Od dawna chciałem przeczytać Czarodziejską górę Tomasza Manna, czułem, że jest to książka żałobna, co w sumie pasowało do mojej sytuacji, chyba nadeszła właściwa chwila. Zatopiłem się więc w lekturze — początkowo z podziwem, później z rosnącą rezerwą. Nawet jeśli jej rozmach i ambicje były znacznie większe, ostateczny sens książki nie wykraczał poza Śmierć w Wenecji. Podobnie jak ten półgłówek Goethe (niemiecki humanista ze śródziemnomorskimi zapędami, jeden z najbardziej ponurych nudziarzy w literaturze światowej), podobnie jak jego bohater Gustaw von Aschenbach (zdecydowanie sympatyczniejszy), Tomasz Mann, sam Tomasz Mann (a to już była naprawdę poważna sprawa) nie potrafił się uwolnić od fascynacji młodością i pięknem, które ostatecznie postawił ponad wszystkim innym, ponad wszelkimi cechami intelektualnymi i moralnymi, przed którymi w końcu bez cienia wstydu obrzydliwie padł plackiem. Zatem cała kultura świata niczemu nie służy, cała kultura świata nie przynosi żadnych korzyści moralnych, żadnego pożytku, skoro w tych samych, dokładnie tych samych latach Marcel Proust ze zdumiewającą szczerością stwierdza pod koniec Czasu odnalezionego, że nie tylko relacje towarzyskie, ale i relacje przyjacielskie nie oferują niczego istotnego, są bowiem zwykłą stratą czasu, oraz że wbrew opiniom ludzi światowych, którzy za pożyteczne dla pisarza uważają intelektualne rozmowy, pisarz potrzebuje „miłostek z zakwitającymi dziewczętami”. Na obecnym etapie wzmożenia bardzo bym chciał zamienić „zakwitające dziewczęta” na „wilgotne młode cipki", wiele by to wniosło do jasności wywodu bez szkody dla jego poetyckości. (Cóż jest piękniejszego, cóż bardziej poetyckiego od wilgotniejącej cipki? Proponuję przed udzieleniem odpowiedzi poważnie się zastanowić. Fiut, który zaczyna się prężyć? Właściwie czemu nie. Jak wiele rzeczy na świecie, to również zależy od seksualnego punktu widzenia, który przyjmujemy).
Michel Houellebecq (Serotonina, 2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz