25 października 2013

jak ma naprawić swój występek. . .

   Biedny starzec nie mógł się dość napatrzyć i nacieszyć swoim Pietią, jak nazywał syna. Przychodząc do niego w odwiedziny, prawie zawsze wyglądał jakiś zakłopotany i onieśmielony. Był to prawdopodobnie skutek niepewności, jak go syn przyjmie. Zwykle nie od razu decydował się wejść i jeżeli trafił na mnie, to bywało, że przez jakieś dwadzieścia minut rozpytywał: jak tam Pietią? czy zdrów, w jakim nastroju? czy nie ma jakiego ważnego zajęcia? Co mianowicie robi? Może pisze albo oddaje się rozmyślaniom? Dopiero gdy uspokoiłam go i dodałam otuchy, decydował się wreszcie wejść. Cichutko, ostrożniuteńko otwierał drzwi i wsuwał do pokoju głowę, a gdy widział, że syn się nie gniewa, że kiwnął mu głową, wówczas wchodził do pokoju. Zdejmował paltocinę i kapelusz, który był zawsze pomięty, dziurawy, z oberwanym rondem — wieszał na haczyku; wszystko to robił cicho, bez szelestu; siadał potem gdzieś na krzesełku i nie spuszczał oczu z syna: śledził każdy jego ruch, starając się zgadnąć, w jakim usposobieniu jest dziś Pietia. Jeżeli syn był choć trochę nie w humorze, a staruszek to dostrzegł, wstawał i zaczynał wyjaśniać: „Cóż, Pietia, ja tak tu na chwileczkę. Chodziłem daleko, szedłem tędy, wstąpiłem odpocząć”. A potem w milczeniu pokornie brał swoją paltocinę, kapelusz, znów po cichutku otwierał drzwi i wychodził, uśmiechając się z trudem, aby ukryć nagromadzony w duszy ból i nie dać go odczuć synowi.
   Ale kiedy zdarzyło się, że syn przyjął ojca dobrze, staruszek nie posiadał się z radości. Zadowolenie uwidaczniało się na jego twarzy, w jego gestach i ruchach. Jeżeli syn odezwał się do niego, starzec unosił się lekko na krześle i odpowiadał cicho w sposób uniżony, prawie nabożny, starając się dobierać jak najwyszukańsze wyrazy. Nie miał jednak daru słowa: zawsze mieszał się i wystraszał, tak że nie wiedział, co ma zrobić z rękami i nogami, z całym sobą, i później jeszcze długo szeptał do siebie odpowiedź, jakby chcąc się poprawić. Jeżeli udało mu się odpowiedzieć dobrze, wówczas prostował się, poprawiał na sobie kamizelkę, krawat i frak, przybierając wygląd pełen godności. Zdarzało się, że nabierał tyle otuchy i tak dalece posuwał swą śmiałość, że wstawał z krzesła, cichutko podchodził do półki z książkami, brał pierwszą lepszą i zaczynał ją czytać nie zważając, jaka to książka. Robił to wszystko z pozorami spokoju, zimnej krwi, z miną, jakby to gospodarowanie w książkach syna było dlań rzeczą codzienną, jak gdyby taka łaskawość synowska nie była dla niego niczym niezwykłym. Raz zdarzyło mi się jednak widzieć, jak się biedak przestraszył, kiedy Pokrowski poprosił go o nieruszanie książek. Zmieszał się, z pośpiechem postawił książkę na półce do góry nogami, potem chcąc się poprawić, postawił ją kartkami na zewnątrz; uśmiechał się, czerwienił i nie wiedział, jak ma naprawić swój występek. Pokrowski swymi radami oduczał ojca od złych nałogów i gdy tylko widział go trzy razy z rzędu w trzeźwym stanie, przy następnych odwiedzinach dawał mu dwadzieścia pięć kopiejek, pół rubla albo i więcej. Kiedy indziej kupował mu trzewiki, chustkę na szyję albo kamizelkę. Staruszek chodził wtedy w nowych rzeczach dumny jak kogut. Czasami zachodził do nas. Przynosił dla mnie i Saszy ptaszki z piernika, jabłka, a cały czas rozmawiał o Pieti. Prosił nas, żebyśmy się pilnie uczyły, słuchały go, i mówił, że Pietia jest niezwykle dobrym, wzorowym i w dodatku bardzo uczonym synem. Zaczynał wtedy tak zabawnie mrugać lewym okiem, tak się śmiesznie wykrzywiał, że nie mogłyśmy wytrzymać i śmiałyśmy się z niego serdecznie. Mamusia lubiła go bardzo. Staruszek nienawidził Anny Fiodorowny, chociaż w jej obecności zachowywał się zawsze jak trusia.

Fiodor Dostojewski (fragment powieści Biedni Ludzie, 1846)
   


   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz