Było coraz jaśniej. Kapitan Lemonis, ponury
i milczący, wyjął bursztynowe paciorki i zaczął przesuwać je w ręku. Usiłowałem
nie patrzeć, nie słuchać, aby choć na chwilę zatrzymać wizję, która się
rozwiewała. Gdybym mógł wskrzesić w sobie tę wściekłość - pomieszaną ze wstydem
– która wezbrała we mnie, kiedy przyjaciel nazwał mnie gryzipiórkiem. Od tej
pory, dobrze to pamiętam, słowo to stało się uosobieniem obrzydzenia do życia,
jakie prowadziłem. Jak mogło się zdarzyć, że ja, który tak ukochałem życie, na
długo zagrzebałem się w stosie ksiąg i sczerniałych papierów. W owym dniu
rozłąki mój przyjaciel pomógł mi ujrzeć to jasno. Poczułem ulgę. Znając już
imię mego nieszczęścia, może będę mógł skuteczniej z nim walczyć. Nie było już
bezcielesne i nieuchwytne, przybrało nazwę i kształt.
Słowo to drążyło mnie bezustannie. Szukałem
pretekstu, by cisnąć papiery i rzucić się do akcji. Mierziło mnie to nędzne
godło na mojej tarczy. I oto przed miesiącem znalazłem wymarzoną okazję.
Wydzierżawiłem na wybrzeżu Krety, od strony Morza Libijskiego, jakąś opuszczoną
kopalnię węgla brunatnego i miałem teraz żyć wśród prostych ludzi, robotników,
chłopów, z dala od rasy gryzipiórków.
Nikos Kazantzakis
(fragment powieści Grek Zorba, 1946)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz