Bohumił Hrabal (fragment powieści Zbyt głośna samotność, 1978)
08 grudnia 2013
bo ja, gdy się zaczytam, jestem całkiem gdzie indziej, jestem w tekście. . .
Troszczę się o to, by każda paczka była
inna, każdego dnia roboczego muszę zostać w piwnicy o dwie godziny dłużej, muszę
przychodzić do pracy o godzinę wcześniej, muszę pracować czasem również w sobotę,
żeby sprasować tę nie kończącą się nigdy górę starego papieru. W zeszłym miesiącu
przywieźli i zrzucili mi do piwnicy sześć kwintali reprodukcji sławnych mistrzów,
sześć kwintali przemoczonych Rembrandtów i Halsów, i Monetów, i Manetów, i
Klimtów, i Cezanne'ów, i innych grubych ryb europejskiego malarstwa, tak więc każdą
paczkę obramowuję teraz z boków reprodukcjami i wieczorem, gdy paczki stoją
rzędem przed windą, nie mogę nasycić się tym pięknem, ozdobionym po bokach tu
Strażą nocną, tu Saskią, tu Śniadaniem na trawie, tutaj Domem wisielca, tu
Guerniką. I ja jeden na świecie wiem ponadto, że w sercu każdej paczki spoczywa
tutaj otwarty Faust, tu Don Carlos, tu otoczony obrzydliwym papierem zakrwawionych dekli leży Hyperion, a tutaj wewnątrz paczki z worków po cemencie
odpoczywa Tako rzecze Zaratustra. Tak oto ja jedyny na świecie wiem, w której
paczce leży jak w grobowcu Goethe i Schiller, a gdzie Hölderlin, a gdzie Nietzsche.
Tak oto jedynie sam dla siebie jestem w pewnym sensie jednocześnie artystą oraz
widzem i dlatego jestem co dzień zmaltretowany i śmiertelnie znużony, i rozdarty, i
zszokowany, i by zmniejszyć i umniejszyć to wielkie wyczerpanie, piję jeden dzban
piwa za drugim, a w drodze po piwo do Husenskich mam pod dostatkiem czasu, aby
móc medytować i marzyć o tym, jak będzie wyglądała moja następna paczka.
Wyłącznie po to piję tak wiele piwa, by lepiej widzieć przyszłość, bo w każdej paczce
grzebię cenną relikwię, otwartą trumienkę genialnego dziecięcia, zasypaną zwiędłym
kwieciem, frędzlami staniolu, anielskimi włosami, żeby zrobić przyjemne gniazdko
dla książek, które pojawiły się w mej piwnicy równie niespodziewanie, jak pojawiłem
się w tej piwnicy ja. Dlatego stale mam w pracy zaległości, dlatego stary papier piętrzy
się na podwórzu pod sam strop, tak samo jak góra papieru w mej piwnicy przez
zasypany otwór w suficie wznosi się aż pod strop nad podwórzem. Dlatego mój
kierownik przebija się niekiedy bosakiem przez stary papier i przez otwór woła do
mnie w dół z twarzą purpurową ze złości: Haňtio, gdzie jesteś? Na Boga, nie wgapiaj
się w książki, tylko zasuwaj! Podwórze zasypane, a ty tam na dole śnisz sobie i
cymbalisz się do kwadratu! Ja zaś kulę się u podnóża góry papieru jak Adam w
krzakach, z książką w palcach otwieram zalęknione oczy na inny świat niż ten, w
którym akurat przebywałem, bo ja, gdy się zaczytam, jestem całkiem gdzie indziej,
jestem w tekście, samego mnie to dziwi i muszę z poczuciem winy przyznać, że
naprawdę znajdowałem się we śnie, w świecie piękniejszym, że byłem w samym sercu
prawdy. Codziennie z dziesięć razy zdumiewa mnie, że mogłem sam od siebie tak się
oddalić. Taki wyobcowany i wyodrębniony wracam również z roboty, cicho i
pogrążony w głębokiej medytacji wędruję ulicami, mijam tramwaje i samochody, i
przechodniów, w obłoku książek, które dzisiaj znalazłem i niosę w teczce do domu,
tak oto zatopiony w marzeniach przechodzę na zielonym świetle, nawet o tym nie
wiedząc, nie wpadam na słupy latarń ani na ludzi, tylko idę i cuchnę piwem i brudem,
lecz uśmiecham się, bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że
wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem. Idę tak
gwarnymi ulicami, nigdy nie na czerwonym, umiem chodzić w podświadomej
nieświadomości i w półśnie, inspirowany bodźcem podprogowym, każda paczka,
którą tego dnia sprasowałem, dobrzmiewa we mnie cichutko i spokojnie, i czuję
wprost fizycznie, że ja też jestem sprasowaną paczką książek, że we mnie również tli
się mały kontrolny płomyczek termy, ten mały kontrolny ogieniek gazowego piecyka,
maleńka wieczna lampka, którą co dzień podsycam olejem myśli wyczytanych przeze
mnie w pracy wbrew własnej woli z książek, które teraz niosę w teczce do domu. Tak
oto wracam niczym płonący dom, niczym płonąca stajnia, światło życia wychodzi z
ognia, a znów ogień ze śmierci drewna, wraży żal został na dnie popiołu, ja zaś
trzydzieści pięć lat prasuję w hydraulicznej prasie stary papier, pięć lat dzieli mnie od
emerytury, i ta moja maszyna pójdzie ze mną, nie porzucę jej, oszczędzam, mam
specjalną książeczkę oszczędnościową, i na emeryturę pójdziemy obydwoje, bo ja tę
maszynę od przedsiębiorstwa kupię, zabiorę ją do siebie, ustawię ją gdzieś w ogrodzie
mego wuja wśród drzew i dopiero wtedy, tam w ogródku, będę robić zaledwie jedną
jedyną paczkę dziennie, ale będzie to paczka spotęgowana, paczka jak posąg, jak
artefakt, w takiej paczce zawrę wszystkie me młodzieńcze złudzenia, wszystko, co
umiem, czego nauczyłem się w ciągu tych trzydziestu pięciu lat w pracy i dzięki pracy,
tak oto dopiero na emeryturze będę robić, pod wrażeniem chwili i inspiracji, jedną
jedyną paczkę dziennie z książek, których mam w domu więcej niźli trzy tony, będzie
to paczka, której nie będę musiał się wstydzić, będzie to paczka zawczasu wymarzona, wymedytowana, a nadto jeszcze, gdy do koryta prasy będę kłaść książki i stary papier,
jeszcze podczas tej pracy, która będzie twórczością w pięknie, jeszcze przed
ostatecznym dociśnięciem sypnę konfetti i cekinów, codziennie jedna sprasowana
paczka i po roku urządzę w ogrodzie jedną wystawę paczek, wystawę, na której każdy
zwiedzający będzie mógł sam, ale pod mym nadzorem, sam wykonać swą paczkę, gdy
płyta prasy po wciśnięciu zielonego guzika będzie spychać przed sobą i z gigantyczną
siłą miażdżyć i ściskać stary papier ozdobiony książkami i kwiatami, i takimi
odpadkami, jakie kto sobie przyniesie, wrażliwy widz będzie mógł zaznać przeżycia,
jakby w mej hydraulicznej prasie był prasowany on sam. Siedzę już w domu w
półmroku, siedzę na stołku, głowa opada mi i dotykam w końcu wilgotnymi wargami
kolana, i jedynie w ten sposób zapadam w drzemkę. Niekiedy śpię tak w pozycji
thonetowskiego krzesła aż do północy, a obudziwszy się unoszę głowę i nogawkę mam
na kolanie przemoczoną od śliny, gdy zwinąłem się tak w kłębuszek i skuliłem niczym
kotek na mrozie, niczym drewno fotela na biegunach, bo ja mogę pozwolić sobie na
ten luksus, żeby być opuszczony, choć ja nigdy opuszczony nie jestem, ja jestem tylko
sam, by móc żyć w zaludnionej myślami samotności, bo ja po trosze jestem entuzjastą
nieskończoności i wieczności, a Nieskończoność i Wieczność chyba gustują w takich
ludziach jak ja.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz