Za oknem balkon był szary.
Na posępnym kamieniu nie znać było ani śladu żywszego
koloru: ale nagle uczułem, niby wysiłek ku żywszemu
kolorowi, drganie niepewnego promienia żądnego
wyzwolić swoje światło. W chwilę potem balkon był
blady i zwierciadlany jak woda poranna, pocętkowany
tysiącem refleksów żelaznej kraty. Podmuch wiatru
rozpraszał je, kamień ciemniał na nowo, ale jak gdyby
oswojone, refleksy wracały; kamień zaczynał nieznacznie
bieleć i w nieustannym crescendo — podobnym
temu, które w muzyce z końcem uwertury wytrzymuje
jedną nutę aż do ostatniego fortissimo, prowadząc ją
szybko przez wszystkie pośrednie stopnie — widziałem,
jak dochodzi do owego nieskażonego i trwałego złota
pogodnych dni, na którym zębaty cień balustrady, niby
kapryśna roślinność, odcinał się czarno, z subtelnością
szczegółów zdradzającą jakby świadomy wysiłek, zadowolenie
artysty, i z taką plastyką, z taką miękkością
w bezwładzie ciemnych i szczęśliwych płaszczyzn, że
w istocie owe szerokie i liściaste cienie, spoczywające
na tym jeziorze słońca, zdawały się wiedzieć, że są rękojmią
spokoju i szczęścia.
Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 1: W stronę Swanna, 1913)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz