Dyskusja ta wywiązała się w związku z koncertem muzyki mechanicznej, którym
uczęstował nas gościnny gospodarz już po kawie, przy cygarach i likierze. Płyta
gramofonowa wchodziła wówczas w okres bardzo udanego rozwoju i Bullinger uraczył nas wielu pięknymi utworami na swym kosztownym szafkowym gramofonie;
najpierw usłyszeliśmy, o ile pamiętam, świetnie odegrany walc z „Fausta” Gounoda,
któremu jedynie Baptysta Spengler miał do zarzucenia, że jest stanowczo zbyt elegancki i salonowy jak na melodię ludowego tańca na łące. Zgodzono się, że styl
ten o wiele bardziej pasuje do uroczej muzyki balowej z „Symfonii fantastycznej”
Berlioza, i zaczęto się jej domagać. Ale tej płyty nie było. Za to Schwerdtfeger
odgwizdał ją swymi nieomylnymi usty w rejestrze wiolinowym, czysto i świetnie,
śmiejąc się z oklasków, przy czym na swój sposób poruszał ramieniem pod marynarką i krzywiąc się ściągał kącik ust ku dołowi. Dla porównania z francuską towarzystwo zaczęło potem domagać się czegoś na modłę wiedeńską, Lannera i Jana
Straussa młodszego, a nasz gospodarz ochoczo sięgał po swoje skarby, aż w końcu
jedna z pań – pamiętam jeszcze dokładnie, że była to pani Radbruch, żona wydawcy – zwróciła uwagę, czy przypadkiem całym tym powierzchownym brzdąkaniem
nie nudzimy obecnego wśród nas wielkiego kompozytora. Natychmiast poparły ją
zaniepokojone głosy, Adrian zaś obejrzał się ze zdumieniem, ponieważ nie dosłyszał był pytania. Kiedy mu je powtórzono, żywo zaprotestował. Nie, na miłość boską, to nieporozumienie. Nikt nie może mieć większej przyjemności ze słuchania
tych w swoim rodzaju arcydzieł, co właśnie on.
Thomas Mann
(fragment powieści Doktor Faustus.
Żywot kompozytora niemieckiego Adriana Leverkühna
opowiedziany przez przyjaciela, 1947)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz