Stefan wpatrzył się w podniesione z kontuaru trzy kieliszki, z których ojciec ze swymi kompanami
pił za dawne czasy. Los czy też usposobienie dzieliły go od nich przepaścią. Zdawało mu się, że
pod względem umysłowym jest starszy od nich i że umysł jego rzuca zimne światło na ich walkę,
radości i żale, jak Księżyc na młodszą od siebie Ziemię. W nim tak nie kipi życie i młodość, jak
niegdyś w nich kipiały. Nie zaznał ani rozkoszy koleżeństwa, ani poczucia siły płynącego ze
zwierzęcego, męskiego zdrowia, ani miłości synowskiej. Nic nie porusza mu duszy prócz zimnego,
okrutnego i bezmiłosnego pożądania. Dziecięctwo jego umarło czy zatraciło się, a z nim i dusza
zdolna do prostej radości. Unosi się więc na fali życia jak jałowa skorupa księżyca,
Czy ze znużenia jesteś taki blady,
Bo piąć się musisz po niebie, na ziemię spoglądać,
Bez towarzysza błąkać się samotnie?...
Powtórzył szeptem ten fragment wiersza Shelleya. Smutna ludzka bezcelowość, przeplatająca się
w wierszu z olbrzymim, cyklicznym, nadludzkim trudom, przejęła go dreszczem, więc zapomniał o
własnej swej ( ludzkiej i bezcelowej udręce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz