06 czerwca 2013

wrócił i objął go za szyję. - nie rozpaczaj. . .

   Na tej godzinie Kaj pisał nowy utwór, Hanno zaś prowadził w myśli uwerturę orkiestrową. Potem nastąpił koniec lekcji, spakowano książki, droga przez bramę stała otworem, szło się do domu.
   Hanno i Kaj udawali się w jedną stronę i aż do małej czerwonej willi na przedmieściu szli razem, trzymając książki pod pachą. Dalej młody hrabia Muolln musiał już iść sam; do siedziby ojca miał jeszcze daleką drogę. Nie miał na sobie nawet palta.
   Mgła panująca rano zmieniła się w śnieg, który padał teraz wielkimi miękkimi płatkami, roztapiając się w błoto. Przed furtką willi rozstali się; gdy jednak Hanno przebył już połowę maleńkiego ogródka, Kaj wrócił i objął go za szyję. - Nie rozpaczaj... I nie graj lepiej! - rzekł cicho; i jego wysmukła, zaniedbana postać zniknęła wśród śnieżycy.

   Hanno zostawił swoje książki w korytarzu, na tacce, którą niedźwiedź trzymał w łapach, i poszedł do gabinetu, by przywitać się z matką. Siedziała na szezlongu i trzymała książkę w żółtej papierowej okładce. Ciemnymi, blisko siebie osadzonymi, niebieskawo ocienionymi oczami patrzyła na idącego po dywanie syna; gdy stanął przed nią, ujęła w dłonie jego głowę i pocałowała go w czoło.
   Wszedł na górę do swego pokoju, gdzie panna Klementyna przygotowała dla niego skromne śniadanie, umył się i zjadł. Gdy skończył, wyjął z biurka paczuszkę owych małych, mocnych rosyjskich papierosów, które również nie były mu już obce, i zaczął palić. Następnie usiadł przy fisharmonii i odegrał trudny, surowy utwór Bacha, coś w rodzaju fugi. Wreszcie splótł ręce z tyłu głowy i wyjrzał przez okno na bezszelestnie wirujący śnieg. Nie było tam więcej na co patrzeć. Nie rozciągał się już pod jego oknem starannie utrzymany ogród z szemrzącą fontanną. Widok przecięty był szarą ścianą sąsiedniej willi.
(...)
(...)w jesieni; mały Jan (Justus Jan Kasper) leżał już prawie od sześciu miesięcy, opatrzony błogosławieństwem pastora Pringsheima, za miastem, na skraju cmentarza, pod krzyżem z piaskowca oraz rodzinnym herbem. Przed domem szumiał deszcz w na pół obnażonych drzewach alei. Od czasu do czasu wiatr miotał nim o szyby. Wszystkie panie były czarno ubrane.
(...)
Na ostatniej chorobie Jana, która miała podobno wyjątkowo straszny przebieg, ciążyła jak gdyby głęboka tajemnica. Gdy przytłumionym tonem, półsłówkami mówiono o tym, unikano wzajemnie swego wzroku. A potem wspomniano ów ostatni epizod... wizytę małego obdartego hrabiego, który prawie przemocą wdarł się do pokoju chorego... Hanno usłyszawszy jego głos, uśmiechnął się, choć nikogo już nie poznawał, a Kaj bez ustanku całował obie jego ręce.
- Całował jego ręce? - zapytały panie Buddenbrook.
- Tak, całował bez końca...

 Thomas Mann (fragmenty powieści Buddenbrookowie, 1901)
   
   
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz