Co się tyczy Joszui, czyli Jezusa, jak go zwą jego greccy wyznawcy, to i teraz
Betlejem uchodzi za miejsce jego urodzenia, choć nie wiem, na jakiej podstawie, gdyż
miejscowość ta nie leży przecież w Galilei. Kult Joszui dotarł już do Rzymu, gdzie zdaje się
rozkrzewiać, choć w ukryciu. Do obrzędów należy między innymi biesiada miłosna, w której
biorą udział mężczyźni i kobiety, spożywając w symboliczny sposób ciało Pomazańca i pijąc
jego krew. Opowiadano mi, że podczas tego obrzędu dochodzi często do burzliwych
histerycznych scen. Czegóż innego można się spodziewać po wyznawcach, którzy rekrutują
się przeważnie z niewolników i ludzi należących do najniższych sfer? Zanim wolno im wziąć
udział w biesiadzie, muszą wobec całego zgromadzenia wyspowiadać się z grzechów, i to tak
szczegółowo, że się zbiera na mdłości. Ta rywalizacja w poniżaniu samego siebie dostarcza
im pewnej rozrywki. Arcykapłanem tego kultu (jeśli można użyć tak poważnego tytułu), jest
pewien rybak z Galilei, ów Szymon, o którym pisze Herod. Jego prawo do tego stanowiska
zdaje się opierać głównie na tym, że kiedy Joszuę, czyli Jezusa, uwięziono, opuścił go i zaparł
się swej wiary, lecz następnie szczerze żałował tego postępku. Zgodnie bowiem z etyką tej
mizernej sekty im większy jest grzech, tym większe przebaczenie!
Kult Jezusa, nie będąc uznaną religią (przyzwoitsi żydzi energicznie go odrzucają),
podpada pod zarządzenia dotyczące spelunek pijackich i tajnych związków, a należy do tych
najniebezpieczniejszych, które wzrastają skutkiem zakazów.
Robert Graves (fragment powieści historycznej Klaudiusz i Messalina, 1934)