Istoty zdolne żyć
dla siebie samych — prawda, że to są artyści, a ja
byłem od dawna przekonany, że nie będę artystą nigdy
— mają zarazem obowiązek to czynić; otóż przyjaźń
jest dla nich zwolnieniem z tego obowiązku, wyrzeczeniem
się samych siebie. Nawet rozmowa, będąca
sposobem wyrażenia przyjaźni, jest powierzchowną dywagacją,
nie przynoszącą nam nic. Możemy rozmawiać
całe życie, powtarzając jedynie w nieskończoność pustkę
jakiejś minuty, podczas gdy krok myśli w samotnej
pracy artystycznego tworzenia idzie w głąb w tym
jednym kierunku, który nam nie jest zamknięty, gdzie
możemy posuwać się — z większym trudem co prawda
— ku zdobyciu prawdy. I przyjaźń jest nie tylko
pozbawiona wartości jako rozmowa; jest, co więcej,
zgubna. Bo ci z nas, których prawo rozwoju jest czysto
wewnętrzne, nie mogą nie odczuwać wrażenia nieodzownej
nudy w towarzystwie przyjaciela — wrażenia,
że się zostaje na powierzchni samego siebie zamiast
wieść swoją odkrywczą podróż w głąb. Przyjaźń każe
nam prostować owo wrażenie nudy, kiedy się znajdziemy
sami; każe nam przypominać sobie ze wzruszeniem
słowa przyjaciela, każe je nam uważać za
cenny materiał, podczas gdy my nie jesteśmy jak budynki,
którym można przydać kamieni z zewnątrz, ale
jak drzewa czerpiące z własnego soku następny węzeł
swojej łodygi, wyższy szczebel swego rozwoju. Kłamałem
samemu sobie, przerywałem wzrost w kierunku,
w którym mogłem w istocie naprawdę uróść i być
szczęśliwym, wówczas gdy sobie chwaliłem, że mnie
kocha i podziwia istota tak dobra, tak inteligentna, tak
pożądana jak Saint-Loup; kiedy dociągałem swoją inteligencję
nie do własnych mętnych wrażeń, które przeniknąć
było moim obowiązkiem, ale do słów przyjaciela.
Powtarzając sobie te słowa — każąc je sobie
powtarzać owemu drugiemu j a, które żyje w nas
i na które zawsze jesteśmy tak radzi zwalić ciężar
myślenia — siliłem się znaleźć w moim przyjacielu
piękno, bardzo różne od tego, które ścigałem w milczeniu,
kiedy byłem naprawdę sam, ale takie, które
dałoby więcej wartości Robertowi, mnie samemu, memu
życiu. W egzystencji, jaką mi stwarzał taki przyjaciel,
czułem się pieczołowicie chroniony od samotności,
szlachetnie żądny poświęcić dlań samego siebie
— w sumie niezdolny do ziszczenia samego siebie.
Przy dziewczętach natomiast, jeżeli przyjemność, jakiej
kosztowałem, była samolubna, to przynajmniej nie
wspierała się na kłamstwie, które stara się w nas
wmówić, iż nie jesteśmy nieuleczalnie samotni, i które
kiedy z kimś rozmawiamy, nie pozwala nam wyznać
sobie, że to już nie my mówimy, że się kształtujemy
wówczas na podobieństwo innych, nie zaś naszego własnego
j a, różnego od nich. Słowa, jakie wymienialiśmy
z tymi dziewczętami, były mało interesujące, rzadkie
zresztą, przerywane z mojej strony długim milczeniem.
To mi nie przeszkadzało znajdować w słuchaniu ich,
kiedy mówiły do mnie, tyleż przyjemności co w patrzeniu
na nie, co w odkrywaniu w głosie każdej z nich
barwnego obrazu. Z rozkoszą słuchałem ich ćwierkania.
Lubienie czegoś pomaga nam rozpoznawać, różniczkować.
Miłośnik ptaków rozróżnia natychmiast
w lesie owe właściwe każdemu ptakowi szczebioty,
które zwykli ludzie mieszają. Miłośnik młodych dziewcząt
wie, że głosy ludzkie są jeszcze rozmaitsze. Każdy
głos posiada więcej nut niż najbogatszy instrument.
I kombinacje, w jakich je grupuje, są równie niewyczerpane
jak nieskończona rozmaitość osobowości. Kiedym
rozmawiał z którą z moich przyjaciółek, spostrzegałem,
że modulacje tak jej głosu, jak i twarzy genialnie
rysowały mi oryginalny i jedyny w swojej indywidualności
obraz, narzucając mi go despotycznie; że
to są dwa widowiska, tłumaczące, każde na swojej płaszczyźnie,
tę samą poszczególną rzeczywistość. Bez wątpienia,
linie głosu, jak linie twarzy, nie były jeszcze
ustalone; głos miał jeszcze zmutować, tak jak twarz
miała się zmienić. Jak dzieci posiadają gruczoł, którego
sok pomaga im trawić mleko, a który nie istnieje już
u dorosłych, tak w świegocie tych dziewcząt były
nuty, jakich kobiety już nie mają. I na tym bogatszym
instrumencie grały wargami z gorliwością, z zapałem
muzykujących aniołków Belliniego, stanowiącymi wyłączny
przywilej młodości. Później dziewczęta te stracą
ów akcent entuzjastycznego przekonania, dający wdzięk
najprostszym rzeczom, czy to gdy Albertyna z poczuciem swego autorytetu produkowała kalambury, których
młodsze słuchały z podziwem, aż je ogarnął szalony
śmiech, nieodparty i gwałtowny jak kichnięcie;
czy kiedy Anna zaczynała mówić o pracach szkolnych,
dziecinniej szych jeszcze >niż ich zabawy, z powagą nie
mniej dziecinną; i słowa ich detonowały, podobne
owym strofom z dawnych czasów, kiedy poezję, jeszcze
nie wyzwoloną z muzyki, deklamowało się niemal
śpiewając. Mimo wszystko głos owych dziewcząt jasno
już określał pojęcie każdej z tych osóbek o życiu,
pojęcie tak indywidualne, że zbyt ogólnikowym byłoby
powiedzieć o jednej: „wszystko bierze za żart",
o drugiej „wszystko rozstrzyga apodyktycznie", o trzeciej:
„trwa w wyczekującym wahaniu". Rysy naszej
twarzy to niemal tylko gesty ustalone przyzwyczajeniem.
Natura, jak katastrofa Pompei, jak metamorfoza
nimfy, utrwaliła nas w nawykowym geście. Toż
samo nasze intonacje zawierają naszą filozofię życia,
to, co człowiek powiada sobie w każdej chwili o rzeczach.
Marcel Proust
(fragment powieści W poszukiwaniu straconego czasu.
Tom 2: W cieniu zakwitających dziewcząt, 1919)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz