16 grudnia 2013

biurokracji trupy nie odstraszały. . .

   Jedna bomba spadła daleko poza miastem na łąki, które rozciągały się wyżej aż do obozu. 509 w dalszym ciągu się nie bał. Wszystko to było zbyt odległe od ciasnego świata, jedynego, jaki znał. Można było się bać rozżarzonych papierosów dotykających oczu i jąder, tygodni głodowania w bunkrze, kamiennej trumnie, gdzie nie dało się stać ani leżeć, i kozła, na którym odbijano człowiekowi nerki; można było się bać katowni w lewym skrzydle obok bramy - Steinbrennera, Breuera, lagerführera Webera - lecz nawet i ten strach zbladł już nieco, odkąd przeniesiono go do małego obozu. Żeby mieć siłę do dalszego życia, trzeba było umieć szybko zapominać. Poza tym obóz koncentracyjny Mellern po dziesięciu latach zadawania tortur trochę się zmęczył, nawet świeżego ideowego esesmana z czasem znudziło maltretowanie szkieletów. Niewiele wytrzymywały i nie reagowały wystarczająco. Patriotyczny zapał wybuchał jeszcze tylko czasami, gdy przybywali nowi silni więźniowie, zdolni do okazywania cierpień. Wówczas słyszało się znów po nocach swojskie wycie, a esesmani wyglądali na nieco bardziej ożywionych, jak po dobrej pieczeni wieprzowej z ziemniakami i czerwoną kapustą. Ale poza tym w latach wojennych obozy w Niemczech stały się bardziej ludzkie. Ograniczano się prawie wyłącznie do zagazowywania, zatłukiwania i rozstrzeliwania albo po prostu kazano ludziom pracować do zupełnego wycieńczenia, a potem morzono głodem. Od czasu do czasu zdarzało się, że w krematorium palono kogoś żywcem, lecz nie wynikało to nawet ze złych zamiarów, ale raczej z przepracowania i faktu, że niektóre szkielety długo się nie ruszały. Do masowych likwidacji dochodziło zresztą tylko wtedy, gdy musiano szybko zrobić miejsce dla nowych transportów. Nawet morzenie głodem ludzi niezdolnych do pracy odbywało się w Mellern w sposób niezbyt brutalny; w małym obozie nadal było co jeść, a weterani, tacy jak 509, bili rekordy w utrzymywaniu się przy życiu
(...) 
   Po bombardowaniu więźniowie wyciągnęli spod gruzów swoich zabitych albo to, co z nich zostało. Było to ważne ze względu na apel. Choć życie więźnia miało niewielką wartość i choć SS było ono najzupełniej obojętne, liczba więźniów na apelu, żywych czy martwych, musiała się zgadzać. Biurokracji trupy nie odstraszały.
(...)
   Wywoływanie dobiegło końca. Uzgodniono, że brakuje trzy czwarte jednego Rosjanina i górna połowa więźnia Sibolskiego z baraku 5. Niezupełnie tak było. Z Sibolskiego zostały też ręce, tyle że znajdowały się w posiadaniu baraku 17, twierdzącego, że są to resztki Josefa Binswangera, z którego nie odnaleziono żadnych szczątków. Za to dwaj ludzie z baraku 5 ukradli dolną połowę Rosjanina, którą zgłoszono jako Sibolskiego, ponieważ nogi trudno było rozróżnić. Na szczęście znalazło się jeszcze kilka nadliczbowych części ciała, które można było zaliczyć jako jedną i jedną czwartą brakującego więźnia. W ten sposób wyjaśniło się, że żaden nie uciekł w zamieszaniu podczas bombardowania. Gdyby nie to, prawdopodobnie wszyscy musieliby stać na placu apelowym do rana, by potem dalej szukać szczątków ciał w hucie miedzi. Przed paroma tygodniami obóz stał przez dwa dni, dopóki nie odnaleziono kogoś, kto popełnił samobójstwo w chlewie.

Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
   
   
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz