Jedna bomba spadła daleko poza miastem na łąki, które rozciągały się wyżej aż do
obozu. 509 w dalszym ciągu się nie bał. Wszystko to było zbyt odległe od ciasnego świata,
jedynego, jaki znał. Można było się bać rozżarzonych papierosów dotykających oczu i jąder,
tygodni głodowania w bunkrze, kamiennej trumnie, gdzie nie dało się stać ani leżeć, i kozła,
na którym odbijano człowiekowi nerki; można było się bać katowni w lewym skrzydle obok
bramy - Steinbrennera, Breuera, lagerführera Webera - lecz nawet i ten strach zbladł już
nieco, odkąd przeniesiono go do małego obozu. Żeby mieć siłę do dalszego życia, trzeba było
umieć szybko zapominać. Poza tym obóz koncentracyjny Mellern po dziesięciu latach
zadawania tortur trochę się zmęczył, nawet świeżego ideowego esesmana z czasem znudziło
maltretowanie szkieletów. Niewiele wytrzymywały i nie reagowały wystarczająco.
Patriotyczny zapał wybuchał jeszcze tylko czasami, gdy przybywali nowi silni więźniowie,
zdolni do okazywania cierpień. Wówczas słyszało się znów po nocach swojskie wycie,
a esesmani wyglądali na nieco bardziej ożywionych, jak po dobrej pieczeni wieprzowej
z ziemniakami i czerwoną kapustą. Ale poza tym w latach wojennych obozy w Niemczech
stały się bardziej ludzkie. Ograniczano się prawie wyłącznie do zagazowywania, zatłukiwania
i rozstrzeliwania albo po prostu kazano ludziom pracować do zupełnego wycieńczenia,
a potem morzono głodem. Od czasu do czasu zdarzało się, że w krematorium palono kogoś
żywcem, lecz nie wynikało to nawet ze złych zamiarów, ale raczej z przepracowania i faktu,
że niektóre szkielety długo się nie ruszały. Do masowych likwidacji dochodziło zresztą tylko
wtedy, gdy musiano szybko zrobić miejsce dla nowych transportów. Nawet morzenie głodem
ludzi niezdolnych do pracy odbywało się w Mellern w sposób niezbyt brutalny; w małym
obozie nadal było co jeść, a weterani, tacy jak 509, bili rekordy w utrzymywaniu się przy
życiu
(...)
Po bombardowaniu więźniowie wyciągnęli spod gruzów swoich zabitych albo to, co
z nich zostało. Było to ważne ze względu na apel. Choć życie więźnia miało niewielką
wartość i choć SS było ono najzupełniej obojętne, liczba więźniów na apelu, żywych czy
martwych, musiała się zgadzać. Biurokracji trupy nie odstraszały.
(...)
Wywoływanie dobiegło końca. Uzgodniono, że brakuje trzy czwarte jednego
Rosjanina i górna połowa więźnia Sibolskiego z baraku 5. Niezupełnie tak było.
Z Sibolskiego zostały też ręce, tyle że znajdowały się w posiadaniu baraku 17, twierdzącego,
że są to resztki Josefa Binswangera, z którego nie odnaleziono żadnych szczątków. Za to dwaj
ludzie z baraku 5 ukradli dolną połowę Rosjanina, którą zgłoszono jako Sibolskiego,
ponieważ nogi trudno było rozróżnić. Na szczęście znalazło się jeszcze kilka nadliczbowych
części ciała, które można było zaliczyć jako jedną i jedną czwartą brakującego więźnia. W ten
sposób wyjaśniło się, że żaden nie uciekł w zamieszaniu podczas bombardowania. Gdyby nie
to, prawdopodobnie wszyscy musieliby stać na placu apelowym do rana, by potem dalej
szukać szczątków ciał w hucie miedzi. Przed paroma tygodniami obóz stał przez dwa dni,
dopóki nie odnaleziono kogoś, kto popełnił samobójstwo w chlewie.
Erich Maria Remarque (fragment powieści Iskra życia, 1952)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz