– Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty. Diabli wiedzą, jak się te kwiaty
nazywają, ale są to pierwsze kwiaty, jakie się wiosną pokazują w Moskwie. Te kwiaty rysowały
się bardzo wyraziście na tle jej czarnego płaszcza. Niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor!
Skręciła z Twerskiej w zaułek i wtedy się obejrzała. No, Twerską chyba pan zna? Szły Twerską
tysiące ludzi, ale zaręczam panu, że ona zobaczyła tylko mnie jednego i popatrzyła na mnie nie
to, żeby z lękiem, ale jakoś tak boleśnie. Wstrząsnęła mną nie tyle jej uroda, ile niezwykła,
niesłychana samotność malująca się w tych oczach.
(...)
Ona przychodziła, natychmiast
wkładała fartuch i w wąskim korytarzyku, gdzie był zlew, którego obecność tam z taką dumą
podkreślał nieszczęsny chory, zapalała na drewnianym stole prymus i przygotowywała śniadanie,
które zjadali następnie przy nakrytym owalnym stole w pierwszym pokoju. Kiedy zrywały się
majowe burze, a tuż za oślepłymi okienkami z szumem płynęła ku ściekowi woda, grożąc
zalaniem ich ostatniej przystani, zakochani rozpalali w piecu i piekli sobie w popielniku kartofle.
Z kartofli buchała para, czarne łupiny ziemniaczane brudziły palce. W suterenie rozlegały się
śmiechy, a drzewa w ogródku po przejściu ulewy gubiły złamane przez wiatr gałązki i białe
kiście.
Kiedy skończył się okres burz i nadeszło skwarne lato, w wazonie pojawiły się od dawna
wyczekiwane i ulubione przez nich oboje róże. Ten, który nazwał się mistrzem, gorączkowo
pracował nad swą powieścią i owa powieść pochłonęła również nieznajomą.
– Przyznam, że chwilami zaczynałem już być o to zazdrosny – szeptał do Iwana nocny gość,
przybyły z zalanego księżycowym światłem balkonu.
Zanurzywszy we włosach szczupłe palce o ostrych paznokciach, czytała w nieskończoność to,
co już napisał, a przeczytawszy zaczynała szyć tę właśnie czapeczkę. Niekiedy siedziała w kucki
obok najniższych półek albo stała obok najwyższych i wycierała ściereczką setki zakurzonych
grzbietów. Wróżyła mu sławę, ponaglała go i właśnie wtedy zaczęła go nazywać mistrzem. Nie
mogła się doczekać przyobiecanych ostatnich słów o piątym procuratorze Judei, śpiewnie, głośno
powtarzała poszczególne zdania, które jej się spodobały, i mówiła, że w tej powieści jest całe jej
życie.
(...)
Moje lęki zmniejszyły się nieco, w każdym
razie na tyle, że nie pobiegłem do gospodarza, tylko wróciłem do pieca. Otworzyłem drzwiczki
tak, że żar palił mi twarz i ręce, i szeptałem:
– Domyśl się, że ze mną jest źle... Przyjdź, przyjdź, przyjdź!...
Nikt jednak nie nadchodził. W piecu huczał ogień, o szyby bił deszcz. Wtedy stało się to
nieodwracalne. Wyjąłem z szuflady biurka ciężkie egzemplarze maszynopisu powieści i bruliony
brudnopisów i zacząłem wszystko to palić. Było to bardzo trudne, ponieważ zapisany papier nie
chce się palić. Łamiąc sobie paznokcie darłem zeszyty, stojąc wciskałem je między polana,
poruszałem pogrzebaczem ich karty. Od czasu do czasu popiół okazywał się silniejszy ode mnie,
tłumił płomienie, ale walczyłem z nim i powieść ginęła, chociaż stawiała zaciekły opór. Migały
dobrze mi znane słowa, stronice żółkły powoli, lecz niepowstrzymanie, ale nawet na pożółkłych
nadal można było odczytać słowa. Słowa ginęły wtedy dopiero, kiedy papier czerniał, w
zapamiętaniu dobijałem je pogrzebaczem.
Tymczasem ktoś zaczął cicho skrobać w szybę. Serce skoczyło mi do gardła, cisnąłem w
płomienie ostatni zeszyt i pośpieszyłem, by otworzyć drzwi. Z sutereny do drzwi na podwórko
prowadziły ceglane schodki. Potykając się podbiegłem do drzwi i cicho zapytałem:
– Kto tam?
Głos, jej głos, odpowiedział mi:
– To ja...(...)
Michaił Afanasjewicz Bułhakow (fragmenty powieści Mistrz i Małgorzata, 1966)