Wiewiórka mści się.

Rzuciłem dom. W zawiniątku małym
niewiele w świat unoszę.
Tylko z rozbitego zegara kukułkę zabrałem.

Puszczę ją na wolność
w zielonym borze

                                                  Konstantin Biebl (tłum. Jan Zych)
 
 
 

z wojska groźny list. . .

Przyszedł do mnie dziś
z wojska groźny list,
a w nim napisano:
dwunastego rano
muszę karnie stawić się
ach, stawić się.

Mam żołnierzem być,
mam się dzielnie bić,
karabin mi dali,
trzeba więc wypalić
choćby nawet w serce swe,
ach w serce swe.

Taki jest ten list,
który przyszedł dziś,
a ja, rezerwista,
pieśniarz, anarchista,
śpiewam, no i tego klnę,
ach, tego klnę.

Wyruszę więc rad
i zaśpiewam tak:
modry rezerwista,
krwawy anarchista,
w modrej dali krwawy kwiat,
ach krwawy kwiat!

                                    Fráňa Šrámek (tłum. Adam Włodek)
 
 
 

17 września 2016

u chorych, mądrych zwierząt. . .

Całe brzemię robót polnych spadało na jej chude ramiona. Praca ponad siły i choroba, która zaczęła się po drugim porodzie, z roku na rok coraz bardziej podkopywały jej zdrowie. Wychudła. Twarz jej wyblakła. Przedwczesna starość rozrzuciła na policzkach pajęczą sieć zmarszczek. W oczach pojawił się wyraz wystraszonej pokory, która zjawia się u chorych, mądrych zwierząt. Ona sama nie zdawała sobie sprawy z tego, jak szybko się starzeje, jak z każdym dniem niknie jej zdrowie, i wciąż jeszcze czegoś się spodziewała; podczas rzadkich spotkań spoglądała na swego urodziwego męża z lękliwą miłością i zachwytem.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom IV, 1928-1940)
   
   
   

tylko sroka lata. . .

   - Nie ucz mnie, którędy mam jechać, sam wiem!
   - Jak wiesz, to jedź, gdzie chcesz!
   - To już mogę nie jechać wedle twego planu? Tylko sroka lata prosto, słyszałeś o tym? Wpadnę w wertepy; gdzie nawet zimą dróg nie bywa. Gdzie masz rozum takie głupstwa pleść?

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom IV, 1928-1940)
   
   
   

czerwone pyski!. . .

   - Hej, wy, czerwone pyski! Czemu nie palicie naszych domostw? Zapałek nie macie? Przypłyńcie do nas, to wam damy! Wśród ciemności odpowiedziano mu dźwięcznie:
    - Gdybyśmy was tu zdybali, spalilibyśmy was razem z chałupami!
   - Zubożeliście? Nie ma już czym podpalić? - krzyczał choperczyk zapalczywie.
Odpowiedziano mu spokojnie i wesoło:
   - Przypłyń tu, biała kurwo, to nasypiemy ci ognia w podogonie. Do śmierci będziesz się drapał!

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom IV, 1928-1940)
   
   
   

knur angielski!. . .

   - Wie pan, sotniku, on mnie już zamęczył, ten knur angielski! Pije od rana do późnej nocy. Chla po prostu nie do wiary! Wie pan, ja sam nie jestem od tego, żeby wypić, ale takie homeryckie wymiary są ponad moje siły. A ten - Szczegłow spojrzał na lejtenanta z uśmiechem i niespodziewanie zaklął brudno - leje w siebie i na czczo, i o każdej porze!
   Lejtenant uśmiechnął się, kiwnął głową, mówił łamaną ruszczyzną:
   - Tak, tak!... Dopsze... czeba wypicz pana strofie!

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom IV, 1928-1940)
   
   
   

ostrożnie namacała spust. . .

   Później Daria mówiła, że nie pamiętała, jak i skąd w rękach jej znalazł się kawaleryjski karabin, kto go jej podsunął. Ale gdy baby podniosły lament, uczuła w swych rękach obecność obcego przedmiotu - nie patrząc, po omacku domyśliła się, że to karabin. Chwyciła go, z początku za lufę, żeby uderzyć Iwana Aleksiejewicza kolbą, ale że w dłoń jej boleśnie wraziła się muszka, więc chwyciła palcami za okładzinę, a potem odwróciła, podrzuciła karabin do ramienia i nawet wzięła na cel lewą stronę piersi Iwana Aleksiejewicza. Widziała, jak za jego plecami uskoczyli w bok Kozacy odsłoniwszy szarą z belek ścianę spichrza; słyszała wystraszone okrzyki: "Tfu! Oszalała! Swoich pozabijasz! Poczekaj, nie strzelaj!" I podniecana zwierzęco zaczajonym oczekiwaniem tłumu, ześrodkowanymi na niej spojrzeniami, pragnieniem pomszczenia śmierci męża i po części próżnością, co raptem pojawiła się stąd, że oto teraz ona jest zupełnie nie taka jak reszta bab, że na nią ze zdumieniem i nawet ze strachem patrzą i czekają końca Kozacy, że ona musi dlatego uczynić coś niezwykłego, wyjątkowego, co może przestraszyć wszystkich - popychana jednocześnie wszystkimi tymi różnorodnymi uczuciami, z przerażającą szybkością zbliżając się do czegoś przesądzonego w głębi jej świadomości, o czym nie chciała i nawet nie mogła w owej chwili myśleć, powoli, ostrożnie namacała spust i nagle, nieoczekiwanie dla siebie samej, z siłą nacisnęła go. Odrzut chybnął nią, huk strzału ogłuszył, ale poprzez zwężone szpary oczu zobaczyła, jak momentalnie - strasznie i nieodwołalnie - zmieniła się drgnąwszy twarz Iwana Aleksiejewicza, jak rozłożył i złożył ręce, jak gdyby zamierzał skoczyć z dużej wysokości do wody, a potem padł na wznak; z gorączkową szybkością zaczęła się miotać jego głowa, poruszyły się, starannie drapiąc ziemię, palce rozrzuconych rąk...

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom III, 1928-1940)
   
   
   

pod zgubnym tchnieniem burz. . .

Jeno trawa rośnie na ziemi obojętnie przyjmując słońce i niepogodę, karmiąc się życiotwórczymi sokami ziemi, pokornie chyląc się pod zgubnym tchnieniem burz. A potem, na wiatr rzuciwszy nasienie, równie obojętnie umiera, szelestem zwiędłych swych źdźbeł witając wróżące śmierć słońce jesieni...

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom III, 1928-1940)
   
   
   

przyniosła marynowanego arbuza. . .

  Pantelej Prokofijewicz przykusztykał do domu, położył się na łóżku. Gniotło go w dołku, do gardła napierały kłując mdłości. Po wieczerzy poprosił starą, żeby przyniosła marynowanego arbuza. Zjadł kawałek, zadygotał i ledwo doszedł do pieca. Rankiem leżał już nieprzytomny, zżerany przez gorączkę tyfusową, rzucony w niepamięć. Spieczone krwią wargi popękały, twarz zżółkła, białka powlokły się błękitną emalią. Babka Drozdicha puściła mu krew, puściła z żyły na ręku ze dwa talerze czarnej jak dziegieć krwi. Lecz przytomność już nie wróciła, jeno twarz stała się sinoblada, jeno szerzej rozwierały się czarnozębne wargi łapiące chrapliwie powietrze.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom III, 1928-1940)
   
   
   

na co jemu, durniowi, te armaty. . .

I powiedz ty: na co jemu, durniowi, te armaty? Ciągnie jak szkodna świnia kołek, nie wiedzieć po co... ciężko jej, ale ciągnie przecie.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom III, 1928-1940)
   
   
   

własną skórę masz na sobie. . .

"Dziś jeszcze własną skórę masz na sobie, a jutro może kruki ją będą w szczerym polu garbowały" - myślał każdy.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom III, 1928-1940)
   
   
   

01 września 2016

monadologia. . .

   Jedno zaś stworzenie jest doskonalsze od drugiego, o ile znajduje się w nim to, co służy do zdania sprawy a priori z tego, co się dzieje w drugim.

Gottfried Wilhelm Leibniz (Monadologia)
    
   
   
  
  
  

26 sierpnia 2016

proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!. . .

Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!
Towarzysze żołnierze!
Dwa lata ciągnie się przeklęta wojna. Dwa lata mordujecie się w okopach, broniąc obcych wam interesów. Dwa lata leje się krew robotników i chłopów wszystkich narodów. Setki tysięcy - zabitych i kalek, setki tysięcy sierot i wdów - oto rezultaty tej wojny. O co wojujecie? Czyich interesów bronicie? Rząd carski postawił pod ogień miliony żołnierzy po to, żeby zagarnąć nowe ziemie i uciskać ludność tych ziem tak, jak jest uciskana ujarzmiona Polska i inne narodowości. Przemysłowcy światowi nie podzielą rynków, gdzie mogliby zbywać produkcję swoich fabryk i zakładów, nie podzielą zysków - podział dokonywa się siłą zbrojną i wy, ciemni ludzie, w walce o ich interesy idziecie na śmierć, zabijacie takich samych ludzi pracy, jak wy.
Dosyć przelano bratniej krwi. Opamiętaj się, ludu pracujący! Wróg wasz to nie austriacki i niemiecki żołnierz, taki sam oszukany, jak wy, lecz własny car, własny przemysłowiec i obszarnik. Przeciw nim odwróćcie wasze karabiny. Bratajcie się z niemieckimi i austriackimi żołnierzami. Poprzez zasieki drutów, którymi, jak zwierzęta, odgrodzili was, podajcie sobie ręce. Wy jesteście braćmi w pracy, na rękach waszych jeszcze nie zgoiły się ślady krwawych odcisków pracy, nie macie co dzielić. Precz z samowładztwem! Precz z wojną imperialistyczną! Niech żyje niewzruszona jedność ludu pracującego całego świata!

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom II, 1928-1940)
   
   
   

gotuj się ... uruchomić ... narzędzia śmierci i zniszczenia przeciw. . .

Dzisiaj nie ma sytuacji rewolucyjnej, nie ma warunków do fermentu w masach, do podniesienia ich aktywności, dzisiaj dają ci do ręki kartkę wyborczą - bierz ją, umiej organizować się po to, żeby bić nią swoich wrogów, a nie po to, żeby wprowadzać do parlamentu, na dobre posadki, ludzi trzymających się kurczowo foteli poselskich ze strachu przed więzieniem. Jutro odbiorą ci kartkę wyborczą, dadzą ci w rękę karabin i wspaniale, według ostatniego słowa techniki maszynowej zbudowane, szybkostrzelne działo - bierz te narzędzia śmierci i zniszczenia, nie słuchaj sentymentalnych zrzędów bojących się wojny; na świecie jeszcze zbyt wiele pozostało takich rzeczy, które powinny być zniszczone ogniem i żelazem dla wyzwolenia klasy robotniczej, i jeżeli w masach wzrasta gniew i rozpacz, jeżeli zaistniała sytuacja rewolucyjna - gotuj się stworzyć nowe organizacje i uruchomić tak pożyteczne narzędzia śmierci i zniszczenia przeciw swemu rządowi i swej burżuazji...

Włodzimierz Lenin
   
   
   

człowieka rąb śmiało. . .

  - Człowieka rąb śmiało. Miękki człowiek jest jak ciasto - pouczał Czubaty śmiejąc się oczyma. - Nie myśl, jak i co. Tyś Kozak, twoja rzecz rąbać nie pytając. W boju zabijać wroga - rzecz święta. Za każdego zabitego zdejmuje ci Bóg jeden grzech, także samo jak za żmiję. Zwierząt bez potrzeby gubić nie trza - ciołka, na ten przykład, albo jeszcze co - a człowieka niszcz. Pohany on, człowiek... Nieczysty, śmierdzi na ziemi, żyje niby grzyb nieprawy.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

śmierć piętnowała i tych, co wieźli ze sobą modlitwy. . .

Modlitwa od oręża.

Panie, pobłogosław! Leży kamień biały na górze jak koń. W kamień nie idzie woda; tak i we mnie, raba Bożego, i w towarzyszów, i w konia mojego niech nie idzie bełt i kulka. Jak młot odskakuje od kowadła, tak i ode mnie by kula odskakiwała. Jak żarna się kręcą, tak niechaj nie przychodzi do mnie strzała, niechaj się odwróci. Słońce i miesiąc jasne bywają, tak i ja, rab Boży, nimi jestem umocniony. Za górą zamek, zamknę ten zamek, klucze w morze rzucę pod biały gorący kamień Ałtor, nie widny ani czarownikowi, ani czarownicy, ni czerńcowi, ni czernicy. Z oceanu-morza woda nie zbieży i żółtego piasku nie zliczyć; tak i mnie, raba Bożego, niczym nie wziąć. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Modlitwa od boju

Jest morze-ocean, na tym morzu-oceanie jest biały kamień Ałtor, na tym kamieniu Ałtorze jest mąż kamienny trzykroć dziewięciu pokoleń. Raba Bożego i towarzyszów moich kamienną odzieżą odziej od wschodu do zachodu, od ziemi do niebios, od ostrej szabli i miecza, od kopii, bułatu i rohatyny, od kopii hartownej i niehartownej, od noża, topora i działowego boju, od ołowianych kulek i oręża miotanego, od wszystkich strzał z brzechwą pierzoną piórem orłowym i łabędzim, i gęsim, i żurawim, i wronim. Od tureckich bojów, od krymskich i austriackich, nogajskiego nieprzyjaciela, tatarskiego i litewskiego, niemieckiego i kałmuckiego - Ojcowie święci i siły niebieskie, zachowujcie mnie, raba Bożego. Amen.

Modlitwa przy natarciu

Przeczysta Pani, święta Bogarodzico, i Panie nasz, Jezu Chryste. Pobłogosław, Panie, natarciem idącego raba Bożego i towarzyszów moich; jacy ze mną są, obłokiem oblecz niebieskim, świętym, kamiennym Twoim grodem ogródź. Święty Dymitrze Sosłudzki, ustrzeż mnie, raba Bożego, i towarzyszów moich na wsze strony, żeby źli ludzie nie strzelali ani rohatyną nie kłuli, ni berdyszem nie siekli, obuchem nie tłukli, toporem nie rąbali ani szablami nie siekli, nie kłuli, ani nożem nie kłuli i rżnęli, ni stary, ni młody, ni smagły, ni czarny, ni heretyk, ni czarownik, ni wszelki czarodziej. Wszystko teraz przede mną, rabem Bożym, osierociałym i sądzonym. Na morzu, na oceanie, na ostrowiu Bujanie stoi słup żelazny. Na tym słupie mąż żelazny podparł się posochem żelaznym i hartuje on żelazo, bułat i siny ołów, i wszelką rzecz do strzelania: "Idź ty, żelazo, do swej macierzy-ziemi, raba Bożego i towarzyszy moich, i konia mojego mijając. Strzało drewniana do lasu, a pióro do swej macierzy-ptaka, a klej do ryby". Osłoń mnie, raba Bożego, tarczą złotą od oręża siecznego i od kuli, od boju działowego, pocisku i rohatyny, i noża. Niechaj będzie ciało moje krzepciejsze od pancerza. Amen.

Zawiesili Kozacy pod koszulami, na ciele, przepisane modlitwy. Przymocowywali je do sznurków, do błogosławieństw matczynych, do węzełków ze szczyptą ziemi rodzinnej, ale śmierć piętnowała i tych, co wieźli ze sobą modlitwy.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

24 sierpnia 2016

wśród dzikiego, gorącego bólu ...swą lodową niewolę. . .

   Potykając się na nierównym bruku Natalia doszła do przedsionka. Za nią niby kamień pobiegło brudne, hańbiące słowo. Wśród chichotów dziewcząt stojących w przedsionku Natalia przeszła do drugiej furtki i chwiejąc się jak pijana pobiegła do domu. Odetchnęła dopiero przy wrotach, weszła, nogi plątały się jej w spódnicy, gryzła aż do krwi nabrzmiałe wargi. W bzowej ciemności, obozującej nad podwórzem, czerniały na pół otwarte wrota szopy. Natalia zebrała resztki sił w jednym gniewnym wysiłku, dobiegła do niej i przekroczyła z pośpiechem próg. W szopie sucha przewiewność, zapach uprzęży i zleżałej słomy. Omackiem, bez myśli, bez czucia, pogrążona w ciemnym żalu, szarpiącym duszę, wypełnioną hańbą i rozpaczą, dobrnęła do kąta.
   Wzięła do ręki kosisko i zdjęła z niego kosę (ruchy jej były powolne, pewne, dokładne), i odrzuciwszy głowę, z siłą i radosną stanowczością, która ją nagle opadła, przeciągnęła ostrzem po gardle. Upadła wśród dzikiego, gorącego bólu, jak od uderzenia, i odczuwając, rozumiejąc niejasno, że nie skończyła tego, co zaczęła, uniosła się na rękach, a potem na kolanach; z pośpiechem (przestraszyła ją krew zalewająca piersi) zrywała drżącymi rękami guziki rozpinając nie wiadomo czemu bluzkę. Jedną ręką odsunęła jędrną, niepodatną pierś, a drugą skierowała ostrze kosy. Na kolanach doczołgała się do ściany, opierając o nią tępy koniec, który nakłada się na kosisko, i załamawszy ręce na odrzuconą w tył głowę, podała się stanowczo naprzód. Słyszała wyraźnie, odczuwała wstrętny, kapuściany chrzęst krajanego ciała; narastająca fala ostrego bólu przeszła jak płomień od piersi do gardła, wpełzła w uszy.
   W kureniu zaskrzypiały drzwi. Łukiniczna schodziła z ganku macając nogami stopnie. Z dzwonnicy, spadały miarowe uderzenia. Z nie milknącym zgrzytem chodziły po Donie sążniowe kry stając dęba. Radosny, obfity, swobodny Don niósł ku Morzu Azowskiemu swą lodową niewolę.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

pieśń o Polsce ... roku 1831. . .

W zeszłym roku Gawryła przyjechał z pułku, przywiózł żonie polskiego perkalu, gościł krótko; piątego dnia spił się, przeklinał po polsku i po niemiecku i z płaczem wyśpiewywał starodawną kozacką pieśń o Polsce, ułożoną jeszcze w roku 1831. Obok niego siedzieli przyjaciele i bracia, przybyli, by odprowadzić wojaka, doili wódkę aż do obiadu i podśpiewywali:

Mówili o Polsce, że to ziemia żyzna,
A myśmy tu zobaczyli, że sama chudzizna.
Siedzą w Polsce onej, w karczmie pobielonej,
w tej karczemce polskiej, własności królewskiej,
Trzy dzielne chwaty, przy pitce kamraty:
Jeden z Prus, drugi z Polski, trzeci - Kozak doński.
Prusak pije wódkę - talara położył,
Polak pije wódkę - dukata przysporzył,
Kozak pije wódkę - grosza nie dołożył,
Chodzi po karczmie, wąsika poprawia,
Ostrogami brząka, szynkarkę namawia:
"Szynkareczko-duszko, jedź do moich stron!
Jedź do moich stron - aż nad cichy Don,
Inaksi tam ludzie niż u was mieszkają,
Nie sieją, nie żną, nie przędą, nie tkają,
Lecz się za to po kozacku pięknie ubierają..." 


Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

czarnokwiat od chorób nóg. . .

Zimą i latem sypiał w stajni w pustej przegrodzie, nikt lepiej od niego nie potrafił obchodzić się z końmi; był nie tylko koniuchem, ale i konowałem: na wiosnę, gdy maj rozkwitał, zbierał trawy, grzebał się w stepie, w wądołach, w bagniskach, zbierając lecznicze korzonki. Wysoko pod dachem stajni wisiały suszone pęczki różnolistnych ziół: jarczyca na dychawicę, pszczelnik na ukąszenie gada, czarnokwiat od chorób nóg, jakaś niepozorna, rosnąca na lewadach koło korzeni wierzb biała trawka na poderwanie się - i wiele innych, nieznanych traw na różne końskie przypadłości i choroby.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

ich ataman najgłówniejszy, karło... ... karol marks. . .

Ruszamy dalej, a tu jeden nosacz wyciąga z portmonety dziesiątaka i powiada: "Wypijcie, Kozacy, za zdrowie mojego tatusia nieboszczyka". Dał nam dziesiątaka i wyciągnął z woreczka portret. "Oto, powiada, osobistość mego taty. Weźcie na pamiątkę". No, wzięliśmy, wstyd było nie wziąć. Studenci poszli sobie i znowu: "Ha-a-a!" Wtedy, ten tego, jedziemy na Newski Prospekt. Z bocznej bramy pałacowej pędzi do nas sotnik z Kozakami. Doskoczył: "Co takiego?" Ja więc mówię: "Napatoczyli się studenci i zaczęli z nami rozmowę. Myśmy, wedle regulaminu, chcieli ich wziąć na szable. Wtedy oni się odczepili i myśmy, powiadam, odjechali". Po zmianie powiadamy do wachmistrza: "Widzisz, Łukicz, powiadam, zarobiliśmy dziesięć rubli i musimy je przepić za spokój duszy tego dziadka". Pokazujemy, portret. Na wieczór wachmistrz przyniósł wódki, i hulaliśmy przez dwa dni, a potem pokazał się podstęp; ten nosacz student, ścierwo, zamiast taty, dał nam portret głównego burzyciela niemieckiego rodu. Wziąłem pod rozwagę i powiesiłem go se nad łóżkiem na pamiątkę, widzę - na portrecie broda siwa, człek niczego sobie, jakby jakiś kupiec, czy coś w tym rodzaju; a sotnik, powiadam, to spostrzegł i pyta się: "A skądeś ty dostał ten portret, ty taki owaki?" Powiadam: tak i tak. A on jak nie wydrze się na mnie, obrabia i w pysk, raz i drugi... "A ty wiesz - wrzeszczy - że to jest ich ataman najgłówniejszy, Karło..." Zapomniałem tamto przezwisko. Jak go tam, dalibóg, żeby sobie przypomnieć...
   - Karol Marks - powiedział Sztokman kurcząc twarz w uśmiechu.
   - O, to, to!... On właśnie. Karło Marks... - ucieszył się Christonia. - Postawił mnie frontem do ratusza, niech go wszyscy diabli! Bywało też czasem, że i sam cesarzewicz Aleksy przybiegał ze swoimi wychowawcami; co by się wówczas stało, jakby wypatrzyli?...
   - A ty ciągle chwalisz chłopstwo. Widzisz, jak cię wyprowadzili w pole - śmiał się Iwan Aleksiejewicz.
   - Ale za to przepiliśmy dziesiątaka. Choć za Karła, za brodatego, ale piliśmy.
   - Za niego warto wypić - uśmiechnął się Sztokman bawiąc się kółeczkiem przepalonego munsztuka.
   - Ale co on takiego dobrego zrobił? - zapytał Koszewoj.
   - Opowiem następnym razem, dziś już późno! - Sztokman uderzył dłonią wyrzucając z munsztuka zgaszony niedopałek.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

oprycznicy ... i śmiał się oczyma.

Z początku rżnięto w durnia, potem Sztokman jakoś niepostrzeżenie podsunął książeczkę Niekrasowa. Zaczęli czytać głośno - podobała się. Potem przeszli do Nikitina, a około Bożego Narodzenia
   Sztokman zaproponował czytanię jakiegoś zniszczonego, usmarowanego zeszycika bez okładki. Koszewoj, który niegdyś skończył szkółkę cerkiewną i czytał głośno, spojrzał pogardliwie na zatłuszczony zeszyt.
   - Można by na nim zacierkę gotować, taki tłusty. Christonia roześmiał się hałaśliwie.
Dawydka błysnął oślepiającym śmiechem, ale Sztokman, przeczekawszy powszechny śmiech, rzekł:
   - Czytaj, Misza. To jest o Kozakach. Ciekawe.
Koszewoj pochylił nad stołem złocisty, zwisający czub i wysylabizował:
   - "Krótkie dzieje kozactwa dońskiego" - i obejrzał się mrużąc oczy wyczekująco.
   - Czytaj - rozkazał Iwan Aleksiejewicz.
Sylabizowali to przez trzy wieczory. O Pugaczowie, o wolnym życiu, o Stieńce Razinie i o Kondratiju Buławinie.
Dobrnęli aż do czasów najnowszych. Nieznany autor w sposób przystępny i złośliwy wyszydzał nędzę kozackiego życia, znęcał się nad porządkami i urzędami, nad władzą carską i nad samym kozactwem, zaprzedanym monarchii jak oprycznicy. (Oprycznicy - drużyna przyboczna cara Iwana Groźnego, wsławiona okrucieństwami.) Nastąpiło poruszenie. Sprzeczano się. Christonia huczał podpierając głową belkę pułapu. Sztokman siedział przy drzwiach, palił papierosa w kościanym munsztuku z kółkami i śmiał się oczyma.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

na pływających szubienicach. . .

   Siergiej Płatonowicz Mochow z daleka wywodzi swą genealogię. Za czasów panowania Piotra I szła raz Donem do Azowa carska barka z sucharami i prochem. Kozacy z łotrowskiego gródka Czigonaki, zagnieżdżeni w górnym biegu Donu, niedaleko Chopru napadli w nocy na tę barkę, wyrżnęli śpiącą straż, zrabowali suchary i proch, a barkę zatopili.
Na rozkaz cara przyszły wojska z Woroneża. spaliły łotrowski grodek Czigonaki, Kozaków uczestniczących w rozbójniczym napadzie na barkę zniosły w boju bez litości, a wziętego do niewoli esauła Jakirkę i z nim czterdziestu Kozaków powieszono, na pływających szubienicach, zaś huśtawki te zostały puszczone Donem dla postrachu burzących się stanic w dole rzeki.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

kaczątko, przecięte kosą na pół. . .

"Jak dojdę do tamtego krzaczka, naostrzę kosę" - pomyślał Grigorij i poczuł, że kosa przechodzi przez coś grząskiego. Pochylił się i spojrzał: malutkie dzikie kaczątko z piskiem kusztykało w trawie. Koło jamki, gdzie znajdowało się gniazdo, walało się drugie kaczątko, przecięte kosą na pół. Reszta rozsypała się w trawie z popiskiwaniem. Grigorij położył na ręku przecięte kaczątko. Brązowo-żółte, dopiero co wyklute z jajka, kryło jeszcze w puszku żywe ciepło. Płaski, otwarty dziobek z różowym pęcherzykiem krwi, turkusik oka przysłonięty przebiegle, lekki dreszcz ciepłych jeszcze łapek.
Grigorij z niespodziewanym uczuciem ostrej litości patrzył na martwą odrobinkę leżącą na dłoni.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

kania ... dżdżu. . .

Pod wieczór zaniosło się na burzę. Ciemnoszara chmura stanęła nad chutorem. Rozczochrany przez wiatr Don rzucał na brzegi grzebieniaste, gęste fale. Sucha błyskawica paliła niebo za lewadami. Rzadkie odgłosy grzmotu przytłaczały ziemię. Kania krążyła pod chmurą z rozpuszczonymi skrzydłami, wrony goniły ją z wrzaskiem. Dysząca zimnem chmura szła z zachodu wzdłuż Donu. Niebo za błoniem czerniało groźnie, step milczał wyczekująco. Przez chutor szedł trzask zamykanych okiennic. Staruchy wracały z nabożeństwa żegnając się nieustannie, szary słup kurzu kołysał się na placu, pierwsze ziarna dżdżu padały już w przeciążoną wiosennym upałem ziemię.

Michaił Szołochow
(fragment powieści Cichy Don. Tom I, 1928-1940)
   
   
   

22 sierpnia 2016

roku pańskiego 1658 ... nago sypiają. . .

[...]w afektach zaś [Dunki] nie tak są powściągliwe, jako Polki, bo lubo zrazu jakąś niezwyczajna pokazują wstydliwość, ale zaś za jednym posiedzeniem i przymówieniem kilku słów zbytecznie i zapamiętale zakochają i pokryć tego nie umieją: ojca i matki, posagu bogatego gotowiusieńka odstąpić i jechać za tym, w kim się zakocha, choćby na kraj świata. Łóżka do sypiania mają w ścianach zasuwane tak, jako szafa, a pościeli tam okrutnie siła ścielą. Nago sypiają, tak jako matka urodziła, i nie mają tego za żadną sromotę, rozbierając się i ubierając jedno przy drugim, a nawet nie strzegą się i gościa, ale przy świecy zdejmują wszystek ornament , a na ostatku i koszulę zdejmą i powieszą to wszystko na kółeczkach i dopiero tak nago, drzwi pozamykawszy, świecę zagasiwszy, to dopiero w owe szafę włażą spać. Kiedyśmy im mówili, że to tak szpetnie, u nas tego i żona przy mężu nie uczyni, powiedały, że: tu u nas nie masz żadnej sromoty i nie rzecz jest wstydzić się za swoje własne członki, które Pan Bóg stworzył. Na to zaś nagie sypianie powiedają, że: ma dosyć za swe koszula i inszy ubiór, co mi służy przez dzień i okrywa mię; powinna też przynajmniej w nocy mieć swoje ochronę, a do tego co mi po tym: robaki, pchły brać z sobą na nocleg do łóżka i dać się im kąsać, mając od nich w smacznym spaniu przeszkodę.

Jan Chryzostom Pasek (Pamiętniki, 1836)
   
  
   

17 sierpnia 2016

okrucieństwo służy samej niewinności. . .

Istnieją bez wątpienia sytuacje, kiedy gwałt, powodując rozlew niewinnej krwi, jest zbrodnią; ale istnieją też takie wypadki, w których okrucieństwo służy samej niewinności, pozwalając się jej ujawnić w całym blasku.

Jan Potocki (fragment powieści Rękopis znaleziony w Saragossie, 1805)
   
   
   

słowo honoru. . .

Było w Benewencie dwóch ludzi bogatych i szanowanych; jeden z nich nazywał się hrabia Montalto, drugi zaś margrabia Serra. Montalto kazał zawołać mego ojca i przyrzekł mu pięćset cekinów za zamordowanie margrabiego. Ojciec zobowiązał się, prosił tylko o zwłokę, wiedział bowiem, że Serra pilnie się strzeże.
   W dwa dni potem margrabia Serra kazał sprowadzać mego ojca do ustronnego miejsca i rzekł mu:
   ‐ Ta kiesa z pięciuset cekinami będzie twoja, kochany Zoto, jeżeli dasz mi słowo honoru, że
zamordujesz hrabiego Montalto.
   Mój ojciec wziął kiesę i odparł:
   ‐ Mości margrabio, daję ci słowo honoru, że zamorduję hrabiego Montalto, ale muszę wyznać, że
wprzódy już obiecałem mu zabić ciebie.
   ‐ Spodziewam się, że tego nie uczynisz ‐ rześki margrabia śmiejąc się.
   ‐ Przebacz mi, mości margrabio ‐ przerwał mój ojciec z powagą ‐ zobowiązałem się i umowy
dotrzymam.
   Margrabia odskoczył kilka kroków w tył i porwal się do szpady, ale ojciec dobył pistoletów zza pasa i roztrzaskał mu głowę. Następnie udał się do Montalta i oświadczył mu, że jego nieprzyjaciel już nie żyje. Hrabia uściskał go i wyliczył pięćset cekinów. Wtedy mój ojciec, nieco zmieszany, wyznał, że margrabia przed śmiercią dał mu za zamordowanie hrabiego pięćset cekinów. Montalto wynurzył swoją radość, że zdołał uprzedzić nieprzyjaciela.
   ‐ To się na nic nie przyda, panie hrabio ‐ przerwał ojciec ‐ gdyż przyrzekłem mu śmierć twoją pod
słowem honoru.
   To mówiąc pchnął go sztyletem.(...)

Jan Potocki (fragment powieści Rękopis znaleziony w Saragossie, 1805)
   
   
 

historia trivulcja z rawenny. . .

      HISTORIA TRIVULCJA Z RAWENNY

   Był raz przed laty we włoskim mieście, zwanym Rawenną, młodzieniec imieniem Trivulcjo,
przystojny, bogaty, ale przy tym nadzwyczaj zarozumiały. Dziewczęta raweńskie wyglądały oknami,
aby go ujrzeć przechodzącego, ale żadna nie mogła sprawić na nim wrażenia. Jeżeli zaś przypadkiem
która przypadła mu do smaku, milczał z obawy, że swym uczuciem uczyni jej zbyt wielki zaszczyt.
Nareszcie wdzięki młodej Niny dei Gieraci skruszyły jego pychę i Trivulcjo oświadczył jej swoją miłość.
Nina na to odpowiedziała, że wielce ją tym zaszczyca, ale że od dzieciństwa kocha swego kuzyna,
Tebalda dei Gieraci, i że zapewne do śmierci kochać go nie przestanie. Na tę niespodziewaną
odpowiedź Trivulcjo wyszedł, dając oznaki najzapalczywszej wściekłości.
   W tydzień potem, a było to właśnie w niedzielę, gdy wszyscy mieszkańcy Rawenny dążyli do katedry
Świętego Piotra, Trivulcjo rozpoznał wśród tłumu Ninę, wspartą na ramieniu krewnego. Zawinął się w
płaszcz i pospieszył za nimi.
   W kościele, gdzie nie wolno było twarzy płaszczem zakrywać, kochankowie mogli byli łatwo
spostrzec, że Trivulcjo ich ściga, ale tak dalece zajęci byli miłością, że nawet nie uważali na mszę, co,
prawdę mówiąc, wielkim jest grzechem.
   Tymczasem Trivulcjo usiadł za nimi w ławce, słuchał ich rozmowy i podniecał w sobie zawziętość.
Natenczas ksiądz wstąpił na ambonę i rzekł:
   ‐ Mili bracia, ogłaszam wam zapowiedzi Tebalda i Niny dei Gieraci. Czy kto z was ma co przeciw
temu małżeństwu?
   ‐ Ja się sprzeciwiam! ‐ krzyknął Trivulcjo i w tej chwili zadał obojgu kochankom kilkanaście ciosów
sztyletem.
   Chciano go przytrzymać, ale znowu wziął się do sztyletu, wymknął się z kościoła, następnie z miasta
i uciekł do Wenecji.
   Trivulcjo był pyszny i zepsuty przez los, ale duszę miał tkliwą; zgryzoty sumienia zemściły się za
nieszczęśliwe ofiary. Tułał się od miasta do miasta i pędził życie w rozpaczy. Po kilku latach krewni
jego załagodzili całą sprawę i powrócił do Rawenny; ale nie był to już ten sam młodzieniec,
promieniejący szczęściem i dumny ze swojej urody. Zmienił się tak dalece, że własna mamka nie
mogła go poznać.
   Zaraz pierwszego dnia po przybyciu Trivulcjo zapytał o grób Niny. Powiedziano mu, że razem z
kochankiem została pochowana w kościele Świętego Piotra, tuż obok miejsca, gdzie ich
zamordowano. Trivulcjo poszedł drżący do kościoła, upadł na grób i oblał go rzewnymi łzami. Pomimo
tej boleści, jakiej nieszczęśliwy zabójca doznał w tej chwili, łzy przecież ulżyły mu na sercu; dał więc
swoją kiesę zakrystianowi i otrzymał pozwolenie wchodzenia do kościoła, kiedy mu się tylko spodoba.
Odtąd przychodził każdego wieczora i zakrystian tak się do niego przyzwyczaił, że nie zwracał nań
najmniejszej uwagi.
   Pewnego wieczoru Trivulcjo, przepędziwszy poprzednią noc bezsenną, zasnął na grobie, a gdy się
obudził, znalazł kościół już zamknięty; postanowił więc śmiało przepędzić noc w miejscu, które tak
zgadzało się z jego głębokim smutkiem. Słuchał, jak godziny biły jedna za drugą, i żałował tylko, że
każdy ostatni dźwięk nie jest ostatnią chwilą jego życia.
   Nareszcie północ uderzyła. Otwarły się drzwi do zakrystii i Trivulcjo ujrzał zakrystiana, wchodzącego
z latarnią w jednej, z miotłą zaś w drugiej ręce. Nie był to jednak zwyczajny zakrystian, ale kościotrup;
miał wprawdzie nieco skóry na twarzy i coś na kształt zapadłych oczu, ale okrywająca go komża
pokazywała wyraźnie, że na kościach zupełnie nie było ciała.
   Okropny zakrystian postawił latarnię na wielkim ołtarzu i pozapalał świece jak do nieszporów;
następnie zaczął zamiatać kościół i okurzać ławki, przeszedł nawet kilka razy obok Trivulcja, ale nie
zdawał się go spostrzegać. Nareszcie zbliżył się do drzwi zakrystii i jął dzwonić w sygnaturkę; na ten
dźwięk podniosły się grobowce, wyszli umarli, owinięci w całuny, i na posępną nutę zawiedli litanie.
   Gdy tak przez jakiś czas już wyśpiewywali, jeden z umarłych, odziany w komżę i stułę, wstąpił na
ambonę i rzekł:
   ‐ Mili bracia, ogłaszam wam zapowiedzi Tebalda i Niny dei Gieraci. Przeklęty Trivulcjo, czy masz co
przeciw temu?

Jan Potocki (fragment powieści Rękopis znaleziony w Saragossie, 1805)
   
   
 

moi państwo, co to jest marzyciel?. . .

A czy wiecie, moi państwo, co to jest marzyciel? Jest to koszmar petersburski, jest to wcielony grzech, jest to tragedia, milcząca, tajemnicza, ponura, dzika, z wszelkimi niesamowitymi okropnościami, z wszelkimi katastrofami, perypetiami, zawiązkami i rozwiązaniami — mówiąc to wcale nie żartujemy. Spotykamy czasem człowieka roztargnionego, o nieokreślonym, mętnym spojrzeniu, często o bladej, pomiętej twarzy, zawsze jakby zajętego czymś niezwykle uciążliwym, jakimś karkołomnym zajęciem, niekiedy wymęczonego, wyczerpanego jakby ciężką pracą, ale w istocie nie dokonującego nic absolutnie: taki bywa marzyciel na zewnątrz. Marzyciel jest zawsze uciążliwy, bo skrajnie nierówny: to zbyt wesół, to zbyt ponury, to grubiański, to znów uważający i czuły, to egoista, to znów zdolny do najszlachetniejszych uczuć. Do pracy w urzędzie tacy panowie stanowczo się nie nadają i choć są urzędnikami, mimo to nie są do niczego zdolni i tylko ciągną swoją robotę, która w gruncie rzeczy jest niemal gorsza od bezczynności. Czują głęboką odrazę do wszelkich formalności, ale mimo to właśnie dlatego, że są ulegli, łagodni i boją się, żeby ich nie zaczepiono, sami są największymi formalistami. Ale w domu wyglądają zupełnie inaczej. Osiedlają się najczęściej na największym odludziu, w niedostępnych kątach, jakby się kryjąc w nich przed ludźmi i światem, i w ogóle zaraz przy pierwszym na nich spojrzeniu rzuca się w oczy coś wręcz melodramatycznego. Są ponurzy i nie-rozmowni w domu, zagłębieni w sobie, ale bardzo lubią wszystko, co leniwe, lekkie, kontemplacyjne, wszystko, co tkliwie działa na uczucie albo podnieca zmysły. Lubią czytać i to wszelkie książki, nawet poważne, specjalistyczne, ale zwykle po dwóch-trzech stronach przestają czytać, bo już są całkiem zaspokojeni. Ich wyobraźnia, ruchliwa, lotna, lekka, jest już podniecona, wrażenie nastrojone, i cały świat marzeń, z radościami i smutkami, z piekłem i rajem, z kuszącymi kobietami, z czynami bohaterskimi, ze szlachetną aktywnością, zawsze z jakąś gigantyczną walką, ze zbrodniami i wszelkimi okropnościami, nagle opanowuje całą istotę marzyciela. Pokój znika, przestrzeń też, czas staje w miejscu albo mknie tak szybko, że godzina jest minutą. Niekiedy całe noce upływają niepostrzeżenie w nieopisanych rozkoszach; często w kilka godzin przeżyty zostaje raj miłości lub całe życie ogromne, gigantyczne, niesłychane, cudowne jak sen, majestatycznie piękne. Jakimś niepojętym sposobem przyspiesza się puls, tryskają łzy, płoną gorączkowo blade, zroszone policzki, a gdy świt błyśnie swoim różowym światłem w okno marzyciela, jest on blady, udręczony i szczęśliwy. Pada na łóżko prawie nieprzytomny i zasypiając długo jeszcze czuje chorobliwie przyjemne, fizyczne wrażenie w sercu... Chwile wytrzeźwienia są okropne; nieszczęśnik ich nie znosi i natychmiast zażywa swą truciznę w nowych, zwiększonych dawkach. Znów książka, motyw muzyczny, jakieś wspomnienie dawne, sprzed lat z rzeczywistego życia — słowem, jedna z tysiąca przyczyn najbłahszych — i trucizna gotowa, i znów fantazja jaskrawo, wspaniale rozpościera się po wzorzystej, kapryśnej kanwie cichego, tajemniczego marzenia. Po ulicy chodzi zwiesiwszy głowę, mało zwracając uwagę na otoczenie, czasem i tu całkowicie zapominając o rzeczywistości, ale gdy coś zauważy, to najzwyklejszy drobiazg życiowy, najbłahsza, powszednia rzecz od razu przybiera dlań fantastyczny koloryt. Wzrok już ma tak nastawiony, że widzi we wszystkim fantastykę. Okiennice zamknięte w biały dzień, pokręcona stara kobieta, jakiś pan idący w jego stronę, wymachujący rękami i gadający głośno do siebie, jakich się, nawiasem mówiąc, dość często spotyka, scenka rodzinna w oknie ubogiego drewnianego domku — to już są prawie przygody.
   Wyobraźnia jest nastrojona; zaraz rodzi się cała historia, opowieść, romans... Ale nierzadko rzeczywistość wywiera na sercu marzyciela ciężkie, wrogie wrażenie, i śpieszy się on zaszyć w swoim ukochanym, najdroższym kąciku, który w istocie jest często zakurzony, niechlujny, nieporządny, brudny. Stopniowo nasz figlarz zaczyna stronić od tłumu, stronić od spraw publicznych i pomału, niepostrzeżenie zaczyna się w nim stępiać zdolność do normalnego życia. Zaczyna mu się raz po raz wydawać, że rozkosze dostarczane przez swobodną fantazję są pełniejsze, wspanialsze, czulsze od realnego życia. W końcu tkwiąc w swoim błędzie zupełnie zatraca wyczucie moralne, dzięki któremu człowiek jest zdolny ocenić całe piękno bieżącej chwili, traci wątek, przeoczą chwile rzeczywistego szczęścia i w apatii leniwie opuszcza ręce i nie chce wiedzieć, że życie ludzkie jest bezustanną samokontemplacją w naturze i w bieżącej rzeczywistości. Bywają marzyciele, którzy nawet obchodzą rocznice swych fantastycznych przeżyć. Często zwracają uwagę na daty, kiedy byli szczególnie szczęśliwi i kiedy ich fantazja igrała w najmilszy sposób, a jeżeli włóczyli się wtedy po takiej a takiej ulicy lub czytali tę a tę książkę, widzieli tę a tę kobietę, niezawodnie starają się powtórzyć to samo w rocznicę swoich wrażeń, kopiując i przypominając sobie najdrobniejsze okoliczności swego zgniłego, bezsilnego szczęścia. No i czy nie jest tragedią takie życie, czy nie jest zbrodnią i okropnością, czy nie jest karykaturą! Czy nie jesteśmy wszyscy w większym lub mniejszym stopniu marzycielami!... Życie na letnisku, pełne wrażeń zewnętrznych, przyroda, ruch, słońce, zieleń i kobiety, które latem są takie ładne i dobre — to wszystko jest nadzwyczaj pożyteczne dla chorego, dziwnego, ponurego Petersburga, w którym tak prędko ginie młodość, tak prędko więdną nadzieje, tak prędko psuje się zdrowie i tak prędko przetwarza się cały człowiek. Słońce jest u nas tak rzadkim gościem, zieleń takim skarbem i tak przywykliśmy siedzieć bez ruchu w naszych zimowych kątach, że nowe zwyczaje, zmiana miejsca i życia nie mogą nie działać na nas w arcydobroczynny sposób. Miasto natomiast jest takie wyniosłe i puste! Chociaż niektórym dziwakom podoba się w lecie więcej niż w każdej innej porze. W dodatku nasze ubogie lato jest takie krótkie; tylko patrzeć, jak zżółkną liście, przekwitną ostatnie rzadkie kwiaty, zacznie się wilgoć, mgła, nadejdzie znów niezdrowa jesień, znów zacznie pulsować poprzednie życie... Przykra perspektywa — przynajmniej teraz.

Fiodor Dostojewski (Dziennik pisarza 1847 - 1874, 1881)
   
   
   

to francuz, to jest człowiek mądry, jak niemal każdy francuz. . .

   Pisał to Francuz, to jest człowiek mądry, jak niemal każdy Francuz, ale powierzchowny i ograniczony do absurdu, nie uznający niczego, co nie jest francuskie, ani w sztuce, ani w literaturze, ani w nauce, ani nawet w historii narodu, a przede wszystkim skłonny do gniewania się o to, że jest jakiś inny naród mający własną historię, własną ideę, własny charakter narodowy i własny rozwój. Ale jak zręcznie, oczywiście bezwiednie, spotkał się Francuz z pewnymi, nie powiem rosyjskimi, ale czczymi, abstrakcyjnymi ideami naszymi. Tak, Francuz właśnie w tym widzi rosyjskiego ducha narodowego, w czym chce go widzieć obecnie mnóstwo ludzi, to jest w martwej literze, w przeżytku, w kupie kamieni, rzekomo przypominających starodawną Ruś(...)

Fiodor Dostojewski (Dziennik pisarza 1847 - 1874, 1881)
   
   
   

jak jest pod dobrą datą, lubi różne kawały. . .

Iwan Kiryłowicz to poczciwy człowiek, tyle że jak jest pod dobrą datą, lubi różne kawały. Na przykład jego żona jest chora i wciąż się boi śmierci, a on przy ludziach zaczyna się śmiać i niby mimochodem, dla żartu, opowiada, jak to się ożeni powtórnie, gdy owdowieje. Żona hamuje się, hamuje, śmieje się z przymusem, trudno, taki już mąż ma charakter. Kiedyś się stłukł czajnik, co prawda, to prawda, ale przykro jednak, kiedy mąż zacznie przy ludziach zawstydzać ją i wypominać niezręczność. Nadeszły zapusty.

Fiodor Dostojewski (Dziennik pisarza 1847 - 1874, 1881)
   
   
   

15 sierpnia 2016

wszystkie książki musiały uzyskać aprobatę rektora. . .

Kiedy w 1473 roku założono w Krakowie pierwszą drukarnię, liczba dzieł oczekujących na wydanie nie była może zbyt pokaźna, jednak nagląca potrzeba upowszechniania wydawnictw doprowadziła do otwierania zakładów drukarskich nawet w miastach prowincjonalnych. W myśl obowiązujących początkowo przepisów prawnych wszystkie książki musiały uzyskać aprobatę rektora Akademii Krakowskiej; w 1539 roku ruch egzekucjonistów doprowadził do ogłoszenia królewskiego dekretu, który gwarantował całkowitą wolność publikacji.

Adam Zamoyski 
(Polska. 
Opowieść o dziejach niezwykłego narodu 966-2008, 
2009)
   
   
   

podeptał najświętszy sakrament ... tę odrobinę mąki . . .

W 1556 roku niejaka Dorota Łazewska, oskarżona o kradzież z kościoła hostii, którą sprzedała jakiemuś Żydowi w celu wykorzystania do okultystycznych obrzędów, została spalona na stosie w Sochaczewie. Egzekucja wywołała publiczne protesty, które z kolei ocaliły życie trzem Żydom, mającym podzielić jej los następnego dnia. Uratowała ich wspólna interwencja katolickiej i protestanckiej szlachty. 'Tu nie o wiarę, tu o wolność sprawa' — skomentował te wydarzenia Jan Tarnowski.
   Wszyscy zgodnie uznali, że nie może być mowy o wolności, dopóki istnieje niezależny od systemu parlamentarnego organ osądzający obywateli. W związku z tym w 1562 roku jurysdykcja trybunałów kościelnych została na mocy postanowienia sejmu zniesiona. Dwa lata później młody arianin Erazm Otwinowski, który wyrwał prałatowi monstrancję podczas uroczystej procesji w Lublinie, rzucił ją na ziemię i podeptał Najświętszy Sakrament, wykrzykując wulgaryzmy — został postawiony przed trybunałem sejmowym. Trybunał, złożony z katolików i wyznawców kalwinizmu, wysłuchał stron procesowych i przyznał w zasadzie rację obronie, błyskotliwie poprowadzonej przez poetę Mikołaja Reja. Ów wywodził, że gdyby Bóg został obrażony, ukarałby winnego, Otwinowski zaś powinien zostać skazany na zapłacenie księdzu 'grosza, by ten sam mógł kupić sobie nowe szkło i tę odrobinę mąki' celem naprawy monstrancji i upieczenia nowej hostii.

Adam Zamoyski 
(Polska. 
Opowieść o dziejach niezwykłego narodu 966-2008, 
2009)
   
   
   

że rybakiem z siecią powinien być biskup. . .

W ostatnim dwudziestopięcioleciu XV wieku na samym tylko Mazowszu i w Małopolsce powstało aż osiemnaście nowych klasztorów, w tym franciszkańskich, w których obowiązywała surowa reguła. Polscy duchowni odznaczali się dużą tolerancją wobec innych wyznań, ale i wyrozumiałością w stosunku do niektórych objawów demoralizacji. Na przykład biskup Krzycki zostawił po sobie wiersz potępiający plotki dotyczące innego biskupa, przyłapanego na spuszczaniu w sieci rybackiej pewnej dziewczyny z okna swej sypialni. Brzmiał on:

Nie wiem, co w tym tak ludzi gorszy
Zwłaszcza teraz, gdy ewangelię w gębie miewa każdy szewc
Bo że rybakiem z siecią powinien być biskup
Tym słowom ewangelii nie zaprzeczy nikt.

Adam Zamoyski 
(Polska. 
Opowieść o dziejach niezwykłego narodu 966-2008, 
2009)
   
   
   

14 sierpnia 2016

skojarzenie dwukrotne. . .

(...) z bezmiaru dziejących się zjawisk wokół mnie, wyławiam jedno. Spostrzegam, na przykład, popielniczkę na moim stole (reszta przedmiotów na stole usuwa się w niebyt).
   Jeśli zdołam uzasadnić, dlaczego popielniczkę akurat zauważyłem ("chcę strząsnąć popiół papierosa"), wszystko jest w porządku.
   Jeśli spostrzegłem popielniczkę przypadkowo, bez żadnej intencji, i nie wracam więcej do tego spostrzeżenia, też wszystko jak trzeba. Jeśli jednak, zauważywszy to zjawisko bez znaczenia, powrócisz do niego po raz drugi... biada! Dlaczego znów ją zauważyłeś, jeśli bez znaczenia? Ach, więc jednak coś znaczy dla ciebie, jeśli powróciłeś?... Oto jak, przez sam fakt, że bezprawnie skupiłeś się na tym zjawisku o sekundę dłużej, rzecz ta już zaczyna się wyróżniać, staje się znamienna... Nie, nie (bronisz się) to zwykła popielniczka! - Zwykła? Dlaczego bronisz się przed nią, jeśli zwykła?
   Oto jak zjawisko staje się obsesją.
   Czy rzeczywistość z istoty swojej jest obsesjonalna? Wobec tego, że światy nasze budujemy kojarząc zjawiska, nie zdziwiłbym się, gdyby u prapoczątku czasów było skojarzenie dwukrotne. Ono wytycza kierunek w chaosie i jest początkiem ładu.

Witold Gombrowicz (Dziennik 1961-1966)
   
   
   

sztuka nie ma żadnego celu, jest celem sama w sobie. . .

W pierwszym numerze "Życia" z 1899 r. Przybyszewski ogłosił swój manifest zatytułowany Confiteor, który otwarcie przeciwstawiał się kodeksowi zaangażowania pozytywistycznego. Nieco wątpliwa precyzja manifestu w niczym nie umniejsza jego znaczenia. Głosił on między innymi:

   Sztuka nie ma żadnego celu, jest celem sama w sobie, jest absolutem, bo jest odbiciem absolutu - duszy.
   A ponieważ jest absolutem, więc nie może być ujętą w żadne karby, nie może być na usługach jakiejśkolwiek idei, jest panią, praźródłem, z którego całe życie się wyłoniło.
   Sztuka stoi nad życiem, wnika w istotę wszechrzeczy, czyta zwykłemu człowiekowi ukryte runy, obejmuje wszechrzecz od jednej wieczności do drugiej, nie zna ni granic, ni praw, zna tylko jedną odwieczną ciągłość i potęgę bytu duszy, kojarzy duszę człowieka z duszą wszechnatury, a duszę jednostki uważa za przejaw tamtej.
   Sztuka tendencyjna, sztuka pouczająca, sztuka-rozrywka, sztuka-patriotyzm, sztuka mająca jakiś cel moralny lub społeczny przestaje być sztuką, a staje się biblia pauperum dla ludzi, którzy nie umieją myśleć lub są zbyt mało wykształceni, by móc przeczytać odnośne podręczniki - a dla takich ludzi potrzebni są nauczyciele wędrowni, a nie sztuka.
   Działać na społeczeństwo pouczająco albo moralnie, rozbudzać w nim patriotyzm lub społeczne instynkta za pomocą sztuki, znaczy poniżać ją, spychać z wyżyn absolutu do nędznej przypadkowości życia, a artysta, który to robi, niegodny jest miana artysty.
   Sztuka demokratyczna, sztuka dla ludu, jeszcze niżej stoi. Sztuka dla ludu to wstrętne i płaskie banalizowanie środków, jakimi się artysta posługuje, to plebejuszowskie udostępnienie tego, co z natury rzeczy jest trudno dostępnym.
   Dla ludu chleba potrzeba, nie sztuki, a jak będzie miał chleb, to sam sobie drogę znajdzie. (...)
   Tak pojęta sztuka staje się najwyższą religią, a kapłanem jej jest artysta. Jest on osobisty tylko wewnętrzną potęgą, z jaką stany duszy odtwarza, poza tym jest kosmiczną, metafizyczną siłą, przez jaką się absolut i wieczność przejawia. (...)
   Jest on zarówno święty i czysty, czy odtwarza największe zbrodnie, odkrywa najwstrętniejsze brudy, gdy oczy w niebo wbija i światłość Boga przenika.

Czesław Miłosz 
(Historia Literatury Polskiej do roku 1939, 1969)
   
   
   

nad duszami zawisł straszny mrok

W wierszach i malarstwie przedstawiającym pełno jest obrazów dies irae, Boskiego gniewu. Jak pisał Artur Górski, jeden z rzeczników Młodej Polski:

"Nad duszami zawisł straszny mrok, w którym zgasło nawet zwątpienie. Nic nie jest pewnym prócz przerażenia i bólu, prysły wszelkie przegrody pomiędzy rzeczywistym a niepojętym,... jest tylko pył dusz, miotanych i rozbijających się o siebie ponad otchłaniami."

   Pisarze tego okresu, podobnie jak ich francuscy koledzy, opisywali dekadencję społeczeństwa europejskiego. To oni wzywali do rewolty przeciwko banalnemu i pozbawionemu znaczenia życiu istoty, którą zwali "filistrem" lub "burżujem" (później, jak wiemy, nazwa dla takiej postaci zmieniła się na "aparatczyk" albo "biurokrata").

Czesław Miłosz 
(Historia Literatury Polskiej do roku 1939, 1969)
   
   
   

praca zbawia tylko wtedy. . .

Swoją teorię sztuki wykłada [Norwid] w długim poemacie Promethidion (wydanym w Paryżu w r. 1851)
(...)
Ale praca zbawia tylko wtedy, kiedy jest przyjmowana z miłością, a nie jako dopust, narzucony przez strach przed śmiercią głodową i karą. Praca przyjęta z miłością jest najwyższym przejawem ludzkiej wolności. Jednakże w czasach nowożytnych praca ręczna stała się dopustem, a jedyną pracą wykonywaną z miłością i z radością jest praca artysty.

Czesław Miłosz 
(Historia Literatury Polskiej do roku 1939, 1969)
   
   
   

znaczenie słowa "romantyczny"?. . .

Jakie jest więc znaczenie słowa "romantyczny"? Obrazy Salvadora Rosy, krajobrazy alpejskie, nie strzyżone ogrody angielskie i Szekspir - "wszystko, co w poruszonej duszy budzi łagodne uczucia i melancholijne myśli".

Czesław Miłosz 
(Historia Literatury Polskiej do roku 1939, 1969)
   
   
   

dla biedaków ... formy odwalenia kity. . .

Dla biedaków na tym naszym świecie istnieją dwie podstawowe formy odwalenia kity. Pierwsza możliwość: zdychamy w czasach pokoju, dzięki totalnej obojętności naszych bliźnich; możliwość druga: szał mordowania, jaki ogarnia tychże samych bliźnich w czasie wojny. Kiedy tak bowiem zaczną o was myśleć, to myślą przede wszystkim i właściwie to wyłącznie o tym, jakie tortury można by wam zaaplikować. Jedynie kiedy ociekamy krwią, jesteśmy dla nich interesujący, dla tych parszywych drani!

Louis-Ferdinand Céline (fragment powieści Podróż do kresu nocy, 1932)
   
   
   

to, co interesujące, odbywa się w cieniu i doprawdy niewiele wiemy o prawdziwej historii ludzkości. . .

(...)niewiele już potrzeba, aby w każdym widzieć wariata. Trzeba jeszcze się postarać, aby to chwyciło, lecz kiedy chodzi o to, aby uniknąć rozerwania na strzępy, wówczas w niektórych umysłach rodzą się znakomite i rewelacyjne pomysły.
   Bo tak naprawdę to, co interesujące, odbywa się w cieniu i doprawdy niewiele wiemy o prawdziwej historii ludzkości.

Louis-Ferdinand Céline (fragment powieści Podróż do kresu nocy, 1932)
   
   
   

pozbawić ludzi, tych, których obawiamy się najbardziej, najdrobniejszych resztek autorytetu. . .

Lecz kiedy jest się słabym, wówczas jedyne, co może dać wam siłę, to pozbawić ludzi, tych, których obawiamy się najbardziej, najdrobniejszych resztek autorytetu, który gotowi byliśmy im do tej pory przypisywać. Trzeba po prostu nauczyć się widzieć ich takich, jacy naprawdę są, a nawet gorszych jeszcze, w każdym z wymiarów. I to daje wam odrobinę swobody, wyzwala was i broni lepiej niż jakakolwiek inna możliwa do wyobrażenia osłona.

Louis-Ferdinand Céline (fragment powieści Podróż do kresu nocy, 1932)
   
   
   

koty ... mimo wszystko decydują się wskoczyć do wody. . .

   Noc, której tak potwornie obawialiśmy się na początku, stawała się w porównaniu z tym, co mieliśmy przed sobą, czymś niezwykle łagodnym. Wyczekiwaliśmy ciemności, zaczęliśmy ich naprawdę pragnąć. Bo w nocy trudniej było nas ustrzelić niż za dnia. Aż wreszcie tylko to zaczęło się dla nas liczyć.
   Niełatwo dotrzeć do sedna sprawy, nawet gdy chodzi o wojnę, bo wyobraźnia mimo wszystko bardzo długo potrafi się bronić.
   Koty, gdy już zanadto zagraża im ogień, mimo wszystko decydują się wskoczyć do wody.

Louis-Ferdinand Céline (fragment powieści Podróż do kresu nocy, 1932)
   
   
   

się zapomina, zwłaszcza o tym, co was wykańcza za życia. . .

   Największą klęską, tak naprawdę i całkiem poważnie, jest to, że się zapomina, zwłaszcza o tym, co was wykańcza za życia, i że zdycha się, nie zdając sobie sprawy, do jakiego stopnia człowiek potrafi być ścierwem. Kiedy już będzie nam bardzo blisko do piachu, kiwając się nad dołem, trzeba będzie prze- | stać zgrywać się na bohaterów, ale też nie wolno o niczym zapomnieć i trzeba będzie opowiedzieć wszystko, nie zmieniając choćby jednego słowa, o tym, co najpodlejsze w człowieku, a potem odwalić zgrabnie kitę i zsunąć się w otchłań. A roboty nad tym wystarczy spokojnie na cały żywot.

Louis-Ferdinand Céline (fragment powieści Podróż do kresu nocy, 1932)
   
   
   

pracujcie! tak nam mówią. ... jaja spocone niemożebnie, no i tyle!

Pracujcie! Tak nam mówią. I jest to jeszcze gorsze niż cała reszta, ta ich praca. Siedzimy tam na dole, pod pokładem, ledwie zipiąc, jedzie od nas na kilometr, jaja spocone niemożebnie, no i tyle! A tymczasem tam na górze, na świeżym powietrzu nasi władcy, którzy się niczym nie przejmują, ze swoimi zaróżowionymi kobitkami o wyperfumowanych nóżkach. Każą l wspiąć się na pokład. Wtedy zakładają swoje szapoklaki i zaczynają się na nas wydzierać ile wlezie: „No i co, bando bydlaków, wojna będzie!", mówią do nas. „Ruszymy na nich, na tych szaubrawców, co to są z ojczyzny numer 2 i od razu ich rozpirzymy ! Jazda! No jazda! Mamy tu na pokładzie wszystko czego trzeba! I wszyscy razem! Pokażcie, jak umiecie się rozedrzeć, aż się zatrzęsie: Niech żyje Ojczyzna numer 1! No, dalej!

Louis-Ferdinand Céline (fragment powieści Podróż do kresu nocy, 1932)
   
   
   

nie zmieniamy ani skarpetek, ani panów, ani poglądów. . .

   — Masz słuszność Arturze, co do tego to masz słuszność! Źli a wraz potulni, gwałceni, grabieni, wybebeszani i zawsze tchórze, byli nas warci, byli! Wiadomo! My się nie zmieniamy! Nie zmieniamy ani skarpetek, ani panów, ani poglądów, albą tak późno, że to już się nie opłaca. Rodzimy się wierni i zdychamy .przez to! Żołnierze bez zapłaty, bohaterowie dla wszystkich i małpy mówiące — przygnębiające to słowa — i jesteśmy pieszczochami Króla-Nędzy. W jego jesteśmy mocy! Gdy kto nie jest grzeczny, on go ściska... Ma się jego palce na szyi, zawsze, to krępuje w mówieniu, należy bacznie uważać, jeśli się chce móc jeść... Za byle co dusi cię... To nie jest życie...

Louis-Ferdinand Céline (fragment powieści Podróż do kresu nocy, 1932)
   
   
   

07 sierpnia 2016

chwila postoju. . .

   Zaczynamy się starzeć i każdy z nas przypomina sobie teraz, że miał matkę, ojca
i rodzeństwo. I że ma dwie nogi, podobnie jak wróbel i kawka i umysł na miarę
tego, czego dokonał, talent na miarę tego, co roztrwonił.
   Dobrotliwa natura szkli szkli w nas już okna matowymi szybami, otula uszy, by nie chwytały obelg, złorzeczeń i wyrzutów.
   Tylko wewnątrz to nie cichnące palenisko, gdzie mali kowale wykuwają w płomieniu nadziei niefałszowane monety, ten jasny pokój, w którym obradują poważni ustawodawcy, i mała dziewczynka, która leżąc na starym dywanie szuka pod fotelem zgubionej piłki.


Julia Hartwig (z tomu Chwila postoju, 1980)
   
   
   

co można usłyszeć w kuchni?. . .

   Co można usłyszeć w kuchni? Że się postarzała, że puchną mu nogi, że kogoś posadzili i kogoś wypuścili, że kipi zupa i zamordowano emerytkę w sąsiedztwie, a także kawałek koncertu skrzypcowego z parteru naprzeciw, okrzyk daj buzi tadek i uderzenie skrzydłem o szybę zmylonego gołębia.
   Co można zobaczyć w kuchni? Jarzynę, która jeszcze przez chwilę jest jarzyną, mięso, które nie zapomniało jeszcze oddechu zwierzęcia.Szybkość oblekania materii w nowe kostiumy jest tu prawie natchniona. Woda, ogień i sól towarzyszą surowemu obrzędowi przeistoczenia, materia stoi jeszcze w blasku oczekiwania.
   Dopiero w pokoju okazuje się, że nie stać nas na stworzenie z tych elementów czegoś składnego, co mogłoby osiągnąć rangę sztuki.

Julia Hartwig (z tomu Chwila postoju, 1980)
   
   
   

16 lipca 2016

upić się warto. . .

Taka noc październikowa, niewierna
I w te okna tylko deszcz, i ciągły plusk.
I taka chandra się kładzie cholerna,
I na głowę, i na serce, i na mózg.

Już cały dzień taki był i cały tydzień.
I będzie drugi, będzie trzeci taki sam.
Już nie mogę, już nie wiem, już nie widzę,
Co z sobą począć, gdzie się podziać z sobą mam.

Kochać nie warto, lubić nie warto,
Znaleźć nie warto i zgubić nie warto.
Przysiąc nie warto, wierzyć nie warto,
Chodzić nie warto i leżeć nie warto.
Pieścić nie warto, łowić nie warto,
Stracić nie warto, zarobić nie warto.
Jedno co warto, to upić się warto.
Siedzieć i płakać, i śpiewać to warto.

Przypomina się cholerna dziewczyna.
No to co? I znowu bez niej ani rusz.
Ani ona była jedna jedyna,
Ani drugiej takiej mieć nie będę już.

Podeprzeć głowę rękami obiema,
Na siebie patrzeć niby tak jak obcy widz.
O co chodzi, że była, że jej nie ma?
Co z tego? Chyba… A właśnie, że nic.

Upić się warto, upić się warto.
W szynku na rynku wygłupić się warto.
W dobrej kompanii popić się warto.
Czystą, kroplami zakropić się warto.
Upić się warto, upić się warto.
Siedzieć i płakać, i śpiewać to warto.
Z sercem ściśniętym i z duszą rozdartą
Upić się, upić to jedno co warto.

                                                            Marian Hemar
   
   
   

13 kwietnia 2016

język-tarcza. . .

Boże, jak trudno wypowiedzieć
to, co leży na sercu. Jak
trudno zamienić słowo "szczerość"
na zdanie: "jestem bezsilny,
nie wiem, co robić, tracę
orientację". Maski
pozory, kłamstwa.

                            Julian Kornhauser
  
  
  

10 kwietnia 2016

niemoc. . .

Jam Cesarstwo u schyłku wielkiego konania,
Które, patrząc, jak idą Barbarzyńce białe,
Układa akrostychy wytworne, niedbałe,
Stylem złotym, gdzie niemoc sennych słońc się słania.

Duszy, samiutkiej, mdło aż, w nudzie, co ochłania.
Skądciś tam wieści niosą walk olbrzymich chwałę.
O, nie móc, przez tę słabość, przez żądze tak małe,
O, nie chcieć zaznać nieco tego falowania!

O, nie chcieć, o i nie móc umrzeć chociaż nieco!
Wszystko wypite! Ty tam, nie śmiej się z mych żali!
Wszystko, wszystko wypite! zjedzone! - Cóż dalej?

Tylko garść słabych wierszy, co ot w ogień lecą,
Tylko niewolnik nicpoń, co nie dba o pana,
Tylko ból jakiejś troski, co żre pierś, nieznana.

                                                                                 Paul Verlaine
 
 
 

28 marca 2016

budzik odsyła do możliwości pójścia do pracy. . .

Dzwoniący rano budzik odsyła do możliwości pójścia do pracy, która jest moją możliwością. Uchwycić i pojąć wezwanie budzika właśnie jako wezwanie to tyle, co wstać. Sama czynność wstawania jest dla nas pewną gwarancją i działa uspokajająco, bo uchyla pytanie: „Czy praca jest naprawdę moją możliwością?". Tym samym wstawanie czyni mnie niezdolnym do uchwycenia możliwości kwietyzmu, odmowy podjęcia pracy, a ostatecznie odrzucenia świata i śmierci.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

odkrywam swoje możliwości ... w samym akcie ich urzeczywistniania. . .

Dlatego we wszystkich niemal codziennych czynnościach angażuję się, podejmuję zakład i odkrywam swoje możliwości - wtedy, kiedy je urzeczywistniam, i to w samym akcie ich urzeczywistniania - jako wymagania, naglące potrzeby bądź poręczne narzędzia.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

strach przenosi mnie w przyszłość ... iż samobójstwo uciszy trwogę. . .

Mój strach przenosi mnie w przyszłość i nicościuje siebie w tym, że konstytuuje przyszłość jako możliwą.
[...] 
Jeśli nic nie zmusza mnie do zachowania czy ratowania życia, to nic nie przeszkadza mi również rzucić się w przepaść. Moje zachowanie decyzyjne wyłoni się ze mnie, a właściwie z „ja" ', którym jeszcze nie jestem. W ten oto sposób to ,ja", którym jestem, zależy jakoś we mnie od „ja", którym jeszcze nie jestem, dokładnie w tym samym stopniu, w jakim „ja", którym jeszcze nie jestem, nie zależy od „ja", którym jestem. Zawrót głowy jawi się zaś jako uchwycenie tej zależności. Zbliżam się do przepaści i moje spojrzenie szuka mnie w jej czeluści. Od tej chwili prowadzę już grę z moimi możliwościami. Mój wzrok, przebiegając przepaść z góry w dół, naśladuje niejako moje możliwe spadanie i symbolicznie je urzeczywistnia. Równocześnie zachowanie samobójcze, już przez to, że staje się „moją możliwą możliwością", sprawia, iż pojawiają się z kolei możliwe pobudki urzeczywistnienia takiego zachowania (na przykład taka, iż samobójstwo uciszy trwogę).

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

strach i trwoga. . .

(...)strach i trwoga nawzajem się wykluczają, ponieważ strach jest bezrefleksyjnym ujęciem tego, co transcendentne, natomiast trwoga jest refleksyjnym ujęciem samego siebie. Jedno rodzi się z zaniku drugiego(...)

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

wyodrębniany i utrwalany w określeniach tegoż intelektu. . .

To prawda, że czysty byt jest ujmowany przez intelekt, a następnie wyodrębniany i utrwalany w określeniach tegoż intelektu.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

abstrakt zależy od konkretu. . .

Le Senne mówi o filozofii Hamelina: „Każde z określeń niższych zależy od określenia wyższego, tak jak abstrakt zależy od konkretu, który jest mu niezbędny do urzeczywistnienia się"

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

jest zatem dane migotanie nicości. . .

Naocznej intuicji jest zatem dane migotanie nicości; jest dana nicość tła, którego nicościowanie wzywa i domaga się, by pojawiła się forma; jest dana forma, czyli nicość, która jako jakieś „nic" prześlizguje się po powierzchni tła.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

byt jest kruchy o tyle, o ile nosi w sobie określoną możliwość niebytu. . .

Byt jest kruchy o tyle, o ile nosi w sobie określoną możliwość niebytu. Ale to znowu przez człowieka kruchość nawiedza byt, bowiem indywidualizujące i wydzielające ograniczenie, o którym dopiero co wspominaliśmy, jest właśnie warunkiem kruchości: to jakiś byt jest kruchy, a nie cały byt, który jest poza wszelkim możliwym zniszczeniem. [...] Człowiek zatem sprawia, że miasta są zniszczalne - właśnie dlatego, że przyjmuje, iż są kruche i cenne, i że podejmuje wobec nich cały szereg przedsięwzięć ochronnych. Właśnie z powodu tych przedsięwzięć jakiś wstrząs tektoniczny lub wybuch wulkanu może zniszczyć miasta bądź inne ludzkie konstrukcje. Najskromniejsze ludzkie budowanie zawiera już niejako w sobie pierwotny sens i cel wojny. Trzeba więc przyznać, że niszczenie jest zasadniczo sprawą ludzką(...)

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

niebyt jawi się zawsze w granicach ludzkiego oczekiwania. . .

Jest oczywiste, że niebyt jawi się zawsze w granicach ludzkiego oczekiwania. Właśnie dlatego, że spodziewam się znaleźć 1500 franków, faktycznie znajduję ich tylko 1300. Właśnie dlatego, że fizyk spodziewa się potwierdzenia swojej hipotezy, przyroda może mu powiedzieć „nie". Daremnie więc byłoby przeczyć, iż negacja pojawia się na pierwotnym tle relacji między człowiekiem a światem; świat odsłania swoje niebyty tylko temu, kto najpierw założył je jako możliwości.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

byt ... nieskończenie jest sobą i w byciu sobą się wyczerpuje. . .

Byt jest bowiem bytem stawania się, i już z tej racji jest poza stawaniem się. Jest tym, czym jest, a to znaczy, że sam przez się nie mógłby nawet nie być tym, czym nie jest; faktycznie widzieliśmy, że nie zawiera w sobie żadnej negacji. Jest pełną pozytywnością. Nie zna więc inności: nigdy nie konstytuuje się jako inny niż inny byt; nie może pozostawać w żadnej relacji z tym, co inne. Nieskończenie jest sobą i w byciu sobą się wyczerpuje.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

myślenie jawi się. . .

(...)myślenie jawi się sobie wyłącznie poprzez własne wytwory, a to znaczy, że nigdy nie uchwycimy go inaczej niż w postaci znaczenia gotowych już myśli; zaś filozof poszukujący myślenia musi śledzić ukonstytuowane już nauki, aby wydobyć z nich myślenie jako warunek ich możliwości.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

świadomość jest pełnią istnienia. . .

Świadomość jest pełnią istnienia, a to determinowanie siebie przez siebie jest pewną charakterystyką esencjalną.
[...]
Świadomość nie ma w sobie niczego substancjalnego, jest czystym „zjawiskiem" w tym sensie, że istnieje tylko o tyle, o ile się sobie jawi. Lecz właśnie dlatego, że jest czystym zjawiskiem, że jest całkowitą pustką (ponieważ cały świat jest poza nią), z racji zachodzącej w mej tożsamości zjawiska i istnienia, świadomość może być uważana za absolut.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

do stwierdzenia, że istnieje. . .

(...)wystarczy, że mam świadomość uświadamiania sobie tego przedmiotu (stołu), abym miał faktycznie jego świadomość. Zapewne to nie wystarczy, bym mógł stwierdzić, że ten przedmiot (stół) istnieje sam w sobie [en soi]; wystarczy to jednak do stwierdzenia, że istnieje on dla mnie [pour moi].

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

bycie-po-to-by-odsłaniać. . .

Byt jest fenomenem, tzn. wskazuje sam na siebie jako na zorganizowany zbiór jakości. Wskazuje na siebie, anie na swoje bycie. Bycie jest po prostu warunkiem wszelkiego odsłonięcia: to nie byt odsłaniany, lecz bycie-po-to-by-odsłaniać [etre-pour-dévoiler]. Cóż zatem znaczy to wychodzenie ku temu, co ontologiczne. o którym mówi Heidegger?

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

konsekwencją „teorii fenomenu" jest. . .

Na razie pierwszą konsekwencją „teorii fenomenu" jest to. że zjawisko nie odsyła do bytu, tak jak kaniowski fenomen do noumenu. Skoro nie ma za nim niczego i skoro wskazuje ono tylko na siebie (i na całą serię zjawisk), to nie może być podtrzymywane przez byt inny niż własny, nie może być cienkim naskórkiem nicości, oddzielają- cym byt podmiotu od bytu absolutu. Jeśli istotą zjawiska jest, jawienie się", które już nie przeciwstawia się żadnemu bytowi, to istnieje prawomocny problem bytu tego jawienia się. Właśnie ten problem będzie nas tu zajmował i będzie punktem wyjścia naszych rozważań dotyczących bytu i nicości.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

nazwane „niewyczerpywalnością" dzieła. . .

Geniuszowi Prousta, nawet sprowadzonemu do faktycznie stworzonych dzieł, wciąż odpowiada nieskończoność możliwych punktów widzenia, które można przyjąć wobec jego dzieła; zostanie to nazwane „niewyczerpywalnością" dzieła Prousta.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)


   

idea fenomenu. . .

Jean-Paul Sartre 

Byt i nicość 
Zarys ontologii fenomenologicznej 

L'Etre et ie Neant 
 Essai d'ontologie phenomenologique 

WPROWADZENIE 

W poszukiwaniu bytu 

I. Idea fenomenu

Myśl współczesna dokonała znaczącego postępu, sprowadzając byt do serii wyglądów, które go ukazują.
[...]
Na przykład siła to nie jakiś niewiadomego rodzaju metafizyczny popęd [un conałus], który ukrywałby się za swoimi skutkami (takimi jak przyspieszenia, odchylenia etc), ale właśnie zbiór tych skutków.

Jean-Paul Sartre 
(Byt i nicość. 
Zarys ontologii fenomenologicznej, 1943)
 
 
   

20 marca 2016

wolności czyni morderca. . .

Maksymalny użytek ze swej wolności czyni morderca, on nie może oprzeć się myśli o swej potędze. Odebranie życia bliźniemu leży w granicach możliwości każdego z nas; ziemia opustoszałaby całkowicie, gdyby znikli na dobre wszyscy, których zamordowaliśmy w myślach. W każdym z nas mieszka powściągliwy kat, niezrealizowany kryminalista. Ci, którzy nie mają śmiałości przyznać się przed sobą do tych morderczych skłonności, zabijają w snach, zapełniając trupami swoje nocne koszmary . Przed ostatnim trybunałem jedynie aniołowie zostaną uniewinnieni.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   

przebłyski są tylko chwilowe; a upadki po nich są regułą. . .

Życie jest jedynie odrętwieniem w światłocieniu, gnuśnieniem pomiędzy nikłym blaskiem a mrokiem, karykaturą tego wewnętrznego słońca, które pozwoliło nam bezpodstawnie uwierzyć w naszą doskonałość wynoszącą nas ponad resztę materii.
[...]
Ale te przebłyski są tylko chwilowe; a upadki po nich są regułą naszego istnienia.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   

co rodziło się i umierało w słońcu. . .

Człowiek sprofanował wszystko, co rodziło się i umierało w słońcu, oprócz samego słońca; wszystko, co rodziło się i umierało dzięki nadziei - oprócz samej nadziei.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   

w świecie pleonazmów. . .

   Bycie jest niemową, a umysł gadułą. I to nazywamy poznaniem.
   Oryginalność filozofów sprowadza się do wymyślania terminów. Tak naprawdę istnieją jakieś trzy czy cztery możliwe postawy wobec świata , i mniej więcej tyle samo możliwości i traktowania śmierci, a niuanse, które je różnicują i rozmnażają, zależą tylko od doboru słów, i pozbawione są jakiegokolwiek znaczenia metafizycznego.
   Tkwimy w świecie pleonazmów, w którym tyle samo warte są pytania co odpowiedzi.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   

o świecie się nie rozprawia, świat można wyrażać. . .

   Ćwiczenia filozoficzne wcale nie są twórcze, mimo że cieszą się ogólnym szacunkiem. Filozofem można być bezkarnie: to bezcelowe zajęcie, które ogromem myśli wypełnia obojętne i bezczynne godziny, niewrażliwe na Stary Testament, na Bacha i Szekspira. Czy ten ogrom myśli wyraził się kiedykolwiek w choć jednej stroniczce porównywalnej z lamentami Hioba, z przerażeni ami Makbeta, z wzniosłością choć jednej kantaty? O świecie się nie rozprawia, świat można wyrażać. A filozofia go nie wyraża.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   

równowaga świata. . .

Równowaga świata 

   Niewątpliwa symetria radości i cierpienia bynajmniej nie wynika z ich równomiernego rozłożenia, zawdzięczamy ją raczej niesprawiedliwości, która uderza w kilka jednostek i na nie kładą ogrom przygnębienia, którym one równoważ za troskę innych. Można albo ponosić konsekwencję własnych czynów, albo uchronić ę przed nimi - takie możliwości ludzkiego losu. Ta dyskryminacja nie Podlega żadnym kryteriom: jest nieuchronnym przeznaczeni , absurdalnym podziałem, wyborem kaprysu l fantazji. Nikogo nie ominie skazanie na szczęście lub nieszczęście , nikt nie ukryje się przed wrodzonym wyrokiem, przed kuriozalnym trybunałem , którego decyzja rozciąga swoją moc od chwili zapłodnienia po grób.
   Są tacy, którzy płacą za wszystkie swe radości , którzy muszą odpokutować wszystkie przyjemności , którzy muszą zdać sprawę z każdego swego zapomnienia: nigdy nie wypłacą się za jedną jedyną sekundę szczęścia. Tysiące goryczy koronują rozpustny dreszcz, jakby nie mieli żadnego prawa do tych ogólnie przyjętych słodyczy, jakby ich zapomnienie się stanowiło zagrożenie dla bestialskiej równowagi świata... Był któryś z nich przez chwilę szczęśliwy pośród piękna natury? - będzie go zaraz żałował w nieuchronnie nadchodzących rozpaczach; pozwolił sobie na dumę w swych planach i marzeniach? Szybko obudzi się, jak z utopijnego snu, przywołany do porządku przez zbyt konkretne cierpienia.
   Są pośród ludzkości ofiarnicy, którzy płacą za nieświadomość innych, którzy szą zadośćuczynić nie tylko swojemu szczęściu, ale też szczęści u innych. Stąd bierze się owa równowaga: harmonijne proporcje radości i bólu. eś i powszechna, tajemna zasada przeznaczyła cię na ofiarę, będziesz szedł przez swoje życie, depcząc nic ość raju, który masz w sobie, a ten ślad porywu, który przebija przez twoje spojrzenie i twoje marzenia, zostanie zbrukany wobec nieczystości czasu, materii i ludzi. Twoim piedestałem będzie gnojówka, a trybunałem narzędzia tortur. Czeka cię tylko chwała trędowate o i korona z zaschłej plwociny. Spróbuj tak iść przy boku tych, którym to wszystko zawdzięczasz, dla których wszelkie drogi są dostępne. Nawet kurz i popioły będą się wznosić, by zagrodzić wyjście z czasu i drogę do ucieczki w marzenia. W którąkolwiek stronę się skierujesz, twoje kroki zawsze grzęzną w błocie , a twój głos wyśpiewywać będzie tylko hymny na jego cześć, nad twoją głową, schyloną ku sercu zdolnym tylko żywić litość dla siebie samego, wionąć będzie może już tylko oddech tych szczęściarzy, błogosławionych zabawek bezimiennej ironii, winnych akurat tyle, co i ty.

Emil Cioran (z pisma filozoficznego Zarys rozkładu, 1945)
   
   
   


06 marca 2016

nasze święte poezji rzemiosło. . .

Nasze święte poezji rzemiosło
istniało przed epokami czterema...
Ono i w mroku światu blask przyniosło,
lecz jeszcze żaden nie mówił poemat,
że mądrości nie ma, starości nie ma,
a może i śmierci nie ma.

                                           Anna Achmatowa
 
 
 

Ты выдумал меня. . .

Wymyśliłeś mnie sobie. Nie ma takiej na świecie,
Takiej na świecie być nie może.
Lekarz mnie nie uleczy, brak nadziei w poecie
Twój cień duchem w dzień, nocą trwoży.
W niespokojnym czasie nasze spotkanie
Gdy na dobre zniknął na ziemi pokój
Wszystko w żałobie, prostym nic się nie staje
A świeży jest tylko grobów spokój.
Bez świateł newski wał, czarny jak smoła
Głucha noc wokół jak ściana stała…..
Wtedy mój głos cię po prostu zawołał!
Co zrobiłam – jeszcze nie rozumiałam.
Przyszedłeś do mnie jakby gwiazdą przygnany
Wchodząc po schodach tragicznej jesieni
W ten dom na zawsze opustoszały
Dym z wierszy spalonych unosił się w sieni.

                                                             Anna Achmatowa
   
   
   

upadanie i rzucenie. . .

§ 38. Upadanie i rzucenie 

   Gadanina, ciekawość i dwuznaczność charakteryzują sposób, w jaki jestestwo jest na co dzień swym „tu oto", otwartością bycia-w-świecie. Charaktery te jako określniki egzystencjalne nie są obecne w jestestwie; współstanowią one jego bycie. W nich i w ich dotyczącym bycia kontekście odsłania się podstawowy sposób bycia powszedniości, który nazwiemy upadaniem jestestwa.

Martin Heidegger (Bycie i Czas, 1927)