kręcąc się po kuchni
albo bycząc się po niedzielnym obiedzie.
Mówiły o tym, co powinniśmy lubić, lubiliśmy
je, skoczne albo smętne
poglądy na świat, który się ulatniał, aż
zupełnie go zapomnieliśmy. I nie pamiętamy. Zostaliśmy bez wyczucia
domowego ogniska, w piersiach nam już nie grają
jak czyste rachunki. A jeszcze bardziej niż o siebie
martwiliśmy się o towar, który przynieśliśmy na targ,
o roszponkę i inne sałaty,
zima kąsała, chociaż nie była syberyjska.
Ale my się kochaliśmy, naprawdę.
Nasze zabawy i pogrzeby nie były beznadziejne.
I pewnego dnia, kiedy po długim czasie znów
odeszliśmy w góry, one przyszły za nami.
W ten sposób jeszcze przez chwilę, wciąż je mieliśmy,
gdzieś na końcu języka, by dla nas śpiewały,
czego sami już nie możemy. No tak, w każdym razie nie bez trudu.
Jeszcze na śmierć sobie gwiżdżemy, byleby nie oniemieć.
Primož Čučnik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz