20 listopada 2012

ciemność poza czasem i przestrzenią. . .

Krystyna poruszyła się. Poczuł na policzku jej włosy.
- Myślałem, że spisz - powiedział cicho.
-Nie.
Uniósł się na łokciu. Oczy miała otwarte. Były większe niż przy świetle. Wilgotne i ciepłe. Włosy jej delikatnym, złotawym poblaskiem rozjaśniały ciemność. Leżała tak cicha, jakby wcale nie oddychała.
Maciek też się nie ruszał. Przez moment wszystko to wydawało się mu nierzeczywiste. Ta ciemność poza czasem i przestrzenią. Cisza. Spokój, który miał w sobie nieogarniona rozległość snu. Przejmująca przejrzystość snu. Niebo rozgwieżdżone w głębi. I przede wszystkim to ciało, które trzymał w ramionach. Nikły jego zarys mógł dojrzeć wśród mroku. Posiadł je prędzej, niż zdążył poznać. Ale nie było obce. Wydawało się łagodna i nieruchoma fala blasków i cieni. Wystarczał z jego strony ruch ręki, aby odnaleźć mógł dłonią gładkość skóry i owym, jakby ze snu wywołanym, blaskom i cieniom przywrócić ich żywy, cielesny kształt. Ale nie uczynił tego ruchu. Doskonałość tej chwili wnikała w niego spokojem tak wielkim, jakiego ani przeczuć do tej pory nie umiał, ani wyobrazić sobie w przybliżeniu nawet nie potrafił. Z wieloma dziewczynami leżał tak jak z ta teraz. Ale wszystkie te łatwe historie były pospiesznie kradzione pomiędzy innymi ważniejszymi sprawami. Trwały krótko, nie pozostawiając żadnych prawie wspomnień. Były prostackie, gwałtowne i niecierpliwe, kończyły się wraz z nasyceniem zmysłów. Tu nie było końca. Nie pragnął niczego poza tym, co było teraz. Nie istniało wczoraj, nie istniało jutro. Przy piersi czuł równe pulsowanie serca Krystyny. Całym sobą wsłuchiwał się w ten niewidzialny ruch. Na koniec stracił orientacje, gdzie serce bije: w nim, czy w niej. Ogarnęła go naraz ogromna, oddech zatykająca tkliwość, nieznane wzruszenie. Pomyślał przez moment, że powinien to wszystko, co w tej chwili czuje i przeżywa, wyrazić - wypowiedzieć jakoś. Ale nie znalazł w sobie żadnych słów. Pochylił się tylko nad Krystyna i wolno, bardzo delikatnie, jakby się bał zmącić spokój i cisze, całować począł jej włosy, skronie, policzki. Żadnej dziewczyny do tej pory w ten sposób nie całował. Nie przypuszczał nawet, że można tak całować. I nagle doznał dziwnego wrażenia, że w tych pocałunkach, we własnych wargach, które pragnął uczynić lżejszymi od powietrza, odnajduje w ciemnościach nie tylko Krystynę, lecz i siebie samego. Chciał szepnąć: kochanie, najdroższa moja... lecz nie pozwolił mu na to odruch wstydu. Krystyna też milczała. Oczy miała otwarte. Była zamyślona, wydawała się nieobecna myślami. Patrzyła w ciemność ponad sobą. O czym mogła myśleć? Co w tej chwili czuła? Maciek mocniej ja ogarnął ramieniem.
- Zmęczona?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Położył się. Zamknął oczy. W zupełnych ciemnościach ciało Krystyny wydawało mu się jeszcze bliższe. Wchłaniał w siebie jego ciepło, jego nieruchomość. Ciągle czuł przy piersi szelest jej serca. Powoli zatracał świadomość czasu. Mogło to trwać chwile krótka, mogło trwać wieczność. Aż wreszcie szczęście, w które wnikał i które go zalewało, wstrząsnęło nim tak gwałtownie, że zdjął go lek. Otworzył oczy i podniósł się, jak wpierw oparłszy się na łokciu. Słyszał teraz tylko własne serce. Pulsowało w nim pod sama skóra.
Krystyna spojrzała na niego.
-Co?
Zawahał się. Nie, tego, co w tej chwili czuł, nie mógł powiedzieć.
- Nic, głupstwo.
- Jakie?
- Jakie? Tak mi przyszło do głowy... Znamy się od kilku zaledwie godzin, a wydaje mi się, jakbyśmy się znali od bardzo dawna...
Chwile milczała.
- Nie wiem - powiedziała wreszcie. - Nie myślałam o tym. Była pewna, że odpowie jej cynicznie, tym samym stylem, jakim rozmawiał z nią był do tej pory. Milczał jednak. Mimo to czekała jeszcze chwile. Nic. Poczuła tylko, że ramie jego zadrżało lekko, jakby krótki dreszcz przez nie przeszedł. Pochylony, nie patrzył na nią w tej chwili. Tuż ponad sobą widziała zarys jego twarzy i szyi. [Przez moment zapragnęła objąć go i przyciągnąć do siebie. Ale [Stłumiła natychmiast to pragnienie. Po raz pierwszy od chwili, kiedy i tu przyszła, ogarnął ja niepokój. Zgodziła się łatwo na te cała (historie tylko dlatego, że skusił ja kaprys krótkiej, nic nieznaczącej przygody. Chciała przespać się przez jedna noc z przystojnym, i obcym chłopcem. To wszystko. Wydawał się tak dobrym partnerem! Sadziła, że będzie cyniczny, pewny siebie i w miarę wulgarny. Spodziewała się, że potraktuje ja trochę jak uliczna dziewczynę. Okazał się tymczasem nieśmiały w swojej młodzieńczej namiętności , delikatny i tkliwy. I Cisza, która się przedłużała, poczęła coraz bardziej Krystynie dokuczać. Wiedziała z doświadczenia, że w pewnych chwilach | milczenie bywa wymowniejsze od wszelkich słów. Postanowiła »przerwać je natychmiast.; - Ciekawa jestem, czy rzeczywiście był pan pewien, że przyjdę?
Pochylił się nad nią tak nisko, że poczuła na twarzy jego oddech.
-Pan? Roześmiała się:
- Wiec ty...
- Nie, wcale nie byłem pewien.
- A wie pan... przepraszam, wiesz, dlaczego przyszłam?
- Dlaczego?
- Nie domyślasz się?
-Nie.
- Ależ to proste! Dlatego, że nie mogłabym się w tobie zakochać.
Milczał.
- Halo! - odezwała się po chwili.
-Co?
- Mogę dostać papierosa?
Stolik nocny stał obok, przy łóżku. Wyciągnął rękę. Pudełko z papierosami leżało na samym brzegu.
- Masz?
- Tak.
Włożył jej papierosa do ust. Drugiego wziął dla siebie. Potem sięgnął po zapałki. Musiał jednak cofnąć ramie, którym obejmował Krystynę, aby zapalić. Skorzystała z tego i odsunęła się w głąb łóżka. Błysk zapałki rozjaśnił ciemność. Nie spojrzeli jednak na siebie w ciągu tej krótkiej chwili światła. Zresztą Chełmicki szybko zapałkę zgasił. Sięgnął jeszcze po popielniczkę i postawił ja na łóżku pomiędzy sobą a Krystyna. Rozdzielała ich teraz jak nagle wzniesiona przegroda.
Dłuższy czas palili w milczeniu. Dwa ogienki jarzyły się w ciemnościach.
- Co to za papierosy? - spytała Krystyna.
- Węgierskie.
- Mocne.
- Tak. Nie smakują ci?
- Owszem, dobre.
Znów stała się cisza. Nagle spytał:
- Nie chcesz się zakochać?
- W tobie?
W głosie jej zabrzmiał wyraźny akcent ironii. Lecz i tym razem nie odpowiedział tak, jak się spodziewała i jak chciała.
- Ależ nie, nie o sobie myślę! W ogóle.
- Raczej nie.
- To jako zasada?
- Powiedzmy. Po co sobie komplikować życie?
- Samo się komplikuje.
- Wiec tym bardziej. Po co dodawać nowe komplikacje? Żar papierosa wydobywał z mroku zarys jej dłoni i ramienia.
- Powiedz mi coś o sobie - poprosił niespodziewanie.
- O sobie? Po co? Cóż za pomysł! Nic nie odpowiedział.
- Zresztą, mogę powiedzieć - odezwała się po chwili. - Ale to nic ciekawego. Do wojny mieszkałam na wsi.
- Gdzie?
- W Poznańskiem. Niedaleko Mogilna.
- A potem?
- Potem? Przenieśliśmy się do Warszawy.
- My?
- Matka i ja. Ojca zaraz na początku aresztowali Niemcy.
- Zginał?
- Tak. W Dachau. Cóż jeszcze? To chyba wszystko.
- Matka twoja żyje?
- Nie. Zginęła w czasie powstania.
- Moja także. A rodzeństwa nie masz?
- Na szczęście nie.
- Na szczęście?
- Cóż, mniej przynajmniej bliskich zginęło.
- Ach to! - mruknął. - To prawda. Ja miałem brata. Zginał akcji. Jeszcze w czterdziestym trzecim.
- Wiec widzisz.
- Ojciec mój jest w Anglii. Wątpię jednak, czy wróci teraz.
- Żadnej rodziny?
- Bliskiej żadnej. Zostajesz w Ostrowcu?
- Nie wiem. Na razie tak.
- A dalej?
- Nie myślę, co dalej.
Zgasiła papierosa. Zaciągnął się głęboko i uczynił to samo. Popielniczkę odstawił na stolik. Przez dłuższa chwilę leżeli w mieleniu.
Obrócił się wreszcie ku niej i głowę podparł dłonią.
- Śpiąca?
- Nie.
Znowu uczuł się aż do bólu przepełniony tym samym wzruszeniem, które ogarnęło go po raz pierwszy przed kilku minutami, gdy trzymał Krystynę w ramionach.
- Naprawdę, nie byłem pewny, że przyjdziesz - powiedział cicho.
Głos jej dotarł jakby z bardzo daleka:
- Powiedziałeś to już przecież.
- Ale wierzysz mi?
- Czemuż bym miała nie wierzyć?
- Nie znasz mnie wcale.
- I ty mnie.
- O nie! Ja ciebie znam.
- Czyżby?
- Naprawdę.
Wydało mu się, że ciało jej lekko drży. Przysunął się bliżej.
- Zimno?
- Trochę.
Objął ja i przyciągnął do siebie.
- Teraz dobrze?
- W każdym razie cieplej.
Leżała w jego ramionach i znów czuł przy piersi pulsowanie jej serca. Naraz podniosła głowę.
- Powiedz...
-Co?
- Jaki ty właściwie jesteś?
- Jak to, jaki?
- Zupełnie inny teraz niż przedtem?
- Inny?
- Nie zauważyłeś sam? Zamyślił się na moment.
- Może... Czy to złe?
- Mój Boże! - odpowiedziała cicho. - Chyba bez znaczenia. Lecz oczy jej, bardzo teraz rozszerzone i w niego wpatrzone, zdawały się mówić co innego.
- Rzeczywiście bez znaczenia? Nic nie dopowiedziała.
- Powiedz...
- Nie wiem! - szepnęła. - Obejmij mnie mocniej. Uczynił to.
Teraz było jej dobrze. To wszystko. Lekko rozchylonymi wargami
całował jej wpółprzymknięte powieki.
- Wiesz - szepnął ~ nawet nie przypuszczałem...
-Że co?
- Nie, nic? - Umilkł, jakby mu zabrakło tchu. I jeszcze ciszej powiedział: - Dzięki tobie jestem inny.
- To chciałeś powiedzieć?
- Nie. Ale to także.
- A tamto?
Z korytarza dobiegł naraz odgłos ciężkich, przytłumionych chodnikiem kroków. Chełmicki podniósł głowę i począł nasłuchiwać. W drzwiach obok zazgrzytał klucz. Człowiek wszedł do sąsiedniego pokoju. Zamknął drzwi za sobą. Przekręcił kontakt. Wśród ciszy, która panowała dokoła, odgłosy dochodziły tak wyraźnie, jakby wcale od nich nie odgradzała ściana. Słychać było nawet skrzypienie podłogi.
Krystyna też podniosła głowę.
- Co się stało?
- Nasz sąsiad wrócił.
- Ktoś znajomy?
-Nie.
Położył się z powrotem, lecz nie mógł się od tamtych odgłosów oderwać. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że w ciągu ostatniej godziny, od chwili kiedy przyszła tu Krystyna, ani razu nie pomyślał, dlaczego się znalazł w tym obcym pokoju hotelowym? Ta godzina, która przeżył jak jedna krótka chwile, zdawała się spoczywać poza? całym jego życiem, oderwana od wszystkiego, co było i co miało być. Nagle wszystko wróciło. Słychać było, że Szczuka otwiera okno. Przez chwile trwała cisza. Stał zapewne w oknie. Potem kroki. Odgłos przesuwanego krzesła.
- Strasznie wszystko słychać - szepnęła Krystyna.
- Tak. Co robisz jutro?
- Jutro?
- Właściwie dzisiaj. Już jest dzisiaj.
- Wieczorem, jak zwykle. W barze.
- A w dzień?
- Nic. Pijatyce zaprosili mnie na obiad.
- Ach, ci! To twoi krewni?
- Bardzo dalecy. Przez Freda Teleszyńskiego. Dzisiaj ich zresztą dopiero poznałam. I ciebie przy tej okazji oficjalnie.
- Byłem śmieszny?
- Trochę. Ale to tylko ja mogłam ocenić. Po co się do nich przysiadłeś?
- Nie domyślasz się?
- Głuptas jesteś - szepnęła.
Szczuka chodził za ścianą. Tam i z powrotem. Uporczywie - tam i z powrotem po tej samej linii. W jednym miejscu, mniej więcej pośrodku pokoju, stale pod jego ciężkimi krokami skrzypiała podłoga. Maciek usiłował nie słyszeć tego. Zacisnął powieki i mocniej objął Krystynę, aby całym sobą skupić się na pieszczocie jej palców. Ręka jej zatrzymała się nagle. Na lewym boku poniżej żeber miał długa, szorstka szramę.
- Co to jest?
- Głupstwo! Blizna.
- Byłeś ranny!
- Coś w tym rodzaju.
-Kiedy?
-Jeszcze przed powstaniem. W jednej takiej historii.
- Jak do ciebie w domu mówili?
- W domu? Różnie. Ojciec: Maciej, matka i brat: Maciek.
- A koledzy?
- Maciek.
Poczuł, że się uśmiechnęła.
- się Z czego się śmiejesz?
- się Tak mi się przypomniało. Ojciec wołał na mnie, kiedy byłam
mała: Tania.
- Tania - powtórzył miękko. - To ładnie.
Dotknął wargami jej ust. Rozchyliły się natychmiast. Były wilgotne, pełne jątrzącego gorąca. Głębiej się w nie wcisnął i tak gwałtownie, jakby w tym pocałunku nie tylko wyrazić chciał wszystko, co czuł, lecz i znaleźć w nim pragnął ucieczkę, ratunek jedyny i bezpieczny. Ale poprzez szum krwi, która w nim szybko zaczęła pulsować, ciągle słyszał tamte kroki - tam i z powrotem, tam i z powrotem - a pod powiekami, z ciemności, którymi były po brzeg przepełnione, wyłaniała się do zjawy sennej podobna sylwetka Szczuki, taka sama, jaka ja dobrze zapamiętał, gdy tamten, przygarbiony i ciężko wspierając się na lasce, wchodził był na górę po schodach. Cóż złego uczynił mu ten człowiek? Dlaczego go musiał? zabić? Zabić. To słowo po raz pierwszy zabrzmiało w nim groźnie i niepokojąco. Tyle razy zabijał! To było tak proste. Życie i śmierć toczyły się obok. Ginęli wrogowie, ginęli przyjaciele. Życie ich i drugich wisiało nad stroma otchłanią. Śmierć jednych i drugich rozpływała się jak dym. Ale ten obcy człowiek, który w tej chwili, przed udaniem się na spoczynek, odbywał samotna wędrówkę wśród samotnych czterech ścian, ten nieznany a jednocześnie tak bliski człowiek, jeszcze żył, jeszcze się poruszał, miał jakieś swoje plany, pragnienia, nadzieje, swoje własne życie. Czy miał bliskich? Jaka wartością mogło być dla niego życie? Komu był potrzebny? Kto? go kochał, jaka kobieta, jaki przyjaciel? Wstrząsnął nim dreszcz niepokoju. Podniósł głowę. Wargi, które przed chwila pełne były ust Krystyny, wydawały mu się suche i sztywne.
- Pójdziesz na ten obiad? - spytał stłumionym głosem. W pierwszej chwili nie zorientowała się, o co mu chodzi.
- Na jaki obiad?
- Do tych...
- Ach, to! Skąd ci to przyszło do głowy?
- Nie pójdziesz?
- Nie wiem jeszcze.
- Nie idź! - szepnął błagalnie. Milczała.
- Nie idź. Spędzimy ten dzień razem. Przy tobie...
-Co?
- Wiesz przecież.
Oczy mu błyszczały, ciemne włosy zsunęły się na czoło.
- Krystyno! Cofnęła się nagle:
- Nie, nie!
- Co, nie?
- Nie chce. To nie ma sensu. Chciał ja objąć, lecz trafił na opór.
- Nie chce, nie chce... Głos jej drżał i łamał się.
- Dlaczego?
- Dlaczego? Nie rozumiesz? To takie proste. Wyjedziesz stad... Nie mógł zaprzeczyć.
- Tak. Musze.
- Wiec po co to wszystko, po co? Rano powiemy sobie: do widzenia...
- Nie wyjeżdżam zaraz. Potrząsnęła głowa:
- To wszystko jedno. Już nie chce żadnych rozstań, żadnych wspomnień. Niczego, co trzeba poza sobą zostawiać. Żadnych bagażów.
- Nawet wspomnień przyjemnych?
- Jeśli muszą być tylko wspomnieniami?
Szczuka ciągle chodził po swoim pokoju. Wtem przystanął. Cisza się rozwarła jak w głębokiej studni. Maciek położył się. Po chwili Krystyna pochyliła się nad nim i gładzic go poczęła po włosach.
- Kiedy wyjeżdżasz?
Chciał powiedzieć: za tydzień. Lecz nie mógł się na to zdobyć.
- We wtorek.
- Wrócisz?
- Nie wiem. Ale może mógłbym jeszcze wszystko zmienić.
- Co wszystko?
- Różne rzeczy. Jedna przede wszystkim. Najważniejsza.
- Mógłbyś?
- Może...
- Ale po co?
Położyła się przy nim i dalej gładziła go po włosach. Dotknięcia jej palców miały delikatność pocałunków. - Widzisz - powiedziała patrząc w ciemność ponad sobą - ja mam swoje życie, ty masz swoje. Przypadkiem się spotkaliśmy. Jest przyjemnie. Czego więcej trzeba?
-Nic?
Za ściana skrzypnęło łóżko. Stuknął rzucony na podłogę but. Po chwili drugi.
- Obejmij mnie - szepnęła.
Serce jej biło bardzo mocno. Nagle poczuł na szyi jej gorące wargi. Tuż przy ścianie zaszumiała woda w umywalce.
- Kochanie.
I uczuł naraz taka ulgę, tak ogromne szczęście i tak pełny, oszałamiający zachwyt, jakby tym jednym małym słowem wyraził nie tylko siebie, lecz odgrodził się owym zaklęciem od wszystkiego, co wyrastało obok i było groźne, bolesne, splatane trudnymi sprzecznościami.
- Kochanie - powtórzył najtkliwiej, jak potrafił.

Jerzy Andrzejewski (fragment powieści Popiół i diament, 1947)
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz