I wprowadzała nas do jadalni, ciemnej jak wnętrze
azjatyckiej świątyni pędzla Rembrandlta, gdzie kunsztownie
zbudowany tort, równie poczciwy i dobroduszny
jak imponujący, zdawał się figurować tam na
wszelki wypadek jak co dzień, w razie gdyby Gilbercie
przyszła ochota pozbawić go jego czekoladowych
blanków i zwalić, niby bastiony pałacu Dariusza, jego
mury o stromych i dzikich skarpach, wypalone w piecu.
Co więcej, aby przystąpić do zniszczenia tej wypieczonej
Niniwy, Gilberta nie radziła się jedynie
własnego apetytu; wywiadywała się także o mój, wydobywając dla mnie ze zwalonej budowli całą ścianę
lakierowaną i przegrodzoną szkarłatnymi owocami,
w guście Wschodu. Pytała minie nawet, o której godzinie
rodzice moi jedzą obiad, jak i gdybym mógł to
jeszcze wiedzieć, jak gdyby ogarniające minie wzruszenie
pozwoliło przetrwać w mojej pustej pamięci
i sparaliżowanym żołądku wrażeniu sytości lub głodu,
idei obiadu lub obrazowi rodziny. Na nieszczęście paraliż
ten był tylko chwilowy. Miał przyjść moment,
gdy trzeba będzie strawić ciastka, którem nabierał
machinalnie na talerz... Ale moment ten był jeszcze
daleki. Na razie Gilberta przyrządzała mi „moją herbatę".
Piłem ją bez końca, gdy jedna jedyna filiżanka
odbierała mi sen na dwadzieścia cztery godziny! Toteż
matka zwykła była mówić: „To przykre, ten malec
nie może iść do Swannów, żeby nie wrócić chory."
Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 2: W cieniu zakwitających dziewcząt, 1919)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz