27 lutego 2014

od dawna już cieszył się, że będzie szedł tamtędy, była to bowiem ponura, smutna, a więc miła uliczka. . .

   W starej wsi klasztornej niedaleko stąd, dawno, dawno temu, tak dawno, że chyba historia ta musi być prawdziwa – bo przecież nasi dziadkowie już w nią wierzyli – mieszkał zakrystian i grabarz w jednej osobie, Gabriel Grub. Nie jest wcale rzeczą konieczną, by ktoś, dlatego tylko, że jest grabarzem i żyje w otoczeniu pomników śmierci, musiał być melancholikiem i człowiekiem ponurym. Spotyka się między nimi najweselszych ludzi na świecie. Sam miałem kiedyś honor przyjaźnić się z karawaniarzem, który w prywatnym życiu, gdy nie spełniał obowiązków, był wesoły jak szczygieł, śpiewał najżartobliwsze piosenki i jednym haustem potrafił wychylić szklankę czegoś dobrego. Ale Gabriel Grub, jakby dla zaprzeczenia tym możliwościom, był człowiekiem ponurym i smutnym; zadowalał się towarzystwem własnym i starej oplatanej flaszki, którą przechowywał w wielkiej kieszeni swej kapoty. Na każdą zaś wesołą twarz patrzał z trudnym do opisania wyrazem głębokiej pogardy i złośliwości.
   Pewnego dnia wigilijnego, nieco przed zmierzchem, Gabriel wziął do rąk rydel, zapalił latarkę i poszedł na cmentarz. Jutro miał wykończyć grób, a że czuł się tego wieczora jakoś samotnie, przyszło mu na myśl, że może praca go rozerwie. Idąc dobrze znaną sobie drogą, widział przez okna domów zapalone światła w pokojach, ogień trzaskający wesoło i twarze zebrane koło kominka, widział przygotowania do następnego dnia, wdychał apetyczne zapachy, jakie buchały z kuchni. Widok ten gniewem i goryczą napełniał serce Gabriela Gruba. A kiedy na ulicy pokazała się gromadka dzieci, do których natychmiast przyłączyło się jeszcze pół tuzina kędzierzawych główek, i cała ta rozbawiona hałastra pobiegła na górę bawić się w zwykłe gry świąteczne, Grub uśmiechnął się ponuro, mocniej ścisnął rydel i przyszła mu na myśl szkarlatyna, odra grypa, koklusz i wiele jeszcze innych prawdziwych pociech dla serca grabarza.
   W tym miłym usposobieniu szedł dalej. Zgryźliwie odpowiadał na pozdrowienia przechodniów, którzy go od czasu do czasu mijali, wreszcie skręcił w ciemną uliczkę prowadzącą na cmentarz. Gabriel od dawna już cieszył się, że będzie szedł tamtędy, była to bowiem ponura, smutna, a więc miła uliczka; mieszkańcy wioski omijali ją, chyba że słońce mocno świeciło. Ogarnęło go zatem wielkie oburzenie, kiedy zobaczył przed sobą ulicznika wesoło śpiewającego piosenkę! W takim miejscu! W miejscu, które nazywano ulicą Trumienną już w owych zamierzchłych czasach, kiedy włóczyli się po niej ostrzyżeni do skóry, małpiogłowi mnisi! Gabriel przyśpieszył kroku i natknął się na malca, który biegł szybko, żeby połączyć się ze swymi towarzyszami na głównej ulicy, śpiewał zaś trochę dlatego, by dodać sobie odwagi, a trochę dla wprawy! A śpieszył, ile miał tchu w piersiach! Gabriel zapędził chłopaczka w róg zaułka i uderzył go pięć czy sześć razy latarnią po głowie – niech się nauczy modulować głos! Malec uciekł, trzymając się za głowę, teraz śpiewał zupełnie z innego tonu! Gabriel roześmiał się z zadowolenia i wszedł na cmentarz, zamknąwszy za sobą furtkę.

Charles Dickens (fragment powieści Klub Pickwicka, 1837)


  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz