— Czy rozumiesz teraz? —- Atanazy kiwnął głową. — My jedni: niema świata poza nami: niema ciał i dusz. Bądź moim, tak, jak ja twoim jestem od dawna. — Szept ten był przyjemny: zaniknęło uczucie wstrętu w wygładzonym, beztreściwym, zdolnym do przyjęcia wszystkiego — od zbrodni do objawień — wnętrzu psychicznym. Na tle niepokoju serca i powierzchownych nerwowych splotów, ten spokój wyższych centrów, zdawał się niepojętym cudem. Łohoyski stanął nad nim i patrzył mu w oczy. — Czy mogę siąść przy tobie? — spytał głosem, który przeniknął Atanazego, jak naoliwiona szpada i wstrząsnął dziwnym, nieznanym dreszczem rozkoszy. „On nie jest kobietą — to jest ten je- 242 dyny, kochany Jędruś" — bezsensowne to zdanie zdawało się kryć w sobie niezmierzoną głębię znaczenia. Dopiero teraz zauważył, że Łohoyski zgolił sobie wąsy. „Kiedy on to zrobił?" — pomyślał leniwie. Wydał mu się pięknym, jak wspomnienie tej nigdy niewyobrażalnej nawet, a w tej chwili byłej jakby gdzieś kiedyś, przyjaźni. „Ach — gdyby wszyscy ludzie mogli być zawsze tacy — jak wspomnienia — kochałbym ludzkość całą, umarłbym dla niej z rozkoszą". Straszne uczucie międzygwiezdnej samotności rozwiało się.
Stanisław Ignacy Witkiewicz, ps. Witkacy (fragment powieści Pożegnanie jesieni, 1927)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz